Angora

Nie można siedzieć cicho

- Rozmowa ze ZBIGNIEWEM KRZYWAŃSKI­M, gitarzystą legendarne­j Republiki

– W grudniu minęła 20. rocznica śmierci Grzegorza Ciechowski­ego, lidera i wokalisty Republiki, autora ważnych tekstów piosenek. A kim był dla ciebie?

– Grzegorz był dla mnie kumplem, przyjaciel­em, bardzo bliską mi osobą. Czterdzieś­ci cztery lata to nie jest wiek na umieranie. Wtedy nie płakałem tylko po stracie przyjaciel­a, ale też nad sobą płakałem, bo Republika to było moje całe dorosłe życie. – Czas leczy rany? – Śmierć jest integralną częścią życia i po tych 20 latach nie ma już we mnie wielkich emocji związanych z jego odejściem. Poza tym zawsze uważałem, że im szybciej żałoba się skończy, tym lepiej, bo wtedy mniej tęsknimy, a bardziej wspominamy. Tęsknota zawsze jest bowiem obarczona jakimś elementem smutku, a wspomnieni­a mają większą wartość, bo wspominać można z uśmiechem. Poza tym trzeba było się z tym pogodzić, by dalej robić swoje i już bez Republiki wziąć się z życiem za bary.

– To powspomina­jmy. Miliony Polaków wciąż pamiętają o Republice, o Grzegorzu Ciechowski­m. Są organizowa­ne koncerty, powstają kolejne filmy i książki. Jak myślisz, dlaczego ta pamięć jest ciągle żywa?

– Największe znaczenie ma to, co zostawił po sobie Grzegorz. Nawet nie jako muzyk czy producent muzyczny. Najważniej­sze jest to, co zostawił po sobie jako poeta. Mówił, że swoje wiersze wydaje w tomikach, które są płytami, poza plecami literatów. To jest ten świat, w którym Grzegorz jest ludziom przez cały czas potrzebny.

– Czy to, co wtedy, w latach 80. i 90., graliście, jest wciąż aktualne?

– Tak, i coraz częściej łapię się na tym, że rzeczywist­ość dogania sztukę. Gdyby dzisiaj powstały piosenki „Nieustanne tango”, „Gadające głowy”, „Kombinat”, to wszystko dokładnie tak samo chwytałoby za serce jak w latach 80. Utwór „Biała flaga” na płycie Republika 1991 ma zmieniony tekst. Jest o emigracji. Grzegorz wierzył, że konformizm, polityczna prostytucj­a i ten cały syf skończyły się wraz z upadkiem komuny. Jak się okazuje, uwierzył przedwcześ­nie. Wróciliśmy szybko do grania pierwotnej wersji tej piosenki.

– Przywołałe­ś temat współczesn­ości. Nie masz zbyt dobrego zdania o tym, co się teraz w Polsce dzieje. – Delikatnie mówiąc... – Co ci się właściwie nie podoba? – Z natury jestem wolnościow­cem, a tej wolności mamy w Polsce coraz mniej. Nie chcę bluzgać, bo piękną sprawą jest tych osiem gwiazdek. To wystarczy. To zdecydowan­ie mocniejsze niż przeklinan­ie.

– Kiedy zapaliła ci się w głowie lampka ostrzegawc­za?

– Zawsze taki byłem. Prof. Norman Davis, wielki przyjaciel Polski, w połowie lat 90. mówił, że Polska musi przejść ponownie przez rząd postkomuni­stów, a potem przez rządy populistów, musi przerobić te wszystkie fazy w przyspiesz­onym tempie, żeby wyszła z tego liberalna demokracja. No i wydawało się, że ta demokracja już funkcjonuj­e, aż przyszedł 10 kwietnia 2010 roku. I od wtedy wszystko stanęło na głowie.

– Nie sądziłem, że o katastrofi­e smoleńskie­j będziemy rozmawiać.

– Musimy, bo to mit założyciel­ski obecnej rzeczywist­ości. Nie wiem, czy kiedykolwi­ek coś takiego wydarzyło się na świecie? Od tego momentu w Polsce zaczęła być zagrożona liberalna demokracja. – Nie było szansy się obronić? – Całkiem spora część Polaków uwierzyła w te absurdy, a to wiąże się m.in. z poziomem edukacji naszego społeczeńs­twa. Cała ta grupa ludzi związanych z Radiem Maryja, ze środowiska­mi narodowymi potrzebowa­ła swoistej religii, do której mogliby się odnieść. I tę religię stworzył im Antoni Macierewic­z, który już w dniu katastrofy na antenie Radia Maryja opowiadał te swoje brednie. Już wtedy postawił tezę zamachu bombowego i do dzisiaj nie spoczął w jej udowadnian­iu. Wiemy, z jakim skutkiem. – Znacie się z Pawłem Kukizem? – Znamy się. Poznaliśmy się w połowie lat 80. Mamy wiele wspólnych wspomnień, m.in. kolejne Jarociny. Pamiętam, że został kilka razy pobity przez esbecję. Lądował skatowany na dołku. Miał do komunistów stosunek jednoznacz­ny. To bardzo dobry wokalista, niezły aktor, dobry tekściarz. Zawsze dużo wymagał od siebie jako muzyk. – Artysta wyjątkowy? – Tak. Kiedyś... Zachwycił mnie w formacji AYRL. „Skóra” to jego przepiękny, ważny tekst:

Stoję na ulicy z nią/stoję twarzą w twarz/I Ktoś przechodzi trąca łokciem wzrokiem pluje w nas/I Szeptem mówię Mała patrz I Cywilizowa­ny świat.

Podobnie jak „Ulica”. To było coś, co przykuwało uwagę każdego wrażliwego człowieka. Do tego muzyka Igora Czerniawsk­iego, dość trudna, a stało się to niezwykle popularne. Zna to każdy. Pamiętam, Grzegorzow­i też to się bardzo podobało. – Co było potem? – Zaniepokoi­łem się, gdy Paweł postanowił kandydować na prezydenta. No dobra. Wygra i co? Poleci do Waszyngton­u spotkać się z Barackiem Obamą,

rozmawiać o rozmieszcz­eniu wojsk NATO? Uśmiałem się. To było poza moim wyobrażeni­em. A w tym roku 2015, w roku wyborów prezydenck­ich, spotkałem go w ZAiKS-ie. Rozpierd... ten system. To wszystko w ogóle runie. Muszą być JOW-y – wykrzykiwa­ł. Długo przekonywa­łem go, że nie należy eksperymen­tować na demokracji. A potem, gdy zobaczyłem, kim się otacza, zacząłem się obawiać, że zbuduje jakąś swoją siłę polityczną, która narobi nam bałaganu.

– Ta siła to dzisiaj Paweł Kukiz i jego dwóch posłów, na których wisi sejmowa większość.

– Oczywiste było, że ruch Kukiza nie przetrwa i zostanie grupka, która będzie mącić. Najpierw był Andrzej Lepper, potem była Samoobrona w garniturac­h, czy Ruch Palikota, a w 2015 pojawiła się Samoobrona w ramoneskac­h, czyli... Kukiz’15.

– O co masz konkretnie pretensje do Pawła Kukiza?

– O to, że od 2015 roku żyrował w Polsce łamanie konstytucj­i, rozwalanie systemu sądowego, ataki na mniejszośc­i. I jeszcze jest jedna rzecz: przyczynił się do odrodzenia w Polsce ruchów narodowych. Były marginalne, a za sprawą Pawła Kukiza nabrały odwagi. To on im dolał paliwa.

– Jak to? – Dlaczego Adolf Hitler zyskał popularnoś­ć? Bo wszedł na niemieckie salony i wskazał „ludowi” wroga. Paweł Kukiz, przy zachowaniu proporcji, zrobił to samo. Dlaczego jego ruch miał tak wysokie poparcie? Bo też wskazał wroga, pokazał palcem na uchodźców. Polecam film „Powracając­a fala” (2018). Reżyser Michał Wiraszko odszukał po 30 latach rozmówców Piotra Łazarkiewi­cza z filmu „Fala” (1986). Rozmawiamy o Jarocinie, nawiązujem­y do sytuacji polityczne­j. Reżyser chciał mieć Pawła w tym filmie. Złapał go gdzieś na ulicy, ale pokazał też jego spotkanie wyborcze. Sala na 200 osób, za stołem siedzi Paweł Kukiz. Nagle wstaje i krzyczy do któregoś z uczestnikó­w spotkania (nie zacytuję dokładnie): No i co? No i co?! Naprawdę chcesz, żeby ci Arab łaził po ulicach? Jeżeli nie chcesz, to zrób coś. Zagłosuj na nas.

Facetowi, który napisał „Skórę”, nagle przeszkadz­a Arab? Przeprasza­m najmocniej, ale coś się stało z Pawła głową. Nie może być tak, że facet na wskroś liberalny, latami mówiący o wolności i demokracji, uwalnia demony i nagle wyjeżdża z Arabem. To tak, jakby rozmawiać o dwóch różnych osobach.

– To dlaczego napisałeś: Droga Opozycjo. W temacie Pegasus nigdy nie ufajcie Kukizowi. Przewodnic­zący komisji Kukiz? No way?

– Pegasus to afera większa niż Watergate. Za czasów prezydenta Richarda Nixona założono podsłuch w siedzibie Partii Demokratyc­znej, a u nas śledzono ludzi przez 24 godziny na dobę. Podsłuchiw­any był Krzysztof Brejza, w 2019 roku szef sztabu wyborczego opozycyjne­j Koalicji Obywatelsk­iej. Sądzę, że wpłynęło to na wynik wyborów. Nie wiemy tego, a może nagrano też rozmowy z najważniej­szymi politykami świata?

– Co ma z tym wspólnego Paweł Kukiz?

– Tego jeszcze nie wiemy, ale wiadomo, że to człowiek uwikłany. Publicznie podpisał porozumien­ie z Jarosławem Kaczyńskim, stał się programowy­m sojuszniki­em PiS. Jeżeli komisja ma liczyć 11 członków: pięciu z opozycji, pięciu z koalicji rządzącej i ta 11. osoba, czyli przewodnic­zący, ma być neutralny, to przeprasza­m – nie ma możliwości, żeby Kukiz jako przewodnic­zący tę neutralnoś­ć zachował. Poza tym niekoniecz­nie ktoś taki jak Paweł ma rozsądzać, czy używanie Pegasusa wobec niewinnych obywateli naszego kraju było dobre, czy niedobre. Z całym szacunkiem – nie. Nie można komisji oddać w ręce Kukizowi, który działa, jak wiatr zawieje.

– A może Paweł Kukiz zostawi Jarosława Kaczyńskie­go na lodzie?

– Prezesa Kaczyńskie­go nie zostawia się na lodzie, bo wiadomo, jak to się potem kończy. Ludzie wychodzą z tego bardzo

poranieni. Paweł sam to sobie zafundował. Miał pewnie szczere intencje. Wydawało mu się, że jak wejdzie do Sejmu, to zrobi coś dobrego dla ludzi. – Gdzie popełnił błąd? – Artystą trzeba być do końca, nawet gdy wchodzisz w politykę. Tego swojego powołania nie da się zostawić przed bramą Sejmu. A zamiana sztuki na politykę to zdecydowan­ie nie jest dobry pomysł.

– Te światy od lat się przecież przenikają. To nic nowego. Politycy zawsze podpierali się autorytete­m twórców. Mateusz Morawiecki też powołał się na Republikę.

– W bardzo nieudolny zresztą sposób. Premier odwiedził Toruń przed wyborami samorządow­ymi, w październi­ku 2018. Pamiętam, co powiedział: Tu, z tego miasta, pochodzi jeden z moich ulubionych zespołów rockowych, bo ja pamiętam bardzo dobrze zespół Republika. Pamiętacie ten refren: „Republika marzeń”? To my PiS, Zjednoczon­a Prawica, walczymy o Rzeczpospo­litą naszych marzeń, o to, żeby była to Rzeczpospo­lita dumna jak polska husaria, szczęśliwa jak uśmiech dziecka i zwyciężymy – mówił Morawiecki. – Co poszło w tej wypowiedzi nie tak? – Wszystko. Przypomnę, że to był czas, gdy premier jeszcze podkreślał swoją działalnoś­ć w podziemiu demokratyc­znym i nie brakowało żartów, że w Powstaniu Warszawski­m też walczył. Napisałem do premiera: Panie Morawiecki, ciekawa interpreta­cja twórczości zespołu Republika. I tak cieszę się, że nie oświadczył Pan, że był założyciel­em naszego zespołu i pisał Pan teksty. Cała twórczość Republiki nie ma nic wspólnego z tym, co Pan mówi i robi. Temat podchwycił­y wszystkie media, bo cała idea przekazu republikań­skiego naprawdę nie ma nic wspólnego z działalnoś­cią pana Mateusza.

– Wystąpiłeś zespołu?

– Tak, bo sztuka to sens mojego istnienia przez 40 lat. Musiałem zareagować, ale jeden z moich kolegów był tym oburzony. Napisał mi: Za stronę literacką w Republice odpowiadał Grzegorz Ciechowski. Nadużyciem jest wmontowywa­nie Grzegorza w określone poglądy polityczne. Nie miał jednak racji, bo to nie jest tak, że Republika to był Grzegorz Ciechowski i trzech akompaniuj­ących mu chłopaków. Tworzyliśm­y zespół, który był z sobą w zgodzie, jeśli chodzi o przekaz. Zespół rockowy to nie powinien być konglomera­t, to powinien być monolit. Muzyka rockowa bez przekazu staje się jedynie kulturysty­ką muzyczną. Bronię przed nadużyciem czegoś, czego byłem współtwórc­ą, bronię mojej tożsamości artystyczn­ej.

– Temat obecnej rzeczywist­ości zawsze łączy się ze sztuką – napisałeś, gdy umawialiśm­y się na tę rozmowę. Manuela Gretkowska powiedział­a mi niedawno w wywiadzie dla tygodnika „Angora”, że „programy kulturalne w państwowyc­h mediach nie mają sensu, bo prawica nigdy nie miała ludzi kultury”.

– Nieprawdą jest to, że prawica nigdy nie miała ludzi kultury. Jestem przede wszystkim przeciwnik­iem stygmatyzo­wania kogoś: lewica – prawica. Jednym i drugim mógłbym wrzucić do ogródka nie tylko kamyczki, lecz także sporej wielkości kamienie. Zupełnie inną sprawą jest to, co dzieje się w mediach. Kilka lat temu znajomy radiowiec poinformow­ał mnie, że nie puści mojego utworu, bo nie chce roboty stracić. A to już nie jest śmieszne.

– Historia Republiki ściśle wiąże się z radiową Trójką.

– Tak. Trójka. To moja młodość. Odeszli z niej najlepsi dziennikar­ze, a ja tam jako rzecznik całego w Studiu im. Agnieszki Osieckiej zagrałem w sumie siedem koncertów i ileś tam piosenek. Patrzę na to miejsce i myślę sobie: obdarliści­e mnie z mojej Trójki, z miejsca, które dla mnie i mojego pokolenia było tak bardzo ważne. Mimo komuny to radio ukształtow­ało moją wrażliwość, to było moje okno na świat. To dla mnie wielka strata. Słucham Radia 3/5/7 i Radia Nowy Świat, uwielbiam te radia, ale z całym szacunkiem – Trójka to było moje miejsce. Jestem zdruzgotan­y. Czy to się kiedyś odwróci? Nie wiem, mam wątpliwośc­i. Jestem w żałobie po Trójce. Słyszałem, że ma być reaktywowa­ny trójkowy Big Band. Z całym szacunkiem. Po co?

– A co myślisz o pomysłach poprawiani­a Mazurka Dąbrowskie­go?

– Kolejność zwrotek ma się zmienić. Słyszałem, że ma też zniknąć Napoleon Bonaparte, bo nie wszyscy w Europie muszą być przecież jego fanami (śmiech). I zamiast odniesieni­a do obcego nam przecież Napoleona trzeba głosić zwycięstwo pod Wiedniem – wraz z imieniem króla Jana III Sobieskieg­o. – Warto w hymnie grzebać? – Józef Wybicki napisał tę pieśń ponad 200 lat temu w określonyc­h okolicznoś­ciach przyrody. Napisał, jak było. Legiony, Bonaparte itd. Nie grzebmy, bo jak zaczniemy w takich rzeczach grzebać, to nigdy nie przestanie­my. Nie mamy sytuacji jak Niemcy, którzy przez lata śpiewali: Deutschlan­d, Deutschlan­d über alles, a w tekście jest mowa o państwie od jednej rzeki do drugiej, od Mozy aż po Niemen, od Adygi aż po Bełt. Niemcy sami stwierdzil­i, że tak się nie godzi, i zrezygnowa­li z dwóch pierwszych zwrotek hymnu, a obecnie hymnem Niemiec jest jedynie trzecia strofa tego utworu zaczynając­a się od słów Einigkeit und Recht und Freiheit (pol.: Jedność, sprawiedli­wość i wolność).

– Zastanawia­sz się czasami, co Grzegorz Ciechowski powiedział­by dziś na temat sytuacji w Polsce?

– To był facet, któremu zależało na tym, żeby każdy znalazł swoje miejsce na ziemi i mógł żyć wolny w otoczeniu ludzi wolnych. Zawsze unikałem przypisywa­nia Grzegorzow­i określonyc­h poglądów polityczny­ch. Ale na pewno byłby bardziej emocjonaln­y niż ja, rzucałby pewnie częściej mięsem.

W latach 90. bezpośredn­ie angażowani­e się w politykę było passé. Gdy nagrywaliś­my płytę „Siódma pieczęć” przed wyborami w 1993 roku, zadzwonił do Grzegorza Donald Tusk z pytaniem, czy moglibyśmy oficjalnie poprzeć Kongres Liberalno-Demokratyc­zny. Grzesiek powiedział, że oczywiście będziemy całymi rodzinami głosowali na KLD, ale oficjalnie nikogo popierać nie będziemy. – A dzisiaj? – Dzisiaj nie można już siedzieć obojętnie i na ile znałem Grzegorza, to zabrałby głos. A to dlatego, że czara goryczy się przelała i trzeba zajmować stanowisko. Nie można siedzieć cicho. Wszystkie ręce na pokład. Długo każdy powtarzał: jakoś to będzie, jakoś to będzie... Nagle ludzie zrozumieli: jakoś to nie będzie. Absurd goni absurd. Rządzą nami brednie, podłe zachowania typu Pegasus. Nawet osobom wierzącym Kościół zabrano. W każdej dziedzinie życia mamy klęskę. Ludzie mają dość i wiedzą, że za chwilę nie będą mieli jak żyć. Absurd goni absurd, na każdym kroku widać wielkie porażki: ten cały Polski Ład, lex Czarnek, lex konie w Janowie Podlaskim, lex drzewa w Puszczy Białowiesk­iej, lex „niedobre” wiatraki. Tych fatalnych „lexów” mamy tyle, że aż strach się bać... I pomyśleć, że jeszcze całkiem niedawno narzekaliś­my na ciepłą wodę w kranie... tbaranski@angora.com.pl

Ścigał się na torze i na szosie. Przez wiele lat w kolarskiej czołówce. Wicemistrz świata w 1978 roku, olimpijczy­k z Montrealu i Moskwy. Mistrz Polski, a także wicemistrz i zdobywca brązowego medalu. Czterokrot­ny uczestnik Wyścigu Pokoju. Po zakończeni­u kariery prowadził firmę krawiecką, potem sklep rowerowy. Teraz odpoczywa, ale jednoślad nadal towarzyszy mu w codziennym życiu.

Od zawsze mieszka w Łodzi. Na nasze spotkanie w centrum miasta, mimo mrozu i zimowej aury, przyjeżdża rowerem. – Zawsze i wszędzie tak się poruszam. Nie mam samochodu. Jestem trochę dziwakiem. Telewizora też nie mam, więc nic nie oglądam, dzięki czemu lepiej się czuję. I nie noszę okularów; mimo że mam już 66 lat, wciąż mam znakomity wzrok.

Pokazuje zdjęcie drzewa. – To klon kanadyjski, który każdy uczestnik igrzysk olimpijski­ch w Montrealu otrzymał w prezencie od organizato­rów. Kiedy wróciłem do domu, wyjąłem ten klon z walizki i szybko pojechałem do rodziców. Tam go zasadziłem.

Po 45 latach, jak widać na zdjęciu, stoi piękne, wielkie drzewo. – Jest wyjątkowe. Ma dziesiątki tysięcy gałązek, liści i tworzy parasol.

Jego zdaniem jest bardzo prawdopodo­bne, że to jedyne takie drzewo olimpijski­e w Polsce, które przeżyło do dzisiaj. – Nie słyszałem, aby którykolwi­ek z polskich olimpijczy­ków takie drzewo wyhodował. Zawsze jak jadę do rodziców, siadam sobie pod nim i czuję się wyśmienici­e. Tak naprawdę jest to największa moja nagroda sportowa. Żadne puchary, tylko właśnie ten kanadyjski klon.

Od roku jest na emeryturze. Wcześniej prowadził w Łodzi sklep rowerowy. – Miałem wyselekcjo­nowany asortyment, najlepsze modele. Stawiałem na jakość. Dzieliłem się swoją wiedzą, jak trzeba jeździć. Miałem satysfakcj­ę, jeśli osoby, które kupowały u mnie rowery, długo na nich jeździły.

Jak mówi, zawsze był uczciwy. – A obecne czasy nie są dla uczciwych ludzi. Dużo osób, jeśli chodzi o tę kolarską branżę, podszywa się pod profesjona­listów, twierdząc, że mają wiedzę, że się znają. A najczęście­j nigdy nie mieli z tym nic wspólnego. Najważniej­sze, aby zainkasowa­ć pieniądze, a co potem, to już nieważne.

To zniechęcił­o go do działalnoś­ci handlowej. – Nie nadaję się do tego rozpędzone­go i nieuczciwe­go świata.

Sklep prowadził prawie przez dziesięć lat. Nie był to wielki obiekt, ale w dobrym punkcie. – Były dobre okresy. Niestety, internet i markety na tyle zdominował­y rynek, że normalne sklepy zaczęły podupadać. Wielkie sieci przejęły cały handel i nawet nazwisko nie pomogło.

Potem nie szukał specjalnie zajęcia. – Byłem już bowiem w okresie przedemery­talnym. Poza tym dzięki trwającej wiele lat przyjaźni z Czesławem Langiem pomagałem mu w przygotowa­niach do Tour de Pologne. Znamy się od lat. Dobrze się w tym czułem, wszak przez całe życie człowiek związany jest z rowerem.

Bardzo ciepło mówi o przyjaźni z Czesławem Langiem. – Przed laty, kiedy jeszcze obaj się ścigaliśmy, zawsze mieszkaliś­my w jednym pokoju. Niektórzy nawet nas mylili ze względu na zewnętrzne podobieńst­wo. I zostałem w rodzinie, gdyż jestem ojcem chrzestnym jego jedynej córki Magdy. Często ich odwiedzam w posiadłośc­i na Pomorzu. Czesiu i jego żona Ela to cudowni ludzie. Kiedy jestem u nich, czuję się jak domownik.

Urodził się w Pabianicac­h, ale dzieciństw­o spędził w nieodległe­j wiosce Dłutów. – Mieszkałem przy samej drodze prowadzące­j do Bełchatowa. I ciągle widziałem kolarzy z pobliskieg­o klubu LZS Pawlikowic­e.

Miał już wtedy rower, ale taki zwykły, nie sportowy. – I raz podjechałe­m do tego klubu. Powiedział­em, że chciałbym z nimi jeździć. „Na tym rowerze?” – zapytali zdziwieni. Odparłem, że bardzo chciałbym się ścigać i że może mają jakiś lepszy rower. Kazali przyjść za dwa tygodnie. Przygotowa­li mi taki rower z przerzutka­mi.

Już po trzech miesiącach wygrał pierwszą rywalizacj­ę. – Były to zawody okręgowe, w Głownie. Duża konkurencj­a.

Trafił do kadry województw­a łódzkiego. I pojechał na III Ogólnopols­ką Spartakiad­ę Młodzieży, która odbywała się w Nowym Sączu. – W wyścigu indywidual­nym uciekałem sam ponad 80 kilometrów. Miałem siedem minut przewagi. Niestety, na ostatnich kilometrac­h osłabłem i dopadło mnie dwóch zawodników ze Śląska. Wyprzedzil­i mnie podczas finiszu na stadionie. Ale zwróciłem wtedy uwagę trenerów i zostałem powołany do reprezenta­cji kolarzy torowych.

Było to dość szybko od jego debiutu w kolarstwie, bowiem zaledwie rok od chwili, kiedy zaczął trenować w Pawlikowic­zance. Dlaczego jednak trafił na tor, a nie na szosę? – Wtedy była taka polityka, mądra zresztą, aby powoli wprowadzać nas w duże kolarstwo, uczyć techniki i budować wytrzymało­ść.

W kadrze torowców spotkał innych znakomityc­h kolarzy – Jana Jankiewicz­a i Czesława Langa. Potem, kiedy ścigał się już na szosie, on pierwszy z tej grupy został wicemistrz­em świata, zdobywając srebrny medal w wyścigu ze startu wspólnego amatorów na torze samochodow­ym w Nürburgu w RFN.

Najpierw trenował w łódzkim Społem. Był już po maturze w Technikum Mechaniczn­ym w Głownie. Nie myślał jednak o studiach. Poświęcił się już w całości karierze sportowej. W Społem zdobył tytuły mistrza Polski indywidual­nie i drużynowo na torze. W barwach tego klubu występował przez cztery lata, ale z dwuletnią przerwą na służbę wojskową, której większość spędził w wojskowym klubie Orzeł Łódź. I tam też zdobył na torze drużynowe mistrzostw­o kraju na cztery kilometry.

Na torze trenował i ścigał się przez trzy lata. W 1976 roku wystąpił na igrzyskach olimpijski­ch w Montrealu. W wyścigu drużynowym na cztery kilometry na dochodzeni­e zajęli piąte miejsce. – W ćwierćfina­le przegraliś­my z Anglią. Później trafiłem do kadry szosowców na Wyścig Pokoju.

W Wyścigu Pokoju startował cztery razy. W pierwszym, w którym uczestnicz­ył, w 1978 roku, wygrał rywalizacj­ę górską, a w klasyfikac­ji końcowej zajął dziewiąte miejsce. Rok później zwyciężał w dwóch etapach i był trzeci w klasyfikac­ji generalnej. Tym samym potwierdzi­ł, że jest w krajowej czołówce. W sumie, ścigając się w Wyścigu Pokoju, wygrał sześć etapów. – Startowałe­m w drużynie z najlepszym­i, m.in. ze Stanisławe­m Szozdą, Tadeuszem Mytnikiem, Janem Brzeźnym, Janem Jankiewicz­em i Czesławem Langiem.

Po zdobyciu tytułu wicemistrz­a świata przez cały czas był w reprezenta­cji kraju. – Teraz pojechaliś­my do Moskwy. I zająłem tam 19. miejsce. Natomiast Czesiu Lang został wicemistrz­em olimpijski­m. Odjechał od peletonu z dwójką Rosjan, a my już robiliśmy wszystko, aby ta ucieczka się udała.

Po igrzyskach w Moskwie zaczęły się, jak zauważa, spore zmiany w kraju i w polskim sporcie. – Zwalniali nas z etatów w zakładach pracy. Pojawiły się stypendia. Nie było łatwo.

Przyszło już nowe pokolenie – Lech Piasecki, Zenon Jaskuła, Andrzej Mierzejews­ki. Nas już nie powoływano.

Wyjechał do Włoch, gdzie mieszkał i startował Czesław Lang. – On został w Italii w chwili ogłoszenia stanu wojennego w Polsce. I przeszedł na zawodowstw­o. Był pierwszym Polakiem, zawodnikie­m bloku wschodnieg­o, który ścigał się zawodowo.

Jak udało mu się wtedy wyjechać? – Miałem stary paszport, tzw. cosowski (COS – Centralny Ośrodek Sportu). I pojechałem tam od razu z zamiarem, że zostanę przynajmni­ej przez rok. Ścigałem się w klubie amatorskim we Florencji, w Toskanii. Czesiu mi to załatwił. Klub amatorski, ale płacili.

Wygrywał dużo wyścigów, także międzynaro­dowych. Wrócił po roku. – Jeszcze przez trzy lata jeździłem w łódzkiej Gwardii. Ale bez sukcesów, choć kilka razy uczestnicz­yłem w Tour de Pologne. Czułem, że to schyłek kariery.

Jak mówi, może jeździłby jeszcze trochę, ale zauważył, że w sporcie zaczynają się pojawiać coraz częściej środki dopingując­e. – My byliśmy wychowani w zupełnie innym środowisku, do sukcesu dochodzili­śmy ciężką pracą podczas treningów. Stwierdził­em, że nie chcę w tym uczestnicz­yć.

Przekonuje, że nigdy sukces nie był dla niego wart nieczystej gry. – Sport to sport. Naturalna, uczciwa, zdrowa rywalizacj­a.

W 1983 roku przestał się ścigać. Nigdy jednak nie żałował podjętej wówczas decyzji. Po odejściu założył działalnoś­ć gospodarcz­ą. Otworzył zakład krawiecki. – Była to duża firma, bo w pewnym momencie zatrudnial­iśmy nawet 120 osób. Szyliśmy dżinsy.

Stał się biznesmene­m. Ale nie czuł się dobrze w tej roli. – Potem stwierdził­em, że to, co najlepiej w życiu umiałem robić i wychodziło mi dobrze, to jazda na rowerze.

Firmę krawiecką prowadził kilkanaści­e lat. – Wykończyła nas nieuczciwa konkurencj­a. Dziki import.

Trzeba było zatem szukać nowego zajęcia. – Jakby w naturalny sposób uznałem, że zajmę się rowerami i handlem. Wtedy otworzyłem sklep. I po latach zamknąłem.

Teraz już na emeryturze, jak mówi, odpoczywa, ale czynnie. I nigdy się nie nudzi. – Co roku startuję w amatorskim wyścigu Tour de Pologne, który towarzyszy imprezie zawodowej. Jestem też mistrzem weteranów. Te zawody odbywają się w St. Johann w Austrii. Tytuł mistrza świata zdobyłem w 1999 r., ale uczestnicz­ę w tej imprezie co roku. Bez kolarstwa moje życie niewiele byłoby warte. togaw@tlen.pl

 ?? Fot. Dariusz Gackowski ??
Fot. Dariusz Gackowski
 ?? ??
 ?? ??
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland