Szczury uciekają z tonącego okrętu
– Kto dziś rządzi Polską? Jarosław Kaczyński, Zbigniew Ziobro, posłanka Siarkowska czy służby specjalne?
– Nikt dziś nie rządzi. Polska jest jedynie administrowana przez ekipę PiS-u i jest miejscem rozgrywki tych wszystkich sił, o których pani powiedziała. To wojna wszystkich ze wszystkimi w obozie władzy, natomiast to już nie jest rządzenie, tylko administrowanie, i to masą upadłościową. Długo wyborcy opozycyjni czekali na ten moment, kiedy ten statek o nazwie PiS będzie szedł na dno, i chyba się doczekali. Także w samej ekipie rządzącej już nikt o rządzeniu nie myśli, tylko raczej o administrowaniu i szykowaniu się na oddanie władzy albo przygotowaniu się na nieoddanie władzy w mniej lub bardziej niedemokratyczny sposób. W Polsce nie ma rządu, co widać w odniesieniu do najważniejszych spraw, czyli kwestii polityki zagranicznej, kwestii walki z pandemią, kwestii ekonomicznej, czyli ładu ekonomicznego; widać, że to kraj, w którym nikt już nie decyduje.
– Także tak surowo ocenia pan działania rządu w kwestii Ukrainy i kryzysu na Wschodzie?
– Tak, bo to jest też bezrząd, a nawet już anarchia. Obóz rządowy z jednej strony zapowiada wysłanie Ukraińcom amunicji, za chwilę są rozmowy na najwyższym szczeblu między prezydentem Dudą a Zełenskim, a z drugiej strony premier uczestniczy w spotkaniu antyeuropejskich, antyunijnych, prorosyjskich i proputinowskich faszystów. To nie jest żadna polityka i oznacza, że nie jesteśmy żadnym partnerem do rozmów, a polityka, którą prowadziliśmy przez wiele lat, jest de facto zablokowana. To była polityka wspierania niepodległości Ukrainy. Skoro PiS tak bardzo lubi się powoływać na słowa śp. prezydenta prof. Lecha Kaczyńskiego, to powinien wiedzieć, że był to jeden z fundamentów prowadzenia przez niego polityki. Przy tej ekipie raz jest tak, a za chwilę może być inaczej.
– BBC podaje, że ma powstać sojusz Wielkiej Brytanii, Polski i Ukrainy. To realny scenariusz?
– Jeśli miałaby powstać taka oś, to gdzie tu jest UE i w jaki sposób? Gdyby tak rzeczywiście było, to oznaczałoby, że Polska dała się wmanewrować, bo Brytyjczycy za kanałem mogą tworzyć sobie wszelkie możliwe sojusze, bo ich to nic nie kosztuje, natomiast to oznaczałoby osłabienie Ukrainy i narażenie Polski na osamotnienie w słusznej walce o niepodległość Ukrainy. To oznaczałoby, że znowu wyciągnięto nas z UE w jakąś kompletnie egzotyczną oś Londyn – Warszawa – Kijów. Gdyby to okazało się prawdą, pokazałoby kompletną amatorszczyznę polityki zagranicznej, bo zamiast opierać się na Waszyngtonie, Brukseli i innych stolicach unijnych, budowalibyśmy coś, co jest godne „myślicieli” w Pałacu Prezydenckim, czyli teoretyków, jak Szczerski, Soloch czy inni, którzy specjalizują się w tworzeniu takich wirtualnych bytów jak Trójmorze.
– Jak ocenia pan spotkanie w Madrycie premiera Morawieckiego z antyeuropejskimi partiami? Sam określił to twierdzeniem, że „pokazaliśmy, że jest inna przyszłość dla Europy”.
– Jak najgorzej. Jeśli można użyć stwierdzenia nadużywanego przez PiS, czyli zdrada dyplomatyczna albo targowica, to jest to dokładnie ten moment, kiedy należałoby użyć tych stwierdzeń wobec PiS-u. Nie ma zbyt mocnych słów, żeby krytykować to, co zrobił premier Morawiecki, bo to jest sojusz z partiami, które chcą de facto rozwiązania UE, bo dla nich tylko pewnym parawanem jest mówienie o Europie ojczyzn, tak naprawdę chcą rozmontować Unię. I potrafiłbym to zrozumieć, gdyby Morawiecki był nacjonalistą niemieckim albo francuskim – wówczas być może zabawa w koncert mocarstw nie byłaby najgorszym rozwiązaniem. Ale jak jest się Polską i leży się tam, gdzie leży, to rozwiązywanie UE wypełnia wszelkie znamiona zdrady narodowej, a już na pewno zdrady dyplomatycznej. Dzisiaj jedynym państwem, które zagraża naszemu istnieniu, jest Rosja, a premier w obliczu inwazji rosyjskiej na Ukrainę zawiązuje sojusz z miłośnikami Putina, zatem tego nie da się określić łagodniej niż tymi słowami.
– Poseł Ardanowski mówi, że sprawę Pegasusa trzeba wyjaśnić i że nie jest sam, zatem rośnie grono buntowników na pokładzie rządzących. Czy wierzy pan, że rzeczywiście część posłów PiS mogłaby poprzeć np. komisję śledczą?
– Wierzę w to, ponieważ to jest w ich interesie. To nie jest nagły przypływ myślenia o demokracji i standardach, które powinny obowiązywać w polityce, tylko dbanie o własną skórę, bo tak jak mogli być inwigilowani politycy opozycji, mogli być inwigilowani politycy PiS-u i przy następnej kadencji ofiarą pisowskich służb specjalnych mogą paść oni. W tym znaczeniu wierzę, że ten bunt jest możliwy, bo ludzie zaczynają się bać swoich przywódców. To podobna sytuacja do tej z Gowinem; oni przez wiele lat budowali państwo, które dziś może zacząć ich atakować. Ardanowskiego nie jest mi kompletnie żal, bo to oni przez sześć lat głosowali za panią Przyłębską, Pawłowicz i panem Piotrowiczem w TK, za dwoma miliardami na pisowską szczujnię, zwaną dla żartu mediami publicznymi. Przypomnę, że WOŚP przez 30 lat swojej działalności łącznie zebrała mniej, niż PiS z przystawkami corocznie przeznacza na TVP. Ci politycy po prostu przestraszyli się, że machina, którą skonstruowali, która wydawało się będzie bić po głowie tylko politycznych przeciwników, zaczyna również bić ich. Dodałbym jeszcze do tego obrazka pana Święczkowskiego, który właśnie zapowiedział, że będzie startował do TK na sędziego, bo to by oznaczało coś jeszcze szerszego i głębszego analitycznie niż tylko strach PiS-owców przed staniem się ofiarą tego potwora. To ucieczka z tonącego okrętu, a to oznacza, że oni rozumieją, że ich czas się kończy i uciekają – albo jak Gowin w stronę opozycji, jak
Ardanowski w rzekomą niezależność, czy Święczkowski szukający immunitetu, który będzie mu gwarantowany jako sędziemu TK. Opisałbym ten proces w dwóch porównaniach: to harcowanie myszy albo brutalniej – to ucieczka szczurów z tonącego okrętu. To jest ciekawe, bo dobitnie pokazuje, że władza idzie na dno i nie dowodzą tego tylko publikowane od czasu do czasu sondaże, to nie jest przeświadczenie mniej lub bardziej wnikliwego politologa, tylko sami PiS-owcy to czują. To jest ostatnie kilkanaście miesięcy rządzenia i trzeba zacząć zastanawiać się co dalej. Ten odór gnicia będzie coraz silniejszy, a nagłych oświadczeń i oświeceń będzie coraz więcej, także wśród publicystów, którzy nagle znajdą w sobie odwagę do krytykowania PiS-u.
– Prof. Monika Płatek w ostatniej rozmowie powiedziała mi, że byłaby gotowa zaakceptować amnestię dla skruszonych przedstawicieli władzy. A pan?
– Nie będę mówił o swoich odczuciach, natomiast rzeczywiście gdyby zastosować instytucję świadka koronnego, bo tak to trzeba ocenić, to może mieć ona równie druzgocący efekt dla politycznej mafii, jak dla tej kryminalnej. W tym znaczeniu wysłanie takiego sygnału do ludzi dziś sprawujących władzę, że mogą w ten sposób ratować własną skórę w zamian za pogrążenie mocodawców, byłoby skuteczne.
– Czy kondycję PiS także dobrze odczytuje opozycja? Mam na myśli weekendowe konwencje programowe. Lewica zapowiedziała, że żadnej współpracy z PiS, tylko wspólna praca opozycji, PO pokazała program, i to już nie 3 × 15, a raczej nastawienie na odbudowę wspólnoty. Zatem czy programowo i taktycznie to dobry ruch i dobry czas?
– Co do programu – rzeczywiście jest tak, że przeciwnika politycznego najlepiej pokonać, przejmując część jego haseł. Tak się robi na całym świecie, niektórzy to krytykują, ale tak się dzieje. Zatem nie zdziwiłby mnie ten zwrot w kierunku solidaryzmu i akceptacji rozbudowanej polityki społecznej. To byłoby uspokojenie wyborców PiS, że po dojściu opozycji do władzy oni nie stracą tego, co dostali od PiS-u. Oceniam to zatem jako przemyślane działanie. Co do strategii, to rzeczywiście mam wrażenie, że liderzy anty-PiS też rozumieją, że to jest ten moment, kiedy fortuna zaczyna się do nich uśmiechać. Dlatego też zaczęła się nowa wojna na opozycji, bo jest się wreszcie o co kłócić i co dzielić, skoro PiS kruszeje.
Od 1,5 roku wszędzie, gdzie mogę, piszę i mówię, że prezes Prawa i Sprawiedliwości stracił kontakt z rzeczywistością. Że jego ekscentryczne zachowania już od dłuższego czasu prowadzone są bez żadnego logicznego trybu. Od piątki dla zwierząt po „lex TVN”; od „mord zdradzieckich” po opowieść o „odkryciu towarzyskim” w osobie prezeski Trybunału Konstytucyjnego; od zakazania aborcji po zapowiedź powołania ćwierćmilionowej armii, żeby miał kto ginąć na wojnie z Ruskimi – to wszystko przejawy umysłu niegdyś niewątpliwie wybitnego, ale dziś już cokolwiek zmąconego.
W odpowiedzi ciągle słyszę, że to myślenie życzeniowe i że tak naprawdę w tym szaleństwie jest głęboko ukryta metoda: jakaś przebiegła gra obliczona na 100 ruchów naprzód, prowokacja wobec opozycji, manipulacja społeczeństwem.
Śmierć dla każdego
Dokładnie to samo myślenie panowało w komentarzach po przegranym przez PiS głosowaniu w sprawie absurdalnej ustawy covidowej, tzw. lex Kaczyński. Sprawdzony tefałenowski komentariat, dyskutując na gorąco po wieczornej zadymie w Sejmie, z uporem szukał jakiejś podstępnej logiki w kompletnej kompromitacji prezesa PiS, który zmusił marszalicę Witek do poddania jego kretyńskiego projektu pod głosowanie, ale nie był już w stanie zmusić własnego klubu do jego poparcia. Że może Kaczyńskiemu chodziło o to, aby zrobić wrażenie, że chce twardo walczyć z pandemią, nie podpadając jednocześnie antyszczepionkowcom, albo że tak naprawdę chodziło o to, żeby zrzucić odpowiedzialność na opozycję... Nazajutrz w „Rzeczpospolitej” Michał Kolanko wyłożył, że „prezes PiS – którego nie interesują notowania zaufania – ściąga na siebie ogień” po to, żeby „utrzymać opozycję w wygodnym dla siebie narożniku” – i wszyscy poranni komentatorzy TOK FM cytują to jako objawienie. Przecież to jest bez sensu! Do tego, żeby zrzucać odpowiedzialność na opozycję, ten rząd – a zwłaszcza jego polityczny patron – nie potrzebuje przegrywać głosowania. Robi to bez żadnego skrępowania od początku pandemii. Największą siłą PiS była jego „sprawczość” w oczach jego wyborców, a podstawą funkcjonowania Zjednoczonej Prawicy było założenie o niewzruszonym autorytecie prezesa – jedno i drugie poszło właśnie do kanału. Koszty polityczne operacji „lex Kaczyński” nieskończenie przekraczają ewentualne zyski, choć, szczerze mówiąc, ja akurat żadnych zysków nie widzę. Widzę za to w projekcie duszę Kaczyńskiego – taki pomysł, który w gruncie rzeczy opiera się na wymuszeniu posłuszeństwa metodą zastraszenia.
Jarosław Kaczyński jest wielkim entuzjastą odstraszającej funkcji kary – to akurat łączy go ze Zbigniewem Ziobrą. Pamiętajmy, mówimy o facecie, który jeszcze dekadę temu zgłosił projekt przywrócenia kary śmierci. Bo „państwo jest po to, aby chronić uczciwych obywateli, po to, by zdecydowanie, jeśli trzeba bardzo twardymi metodami, zwalczać przestępczość”. Tym razem jednak przywilej zwalczania twardymi metodami niepożądanych zachowań prezes chciał powierzyć nie państwu – co mieściłoby się w jego dotychczasowym paradygmacie – ale obywatelom. To zarażony pracownik lub właściciel zakładu pracy, gdzie pojawiło się ognisko wirusa, zyskiwał w jego projekcie prawo do wystąpienia o 15 tys. zł odszkodowania od osoby podejrzewanej o sianie zarazy. Podstawą podejrzeń miała zaś być odmowa poddania się testowi.
Covid jak aborcja
W komentarzach dość często pojawiało się pytanie, skąd Kaczyńskiemu przyszedł do głowy ten szalony pomysł. Pytanie było zadawane retorycznie, choć moim zdaniem istnieje na nie nieretoryczna odpowiedź. Ta konstrukcja wydaje się żywcem zaczerpnięta z przebiegłej ustawy antyaborcyjnej przyjętej ostatnio przez stan Teksas. Tu konieczne jest kilka słów wyjaśnienia. Teksas przyjął ustawę de facto całkowicie zakazującą aborcji (tzw. zapis o tętnie płodu), która jest w konflikcie z orzeczeniem Sądu Najwyższego USA w sprawie Roe vs Wade z 1973 r., wywodzącym prawo do przerwania ciąży z konstytucyjnej gwarancji prywatności. Dlatego w innych stanach ustawy takie były utrącane przez sądy: prokurator, policjant czy urzędnik wydziału zdrowia, który usiłuje wyegzekwować niekonstytucyjne przepisy antyaborcyjne, może być skutecznie pozwany i sąd zakazuje mu tej działalności. Jednak przepisy teksańskie zostały skonstruowane w ten sposób, że przeciwnicy nowej ustawy nie mają kogo pozwać. Albowiem Teksas powierzył pilnowanie życia poczętego nie publicznym instytucjom – które mogą być stroną procesu – tylko wszystkim obywatelom, którzy dostali prawo domagania się 10 tys. dolarów odszkodowania za szkody moralne od każdego, kto przyczyni się do nielegalnej aborcji. Pozwani mogą być lekarze i pielęgniarki, właściciele klinik, osoby, które dały lub pożyczyły kobiecie pieniądze na aborcję, nawet kierowca Ubera, który zawiózł ją na zabieg. To daje idealny efekt mrożący – a afekt mrożący jest wszak ulubioną technologią sprawowania władzy przez obecną ekipę. Sprytne, nie? Właśnie, że nie. To jest sprytne w Teksasie, w specyfice amerykańskiego systemu prawnego. W Polsce jest to kompletne szaleństwo: niby dlaczego państwo, ponoć uwolnione przez obecną ekipę rządzącą od plagi imposybilizmu, ma scedować obowiązek dbania o zdrowie publiczne na obywateli? Można zgadywać, że prezesowi chodziło o to, żeby gniew ściganych o odszkodowania był wymierzony nie we władzę, prokuratora czy policjanta, tylko we współobywateli, do których kieszeni ewentualne odszkodowanie trafi. Ale przecież z góry było wiadomo, że ustawa taka nijak nie przejdzie, zatem problem, na kogo będą się gniewać ukarani za brak testów, w ogóle nie miał znaczenia. To jest obłęd kryjący się pod maską przebiegłości. To przypomina inną historię z Teksasu: tę o facecie z El Paso, który pewnego dnia rozebrał się do rosołu i wskoczył w kaktusy. Zapytany, dlaczego to zrobił, odparł: „Wydawało mi się, że to dobry pomysł”.
Powiecie to prezesowi?
Wygląda na to, że „lex Kaczyński” wydawał się dobrym pomysłem jedynie Kaczyńskiemu, który wyskoczył na trybunę bez żadnego trybu i opowiedział dziwaczną historię o tym, że lekarze są od leczenia, a nakazu noszenia masek nie da się wyegzekwować. Za to w ostatecznej debacie nad projektem posłanka Barbara Dziuk – zapisana do głosu w imieniu klubu PiS – nie pojawiła się na sali, co marszałek Terlecki ewidentnie wiedział z góry, skoro nie poczekał nawet pięciu sekund i od razu przekazał głos Katarzynie Lubnauer występującej w imieniu Koalicji Obywatelskiej. Prawo i Sprawiedliwość już chyba wie, że nadeszła pora, aby prezes osiągnął swój wymarzony status „emerytowanego zbawcy narodu”. Ciekawe, czy ktoś będzie miał odwagę mu to powiedzieć.
AGNIESZKA WOŁK-ŁANIEWSKA