Wędrówki książek
Być może władza mężczyzn nie byłaby tak silna, gdyby nie pomoc naukowców, sugeruje brytyjska dziennikarka Angela Saini. Nauka dyskryminująca kobiety wspierała politykę, starając się udowodnić, że mają one mniejszy mózg i nadają się tylko do pielęgnowania domowego ogniska.
Saini bada patriarchalną naturę nauki od jej początków aż do współczesności. Obala wiele mitów o kobietach, kobiecym umyśle i różnicach między płciami propagowanych przez złą naukę. Pokazuje, że nawet wielcy uczeni, tacy jak Karol Darwin, ulegali argumentom na temat nierówności płci.
Inderjit Sanghera (Wolverhampton, Wielka Brytania) Autorka z wielką starannością przeczesuje dziesięciolecia badań, które próbowały pokazać, że kobiety są gorsze od mężczyzn w wielu obszarach – od inteligencji, poprzez predyspozycje do pracy, po zdrowie fizyczne. Ujawnia, ile z tych rzekomych różnic między płciami było dziełem stronniczych badaczy lub wynikało z błędnych założeń.
Thomas To interesujące i denerwujące widzieć, jak oczekiwania społeczne oraz standardy kulturowe korumpowały naukę. I jak nauka lekceważyła i odsuwała kobiety na margines.
Alicia Saini zauważa na przykład, że zawały serca u mężczyzn i kobiet dają różne objawy i reakcje, jednak badania koncentrowały się na mężczyznach, przez co leki mogą być potencjalnie mniej skuteczne w przypadku kobiet. Jeśli to prawda, to jak często kobiety nie otrzymują właściwej opieki?
Emma (Peterborough, Wielka Brytania) Na sympozjum w latach 60. XX wieku przedstawiono ideę, że mężczyzna myśliwy był siłą napędową cywilizacji. Jednocześnie całkowicie zignorowano rolę kobiet. Wydaje się szokujące, iż w epoce nowożytnej naukowcy mogli się aż tak pomylić i trudno nie zauważyć, że ich błędy utrwaliły uprzedzenia związane z płcią. Niektórzy czytelnicy powiedzą pewnie, że nie trzeba już dziś udowadniać równości płci – wszyscy jesteśmy tego świadomi. Ale w rzeczywistości wciąż dokonuje się niepotrzebnych rozróżnień. Widzimy przykłady traktowania kobiet jako podrzędnych psychicznie i społecznie. W niektórych dziedzinach nauki wciąż istnieją zagorzali zwolennicy teorii, które powinny pozostać w epoce wiktoriańskiej. Jest to więc książka, jakiej z pewnością potrzebujemy.
Brian Clegg (Rochdale, Wielka Brytania) Myślę, że Saini popełnia ten sam błąd, co wielu jej przeciwników, myląc odmienność z niższością. Ma więc rację, mówiąc, że kobiety są równie ważne jak mężczyźni, jeśli chodzi o rozwój i pielęgnowanie ludzkiej kultury (...), ale różnice behawioralne między płciami są bardzo trudne do zignorowania, a Saini w ogóle ich nie pokazuje. Jesteśmy znacząco inni morfologicznie. Różnimy się chromosomalnie. Lecz co najważniejsze i najbardziej oczywiste, tylko kobiety mogą zajść w ciążę. Nie jest to błaha różnica i można się spodziewać, że spowodowała pewne zmiany w zachowaniach płciowych na przestrzeni milionów lat ewolucji. Dokładnie to samo widzimy u zwierząt. Czy lwica jest gorsza od lwa tylko dlatego, że nieco inaczej się zachowuje?
Devogenes (Kanada) Wybrała i oprac.: E.W. Na podst.: goodreads.com ANGELA SAINI. GORSZE. JAK NAUKA POMYLIŁA SIĘ CO DO KOBIET (INFERIOR: HOW SCIENCE GOT WOMEN WRONG – AND THE NEW RESEARCH THAT’S REWRITING THE STORY). Przeł. Hanna Pustuła-Lewicka. WYDAWNICTWO CZARNE, Wołowiec 2022. Cena 44,90 zł. Za dwa tygodnie: Deirdre Mask. „Adresy. Co mówią nam o tożsamości, statusie i władzy”.
Każdy, kto ćwierć wieku temu zawędrował na ulicę Foksal, do siedziby Państwowego Instytutu Wydawniczego, wcześniej czy później trafiał do niewielkiego pokoiku, w którym urzędowała pani redaktor Dobrusia Pańkowska. Widok, który ukazywał się po otwarciu drzwi, mógł wprawić w osłupienie – zwłaszcza debiutanta, kandydata na pisarza ściskającego pod pachą plik wierszy albo manuskrypt powieści.
Otóż na biurku, na oknie (tylko jednym!), w przepastnych szafach i często nawet na podłodze piętrzyły się, tłoczyły i zapraszały do lektury stosy maszynopisów. Jestem pewien, że wszystkie zostały uważnie przeczytane i rzetelnie ocenione. A jeśli tekst nie nadawał się do publikacji, jego autor mógł liczyć nie tylko na miłą pogawędkę, ale i przyjazną radę, a często sugestię dotyczącą dalszej kariery.
Pisarz i komputer
Dziś wszystko wygląda inaczej i nie mam pewności, czy najwięksi z największych umieliby się odnaleźć w tych zwariowanych czasach. Co by się stało, gdyby Tomasz Mann zapełnił swoim charakterystycznym pismem kilka brulionów, włożył je do koperty i posłał do któregokolwiek działającego obecnie wydawnictwa? Albo Witold Gombrowicz utrwalił ołóweczkiem jedno ze swoich arcydzieł, lecz portier w ogóle go nie wpuścił, a potem okazało się, że maleńka oficyna, którą akurat wybrał, nie ma w ogóle adresu, tylko skrytkę pocztową. A maszynopisów i rękopisów wyjętych ze skrytki nikt nie czyta!
Dzisiejszy pisarz musi posługiwać się komputerem przynajmniej na poziomie podstawowym. Powinien wiedzieć nie tylko, co i jak napisać, ale i umieć swe dzieło sformatować, wybrać odpowiednią czcionkę, wykonać wstępną korektę i – to chyba najtrudniejsze – zdecydować się na jedną z wielu obecnych na rynku księgarskim firm. Większość z nich preferuje zbiurokratyzowaną formę kontaktu i przyjmuje jedynie propozycje w formie elektronicznej. Nigdy nie dowiecie się, czy i kto przeczytał waszą książkę. Pewien mój znajomy – wcale nie debiutant – wysłał swoją powieść do dwunastu wydawnictw i otrzymał tylko jedną, grzeczną odpowiedź: „Pańska oferta nie zainteresowała nas. Pozdrawiamy”.
Bywa znacznie gorzej i jeśli myślicie, że sławne nazwisko coś tu zmienia, jesteście w błędzie. Profesor Michał Głowiński opublikował niedawno tom wspomnień Tęgie głowy, w którym opowiedział o swoich przykrych doświadczeniach związanych z publikacją zbioru Carska filiżanka:
„Nie zgłaszam pretensji o to, że oficyna wydawnicza propozycję odrzuciła – jest to jej dobre prawo, powinna to wszakże uczynić z klasą. Spotkałem się zaś z takim zachowaniem, jakby jego celem było upokorzenie autora”.
Ileż podobnych historii słyszałem od moich kolegów po piórze, i nie tylko od początkujących, którym młodzi redaktorzy próbowali wybić z głowy kariery pisarskie. Także od zasłużonych literatów, którym tłumaczono bezceremonialnie, że ich czas po prostu minął, ich czytelnicy dawno wymarli, a ich książki pokrywają się kurzem w czytelniach i domowych kolekcjach. Decydującym argumentem okazywały się zwykle pieniądze – każda nowa książka miała narażać wydawcę na straty, w przeciwieństwie do czekających na druk murowanych bestsellerów (wiele z nich widywałem potem w przecenach, gdzie nie budziły żadnego zainteresowania).
Edytorzy dbają o swoje interesy
Ćwierć wieku temu wędrówka książki od autora do czytelnika wyglądała bardzo przejrzyście: wydawnictwo, redakcja, drukarnia, hurtownia, na końcu księgarnia. Dziś ta droga mocno się skomplikowała, czego świadomi są już nie tylko twórcy, ale i czytelnicy. Wiadomo, że istnieją książki, które chcemy przeczytać, lecz których nigdy nie zobaczymy w księgarni. Podobno wydawca sprzedaje swoje publikacje w internecie. Jak jest naprawdę, przekonał się mój kolega. Dowiedziawszy się, że pewna oficyna (dość dobrze znana, wcale nie „niszowa”, jak to się dziś mawia) wydała bezcenną dla niego pozycję, zatelefonował i wyraził gotowość zakupu.
Co usłyszał? Niestety, niestety, książka wyszła w nakładzie stu (!) egzemplarzy, sam pan wie, książka trudna i tak dalej. Gdybym powiedział wam, jaki to temat został uznany za „trudny” i mało popularny, umarlibyście ze śmiechu. Oszczędzę wam tej informacji, nie powiększając liczby swoich wrogów (i tak znaczącej...).
Wcale się nie wymądrzam i doskonale wiem, że edytorzy mają swoje racje i muszą dbać o interesy. Jednak przeważnie zapominają, że działają na dosyć grząskim gruncie: rynek księgarski jest kapryśny i to, co sprzedawało się doskonale w minionym roku, dziś już nie wywołuje wielkich emocji. Czasem mam wrażenie, że – podobnie jak w innych dziedzinach życia – konkurenci podpatrują się nawzajem i usiłują naśladować, zwykle z marnym skutkiem.
W tej sytuacji nawet autor kilku czy kilkunastu, ba, również kilkudziesięciu książek naprawdę nie ma łatwego życia! Może wędrować w sieci od wydawnictwa do wydawnictwa, wysyłać swoje ukochane dziecko w obowiązującym formacie PDF (wtedy przerzuca się strony najłatwiej) i czekać cierpliwie na odpowiedź, która przeważnie nigdy nie nadejdzie.
Co robić, pytają starsi i młodsi, których niepokoi coraz bardziej los rękopisów i komputeropisów zalegających w szufladach, ewentualnie na twardym dysku, na którym zmieści się na pewno cały Szekspir i Biblia, i wszystko co napiszemy do końca świata.
A może własna witryna?
A może, podpowiadam nieśmiało, wziąć sprawy w swoje ręce? Może zamiast tułać się po nieprzyjaznych, nieufnych i niepewnych słuszności swoich decyzji oficynach edytorskich, skrzyknąć grono przyjaciół i założyć witrynę internetową? Najlepiej jeśli będzie w tym gronie przynajmniej jeden informatyk albo osoba znająca sztukę obsługi komputera nieco lepiej niż przeciętny użytkownik. Oczywiście to dopiero pierwszy krok i nieprędko zaistniejecie w świecie, gdzie konkurencja jest wprost mordercza.
Nie liczcie, że będziecie w stanie rywalizować z portalami turystycznymi, kulinarnymi, a zwłaszcza plotkarskimi. Jeśli oczekujecie godziwego zarobku, to raczej dajcie sobie spokój, nie tędy droga. Chcielibyście porwać czytelnika, zdobyć go najlepiej już pierwszą książką w znanej firmie? No cóż, publikacja w sieci raczej was do tego nie zbliży. W naszych czasach, aby stać się naprawdę głośnym, nie trzeba dobrze pisać. Wystarczą nagrody, systematyczna obecność