Nie koncert, to płyta
Kiedy latem ubiegłego roku muzycy ponownie wyszli na sceny lub podali nowe terminy odroczonych – z powodu pandemii – koncertów, wydawało się, że wszystko wraca do normy. Niestety, tak nie jest.
Przełożona została gala Grammy, pierwotnie planowana na 31 stycznia. Najpewniejszym kandydatem do złotego gramofonu jest w tym roku Jon Batiste, który otrzymał 11 nominacji, w tym za „Album Roku” i „Nagranie Roku”. Po 8 nominacji mają Justin Bieber, H.E.R. i Doja Cat, a po 7 – Billie Eilish (tegoroczna zdobywczyni Złotego Globu za piosenkę „No Time To Die” otwierającą film „Nie czas umierać” o przygodach Jamesa Bonda) oraz Olivia Rodrigo (autorka płyty „Sour”).
Również Adele, dla której od 21 stycznia zarezerwowano w Las Vegas salę Caesars Palace na 24 wieczory, odwołała koncerty. Ze łzami w oczach powiedziała: „Przepraszam, ale mój show nie jest gotowy. Próbowaliśmy ze wszystkim zdążyć, jednak połowa mojej ekipy ma covid i nie mogę wystąpić”. Fani na ogół zrozumieli decyzję artystki, jednak nie brakowało takich, którzy zarzucali jej brak profesjonalizmu, bowiem o przełożeniu imprezy poinformowała dopiero dzień przed pierwszym koncertem. Tymczasem wielu sympatyków jej talentu było już wtedy w drodze do słynnego miasta hazardu, aby zobaczyć piosenkarkę na scenie.
Ale takie czasy. Zapewne jeszcze niejedna muzyczna impreza zostanie anulowana lub przesunięta na późniejszy termin. Jedno natomiast w tym roku się nie zmieni. Albumom muzycznym, które miały premierę w 1972 roku, na pewno stuknie pół wieku! A warto niektóre przypomnieć, bo był to udany dla fonografii czas, obfitujący w wartościowe premiery.
Gdyby David Bowie żył, miałby dziś 75 lat. Niestety, 6 lat temu – 10 stycznia – musieliśmy go pożegnać. Pozostała jego fascynująca muzyka. A w obszernej dyskografii piosenkarza, która liczy 26 tytułów, jest pozycja o wyjątkowych atutach. To krążek o długim tytule, więc przytoczę tylko polskie tłumaczenie, a brzmi ono: „Wzlot i upadek Ziggy’ego Stardusta oraz pająków z Marsa”. Płyta fenomenalna. Zarówno z ostrym rockiem (na elektrycznej gitarze gra po mistrzowsku Mick Ronson), jak i z urokliwymi melodiami (przykładem pompatyczny refren utworu „Starman” czy dekadencka kompozycja „Rock’n’Roll Suicide”). Wraz z tym longplayem Bowie zaczął przebierać się na scenie w kostiumy rodem z kosmicznej fantastyki. Był na tyle przekonujący, że zaczęto utożsamiać go z jego piosenkarskim wizerunkiem. Dopiero 3 lipca 1973 roku w Londynie ogłosił, że rezygnuje z koncertowania, po czym rozstał się ze swoim estradowym alter ego. Oczywiście nie zerwał z muzyką i jeszcze wielokrotnie mogliśmy słuchać jego nowych płyt i podziwiać go na scenie. Jednak wspomniany longplay sprzed 50 lat to kamień milowy na jego drodze do sławy.
Kiedy natomiast The Rolling Stones nagrywali dwupłytowy album „Exile On Main Street”, nie musieli zabiegać o popularność, bo już uchodzili za jedną z topowych grup – w opinii wielu melomanów nieustępującą Beatlesom. A mogli jeszcze sporo zdziałać, bo o ile „chłopcy z Liverpoolu” już w 1970 roku na dobre się rozstali, Stonesi byli razem i ostro działali. Żeby uniknąć płacenia astronomicznych brytyjskich podatków, przenieśli się z nagrywaniem do Francji. Konkretnie do 16-pokojowej willi Nellcôte w miasteczku Villefranche-sur-Mer na Lazurowym Wybrzeżu. Tam odbywały się sesje, podczas których powstał jeden z najlepszych zestawów utworów, jakie trafiły na płyty Stonesów. Materiał sprawia wrażenie niedopracowanego, ale brzmi bajecznie. Powstały legendy o towarzyszących pracy narkotykach i litrach wypitego alkoholu. O ile wokalista Mick Jagger starał się wszystko trzymać w ryzach, to jego muzyczny partner, Keith Richards, nie dbał o terminy i grał tylko wtedy, kiedy mu się chciało. Nierzadko w nocy lub nad ranem. Mimo luźnej atmosfery powstały dwie magiczne płyty, na których tradycyjny blues-rock lat 60. ubiegłego wieku świetnie komponuje się z hasłem „seks, narkotyki i rock and roll”. Album „Exile On Main Street” nie ma wielkich przebojów (nie licząc „Happy” i „Tumbling Dice”), ale to artystyczna perełka.
Podobnie pod względem muzycznego poziomu jest z płytą „Honky Château” Eltona Johna. Tyle że na niej akurat hitów nie brakuje. Współpraca popularnego piosenkarza i pianisty z jego stałym autorem tekstów, którym jest
Bernie Taupin, wspięła się na artystyczny poziom nieosiągalny dla wielu muzyków. Przeboje „Rocket Man” i „Honky Cat” podbiły świat.
Nie brakuje też hitów na krążku „The Slider” stworzonym przez Marca Bolana, ale firmowanym przez prowadzoną przez tego błyskotliwego kompozytora i showmana grupę T.Rex. Bolan zaczął karierę w 1968 roku od śpiewania akustycznych ballad z baśniowymi tekstami w duecie z perkusistą Steve’em Tookiem. Natomiast w latach 70. przerzucił się na glam rock (od „glamour”, czyli „atrakcyjność/przepych”), którego przedstawiciele nosili ostry makijaż i ubierali się w barwne, błyszczące stroje. Zaczął od longplaya pod znamiennym tytułem „Electric Warrior” („Elektryczny wojownik”), a na „The Slider” zaprezentował kolejne przeboje, w tym „Metal Guru” i „Telegram Sam”.
A że nie tylko Stonesi mogli nagrać genialny album i go spopularyzować, mimo że nie było na nim wielu typowo przebojowych nagrań, świadczy sukces krążka „Thick As A Brick” („Gruby jak cegła”). Nagrała go oryginalna – pod względem składu – kapela Jethro Tull. Jej lider, Ian Anderson, wiedział, że nie wyróżni się, grając na typowo rockowych instrumentach, więc opanował do perfekcji grę na flecie. Jeszcze bardziej zaskoczył, kiedy jego grupa na dwóch stronach płyty winylowej zarejestrowała tylko jeden utwór, ale za to blisko 45-minutowy. W dodatku niebywale atrakcyjny. Żeby tego było mało, autorzy longplaya zapakowali go w normalnych rozmiarów gazetę, w której wszystkie artykuły, zdjęcia, rozrywki umysłowe oraz krzyżówka są ich autorstwa.
Jeśli ktoś nie słyszał którejś z wymienionych płyt, to z okazji 50-lecia premiery warto nadrobić zaległości. Na poprawę humoru, gdyby z powodu pandemii odwołano jakiś kolejny koncert.