Nie można siedzieć cicho
– W grudniu minęła 20. rocznica śmierci Grzegorza Ciechowskiego, lidera i wokalisty Republiki, autora ważnych tekstów piosenek. A kim był dla ciebie?
– Grzegorz był dla mnie kumplem, przyjacielem, bardzo bliską mi osobą. Czterdzieści cztery lata to nie jest wiek na umieranie. Wtedy nie płakałem tylko po stracie przyjaciela, ale też nad sobą płakałem, bo Republika to było moje całe dorosłe życie. – Czas leczy rany? – Śmierć jest integralną częścią życia i po tych 20 latach nie ma już we mnie wielkich emocji związanych z jego odejściem. Poza tym zawsze uważałem, że im szybciej żałoba się skończy, tym lepiej, bo wtedy mniej tęsknimy, a bardziej wspominamy. Tęsknota zawsze jest bowiem obarczona jakimś elementem smutku, a wspomnienia mają większą wartość, bo wspominać można z uśmiechem. Poza tym trzeba było się z tym pogodzić, by dalej robić swoje i już bez Republiki wziąć się z życiem za bary.
– To powspominajmy. Miliony Polaków wciąż pamiętają o Republice, o Grzegorzu Ciechowskim. Są organizowane koncerty, powstają kolejne filmy i książki. Jak myślisz, dlaczego ta pamięć jest ciągle żywa?
– Największe znaczenie ma to, co zostawił po sobie Grzegorz. Nawet nie jako muzyk czy producent muzyczny. Najważniejsze jest to, co zostawił po sobie jako poeta. Mówił, że swoje wiersze wydaje w tomikach, które są płytami, poza plecami literatów. To jest ten świat, w którym Grzegorz jest ludziom przez cały czas potrzebny.
– Czy to, co wtedy, w latach 80. i 90., graliście, jest wciąż aktualne?
– Tak, i coraz częściej łapię się na tym, że rzeczywistość dogania sztukę. Gdyby dzisiaj powstały piosenki „Nieustanne tango”, „Gadające głowy”, „Kombinat”, to wszystko dokładnie tak samo chwytałoby za serce jak w latach 80. Utwór „Biała flaga” na płycie Republika 1991 ma zmieniony tekst. Jest o emigracji. Grzegorz wierzył, że konformizm, polityczna prostytucja i ten cały syf skończyły się wraz z upadkiem komuny. Jak się okazuje, uwierzył przedwcześnie. Wróciliśmy szybko do grania pierwotnej wersji tej piosenki.
– Przywołałeś temat współczesności. Nie masz zbyt dobrego zdania o tym, co się teraz w Polsce dzieje. – Delikatnie mówiąc... – Co ci się właściwie nie podoba? – Z natury jestem wolnościowcem, a tej wolności mamy w Polsce coraz mniej. Nie chcę bluzgać, bo piękną sprawą jest tych osiem gwiazdek. To wystarczy. To zdecydowanie mocniejsze niż przeklinanie.
– Kiedy zapaliła ci się w głowie lampka ostrzegawcza?
– Zawsze taki byłem. Prof. Norman Davis, wielki przyjaciel Polski, w połowie lat 90. mówił, że Polska musi przejść ponownie przez rząd postkomunistów, a potem przez rządy populistów, musi przerobić te wszystkie fazy w przyspieszonym tempie, żeby wyszła z tego liberalna demokracja. No i wydawało się, że ta demokracja już funkcjonuje, aż przyszedł 10 kwietnia 2010 roku. I od wtedy wszystko stanęło na głowie.
– Nie sądziłem, że o katastrofie smoleńskiej będziemy rozmawiać.
– Musimy, bo to mit założycielski obecnej rzeczywistości. Nie wiem, czy kiedykolwiek coś takiego wydarzyło się na świecie? Od tego momentu w Polsce zaczęła być zagrożona liberalna demokracja. – Nie było szansy się obronić? – Całkiem spora część Polaków uwierzyła w te absurdy, a to wiąże się m.in. z poziomem edukacji naszego społeczeństwa. Cała ta grupa ludzi związanych z Radiem Maryja, ze środowiskami narodowymi potrzebowała swoistej religii, do której mogliby się odnieść. I tę religię stworzył im Antoni Macierewicz, który już w dniu katastrofy na antenie Radia Maryja opowiadał te swoje brednie. Już wtedy postawił tezę zamachu bombowego i do dzisiaj nie spoczął w jej udowadnianiu. Wiemy, z jakim skutkiem. – Znacie się z Pawłem Kukizem? – Znamy się. Poznaliśmy się w połowie lat 80. Mamy wiele wspólnych wspomnień, m.in. kolejne Jarociny. Pamiętam, że został kilka razy pobity przez esbecję. Lądował skatowany na dołku. Miał do komunistów stosunek jednoznaczny. To bardzo dobry wokalista, niezły aktor, dobry tekściarz. Zawsze dużo wymagał od siebie jako muzyk. – Artysta wyjątkowy? – Tak. Kiedyś... Zachwycił mnie w formacji AYRL. „Skóra” to jego przepiękny, ważny tekst:
Stoję na ulicy z nią/stoję twarzą w twarz/I Ktoś przechodzi trąca łokciem wzrokiem pluje w nas/I Szeptem mówię Mała patrz I Cywilizowany świat.
Podobnie jak „Ulica”. To było coś, co przykuwało uwagę każdego wrażliwego człowieka. Do tego muzyka Igora Czerniawskiego, dość trudna, a stało się to niezwykle popularne. Zna to każdy. Pamiętam, Grzegorzowi też to się bardzo podobało. – Co było potem? – Zaniepokoiłem się, gdy Paweł postanowił kandydować na prezydenta. No dobra. Wygra i co? Poleci do Waszyngtonu spotkać się z Barackiem Obamą,
rozmawiać o rozmieszczeniu wojsk NATO? Uśmiałem się. To było poza moim wyobrażeniem. A w tym roku 2015, w roku wyborów prezydenckich, spotkałem go w ZAiKS-ie. Rozpierd... ten system. To wszystko w ogóle runie. Muszą być JOW-y – wykrzykiwał. Długo przekonywałem go, że nie należy eksperymentować na demokracji. A potem, gdy zobaczyłem, kim się otacza, zacząłem się obawiać, że zbuduje jakąś swoją siłę polityczną, która narobi nam bałaganu.
– Ta siła to dzisiaj Paweł Kukiz i jego dwóch posłów, na których wisi sejmowa większość.
– Oczywiste było, że ruch Kukiza nie przetrwa i zostanie grupka, która będzie mącić. Najpierw był Andrzej Lepper, potem była Samoobrona w garniturach, czy Ruch Palikota, a w 2015 pojawiła się Samoobrona w ramoneskach, czyli... Kukiz’15.
– O co masz konkretnie pretensje do Pawła Kukiza?
– O to, że od 2015 roku żyrował w Polsce łamanie konstytucji, rozwalanie systemu sądowego, ataki na mniejszości. I jeszcze jest jedna rzecz: przyczynił się do odrodzenia w Polsce ruchów narodowych. Były marginalne, a za sprawą Pawła Kukiza nabrały odwagi. To on im dolał paliwa.
– Jak to? – Dlaczego Adolf Hitler zyskał popularność? Bo wszedł na niemieckie salony i wskazał „ludowi” wroga. Paweł Kukiz, przy zachowaniu proporcji, zrobił to samo. Dlaczego jego ruch miał tak wysokie poparcie? Bo też wskazał wroga, pokazał palcem na uchodźców. Polecam film „Powracająca fala” (2018). Reżyser Michał Wiraszko odszukał po 30 latach rozmówców Piotra Łazarkiewicza z filmu „Fala” (1986). Rozmawiamy o Jarocinie, nawiązujemy do sytuacji politycznej. Reżyser chciał mieć Pawła w tym filmie. Złapał go gdzieś na ulicy, ale pokazał też jego spotkanie wyborcze. Sala na 200 osób, za stołem siedzi Paweł Kukiz. Nagle wstaje i krzyczy do któregoś z uczestników spotkania (nie zacytuję dokładnie): No i co? No i co?! Naprawdę chcesz, żeby ci Arab łaził po ulicach? Jeżeli nie chcesz, to zrób coś. Zagłosuj na nas.
Facetowi, który napisał „Skórę”, nagle przeszkadza Arab? Przepraszam najmocniej, ale coś się stało z Pawła głową. Nie może być tak, że facet na wskroś liberalny, latami mówiący o wolności i demokracji, uwalnia demony i nagle wyjeżdża z Arabem. To tak, jakby rozmawiać o dwóch różnych osobach.
– To dlaczego napisałeś: Droga Opozycjo. W temacie Pegasus nigdy nie ufajcie Kukizowi. Przewodniczący komisji Kukiz? No way?
– Pegasus to afera większa niż Watergate. Za czasów prezydenta Richarda Nixona założono podsłuch w siedzibie Partii Demokratycznej, a u nas śledzono ludzi przez 24 godziny na dobę. Podsłuchiwany był Krzysztof Brejza, w 2019 roku szef sztabu wyborczego opozycyjnej Koalicji Obywatelskiej. Sądzę, że wpłynęło to na wynik wyborów. Nie wiemy tego, a może nagrano też rozmowy z najważniejszymi politykami świata?
– Co ma z tym wspólnego Paweł Kukiz?
– Tego jeszcze nie wiemy, ale wiadomo, że to człowiek uwikłany. Publicznie podpisał porozumienie z Jarosławem Kaczyńskim, stał się programowym sojusznikiem PiS. Jeżeli komisja ma liczyć 11 członków: pięciu z opozycji, pięciu z koalicji rządzącej i ta 11. osoba, czyli przewodniczący, ma być neutralny, to przepraszam – nie ma możliwości, żeby Kukiz jako przewodniczący tę neutralność zachował. Poza tym niekoniecznie ktoś taki jak Paweł ma rozsądzać, czy używanie Pegasusa wobec niewinnych obywateli naszego kraju było dobre, czy niedobre. Z całym szacunkiem – nie. Nie można komisji oddać w ręce Kukizowi, który działa, jak wiatr zawieje.
– A może Paweł Kukiz zostawi Jarosława Kaczyńskiego na lodzie?
– Prezesa Kaczyńskiego nie zostawia się na lodzie, bo wiadomo, jak to się potem kończy. Ludzie wychodzą z tego bardzo
poranieni. Paweł sam to sobie zafundował. Miał pewnie szczere intencje. Wydawało mu się, że jak wejdzie do Sejmu, to zrobi coś dobrego dla ludzi. – Gdzie popełnił błąd? – Artystą trzeba być do końca, nawet gdy wchodzisz w politykę. Tego swojego powołania nie da się zostawić przed bramą Sejmu. A zamiana sztuki na politykę to zdecydowanie nie jest dobry pomysł.
– Te światy od lat się przecież przenikają. To nic nowego. Politycy zawsze podpierali się autorytetem twórców. Mateusz Morawiecki też powołał się na Republikę.
– W bardzo nieudolny zresztą sposób. Premier odwiedził Toruń przed wyborami samorządowymi, w październiku 2018. Pamiętam, co powiedział: Tu, z tego miasta, pochodzi jeden z moich ulubionych zespołów rockowych, bo ja pamiętam bardzo dobrze zespół Republika. Pamiętacie ten refren: „Republika marzeń”? To my PiS, Zjednoczona Prawica, walczymy o Rzeczpospolitą naszych marzeń, o to, żeby była to Rzeczpospolita dumna jak polska husaria, szczęśliwa jak uśmiech dziecka i zwyciężymy – mówił Morawiecki. – Co poszło w tej wypowiedzi nie tak? – Wszystko. Przypomnę, że to był czas, gdy premier jeszcze podkreślał swoją działalność w podziemiu demokratycznym i nie brakowało żartów, że w Powstaniu Warszawskim też walczył. Napisałem do premiera: Panie Morawiecki, ciekawa interpretacja twórczości zespołu Republika. I tak cieszę się, że nie oświadczył Pan, że był założycielem naszego zespołu i pisał Pan teksty. Cała twórczość Republiki nie ma nic wspólnego z tym, co Pan mówi i robi. Temat podchwyciły wszystkie media, bo cała idea przekazu republikańskiego naprawdę nie ma nic wspólnego z działalnością pana Mateusza.
– Wystąpiłeś zespołu?
– Tak, bo sztuka to sens mojego istnienia przez 40 lat. Musiałem zareagować, ale jeden z moich kolegów był tym oburzony. Napisał mi: Za stronę literacką w Republice odpowiadał Grzegorz Ciechowski. Nadużyciem jest wmontowywanie Grzegorza w określone poglądy polityczne. Nie miał jednak racji, bo to nie jest tak, że Republika to był Grzegorz Ciechowski i trzech akompaniujących mu chłopaków. Tworzyliśmy zespół, który był z sobą w zgodzie, jeśli chodzi o przekaz. Zespół rockowy to nie powinien być konglomerat, to powinien być monolit. Muzyka rockowa bez przekazu staje się jedynie kulturystyką muzyczną. Bronię przed nadużyciem czegoś, czego byłem współtwórcą, bronię mojej tożsamości artystycznej.
– Temat obecnej rzeczywistości zawsze łączy się ze sztuką – napisałeś, gdy umawialiśmy się na tę rozmowę. Manuela Gretkowska powiedziała mi niedawno w wywiadzie dla tygodnika „Angora”, że „programy kulturalne w państwowych mediach nie mają sensu, bo prawica nigdy nie miała ludzi kultury”.
– Nieprawdą jest to, że prawica nigdy nie miała ludzi kultury. Jestem przede wszystkim przeciwnikiem stygmatyzowania kogoś: lewica – prawica. Jednym i drugim mógłbym wrzucić do ogródka nie tylko kamyczki, lecz także sporej wielkości kamienie. Zupełnie inną sprawą jest to, co dzieje się w mediach. Kilka lat temu znajomy radiowiec poinformował mnie, że nie puści mojego utworu, bo nie chce roboty stracić. A to już nie jest śmieszne.
– Historia Republiki ściśle wiąże się z radiową Trójką.
– Tak. Trójka. To moja młodość. Odeszli z niej najlepsi dziennikarze, a ja tam jako rzecznik całego w Studiu im. Agnieszki Osieckiej zagrałem w sumie siedem koncertów i ileś tam piosenek. Patrzę na to miejsce i myślę sobie: obdarliście mnie z mojej Trójki, z miejsca, które dla mnie i mojego pokolenia było tak bardzo ważne. Mimo komuny to radio ukształtowało moją wrażliwość, to było moje okno na świat. To dla mnie wielka strata. Słucham Radia 3/5/7 i Radia Nowy Świat, uwielbiam te radia, ale z całym szacunkiem – Trójka to było moje miejsce. Jestem zdruzgotany. Czy to się kiedyś odwróci? Nie wiem, mam wątpliwości. Jestem w żałobie po Trójce. Słyszałem, że ma być reaktywowany trójkowy Big Band. Z całym szacunkiem. Po co?
– A co myślisz o pomysłach poprawiania Mazurka Dąbrowskiego?
– Kolejność zwrotek ma się zmienić. Słyszałem, że ma też zniknąć Napoleon Bonaparte, bo nie wszyscy w Europie muszą być przecież jego fanami (śmiech). I zamiast odniesienia do obcego nam przecież Napoleona trzeba głosić zwycięstwo pod Wiedniem – wraz z imieniem króla Jana III Sobieskiego. – Warto w hymnie grzebać? – Józef Wybicki napisał tę pieśń ponad 200 lat temu w określonych okolicznościach przyrody. Napisał, jak było. Legiony, Bonaparte itd. Nie grzebmy, bo jak zaczniemy w takich rzeczach grzebać, to nigdy nie przestaniemy. Nie mamy sytuacji jak Niemcy, którzy przez lata śpiewali: Deutschland, Deutschland über alles, a w tekście jest mowa o państwie od jednej rzeki do drugiej, od Mozy aż po Niemen, od Adygi aż po Bełt. Niemcy sami stwierdzili, że tak się nie godzi, i zrezygnowali z dwóch pierwszych zwrotek hymnu, a obecnie hymnem Niemiec jest jedynie trzecia strofa tego utworu zaczynająca się od słów Einigkeit und Recht und Freiheit (pol.: Jedność, sprawiedliwość i wolność).
– Zastanawiasz się czasami, co Grzegorz Ciechowski powiedziałby dziś na temat sytuacji w Polsce?
– To był facet, któremu zależało na tym, żeby każdy znalazł swoje miejsce na ziemi i mógł żyć wolny w otoczeniu ludzi wolnych. Zawsze unikałem przypisywania Grzegorzowi określonych poglądów politycznych. Ale na pewno byłby bardziej emocjonalny niż ja, rzucałby pewnie częściej mięsem.
W latach 90. bezpośrednie angażowanie się w politykę było passé. Gdy nagrywaliśmy płytę „Siódma pieczęć” przed wyborami w 1993 roku, zadzwonił do Grzegorza Donald Tusk z pytaniem, czy moglibyśmy oficjalnie poprzeć Kongres Liberalno-Demokratyczny. Grzesiek powiedział, że oczywiście będziemy całymi rodzinami głosowali na KLD, ale oficjalnie nikogo popierać nie będziemy. – A dzisiaj? – Dzisiaj nie można już siedzieć obojętnie i na ile znałem Grzegorza, to zabrałby głos. A to dlatego, że czara goryczy się przelała i trzeba zajmować stanowisko. Nie można siedzieć cicho. Wszystkie ręce na pokład. Długo każdy powtarzał: jakoś to będzie, jakoś to będzie... Nagle ludzie zrozumieli: jakoś to nie będzie. Absurd goni absurd. Rządzą nami brednie, podłe zachowania typu Pegasus. Nawet osobom wierzącym Kościół zabrano. W każdej dziedzinie życia mamy klęskę. Ludzie mają dość i wiedzą, że za chwilę nie będą mieli jak żyć. Absurd goni absurd, na każdym kroku widać wielkie porażki: ten cały Polski Ład, lex Czarnek, lex konie w Janowie Podlaskim, lex drzewa w Puszczy Białowieskiej, lex „niedobre” wiatraki. Tych fatalnych „lexów” mamy tyle, że aż strach się bać... I pomyśleć, że jeszcze całkiem niedawno narzekaliśmy na ciepłą wodę w kranie... tbaranski@angora.com.pl
Ścigał się na torze i na szosie. Przez wiele lat w kolarskiej czołówce. Wicemistrz świata w 1978 roku, olimpijczyk z Montrealu i Moskwy. Mistrz Polski, a także wicemistrz i zdobywca brązowego medalu. Czterokrotny uczestnik Wyścigu Pokoju. Po zakończeniu kariery prowadził firmę krawiecką, potem sklep rowerowy. Teraz odpoczywa, ale jednoślad nadal towarzyszy mu w codziennym życiu.
Od zawsze mieszka w Łodzi. Na nasze spotkanie w centrum miasta, mimo mrozu i zimowej aury, przyjeżdża rowerem. – Zawsze i wszędzie tak się poruszam. Nie mam samochodu. Jestem trochę dziwakiem. Telewizora też nie mam, więc nic nie oglądam, dzięki czemu lepiej się czuję. I nie noszę okularów; mimo że mam już 66 lat, wciąż mam znakomity wzrok.
Pokazuje zdjęcie drzewa. – To klon kanadyjski, który każdy uczestnik igrzysk olimpijskich w Montrealu otrzymał w prezencie od organizatorów. Kiedy wróciłem do domu, wyjąłem ten klon z walizki i szybko pojechałem do rodziców. Tam go zasadziłem.
Po 45 latach, jak widać na zdjęciu, stoi piękne, wielkie drzewo. – Jest wyjątkowe. Ma dziesiątki tysięcy gałązek, liści i tworzy parasol.
Jego zdaniem jest bardzo prawdopodobne, że to jedyne takie drzewo olimpijskie w Polsce, które przeżyło do dzisiaj. – Nie słyszałem, aby którykolwiek z polskich olimpijczyków takie drzewo wyhodował. Zawsze jak jadę do rodziców, siadam sobie pod nim i czuję się wyśmienicie. Tak naprawdę jest to największa moja nagroda sportowa. Żadne puchary, tylko właśnie ten kanadyjski klon.
Od roku jest na emeryturze. Wcześniej prowadził w Łodzi sklep rowerowy. – Miałem wyselekcjonowany asortyment, najlepsze modele. Stawiałem na jakość. Dzieliłem się swoją wiedzą, jak trzeba jeździć. Miałem satysfakcję, jeśli osoby, które kupowały u mnie rowery, długo na nich jeździły.
Jak mówi, zawsze był uczciwy. – A obecne czasy nie są dla uczciwych ludzi. Dużo osób, jeśli chodzi o tę kolarską branżę, podszywa się pod profesjonalistów, twierdząc, że mają wiedzę, że się znają. A najczęściej nigdy nie mieli z tym nic wspólnego. Najważniejsze, aby zainkasować pieniądze, a co potem, to już nieważne.
To zniechęciło go do działalności handlowej. – Nie nadaję się do tego rozpędzonego i nieuczciwego świata.
Sklep prowadził prawie przez dziesięć lat. Nie był to wielki obiekt, ale w dobrym punkcie. – Były dobre okresy. Niestety, internet i markety na tyle zdominowały rynek, że normalne sklepy zaczęły podupadać. Wielkie sieci przejęły cały handel i nawet nazwisko nie pomogło.
Potem nie szukał specjalnie zajęcia. – Byłem już bowiem w okresie przedemerytalnym. Poza tym dzięki trwającej wiele lat przyjaźni z Czesławem Langiem pomagałem mu w przygotowaniach do Tour de Pologne. Znamy się od lat. Dobrze się w tym czułem, wszak przez całe życie człowiek związany jest z rowerem.
Bardzo ciepło mówi o przyjaźni z Czesławem Langiem. – Przed laty, kiedy jeszcze obaj się ścigaliśmy, zawsze mieszkaliśmy w jednym pokoju. Niektórzy nawet nas mylili ze względu na zewnętrzne podobieństwo. I zostałem w rodzinie, gdyż jestem ojcem chrzestnym jego jedynej córki Magdy. Często ich odwiedzam w posiadłości na Pomorzu. Czesiu i jego żona Ela to cudowni ludzie. Kiedy jestem u nich, czuję się jak domownik.
Urodził się w Pabianicach, ale dzieciństwo spędził w nieodległej wiosce Dłutów. – Mieszkałem przy samej drodze prowadzącej do Bełchatowa. I ciągle widziałem kolarzy z pobliskiego klubu LZS Pawlikowice.
Miał już wtedy rower, ale taki zwykły, nie sportowy. – I raz podjechałem do tego klubu. Powiedziałem, że chciałbym z nimi jeździć. „Na tym rowerze?” – zapytali zdziwieni. Odparłem, że bardzo chciałbym się ścigać i że może mają jakiś lepszy rower. Kazali przyjść za dwa tygodnie. Przygotowali mi taki rower z przerzutkami.
Już po trzech miesiącach wygrał pierwszą rywalizację. – Były to zawody okręgowe, w Głownie. Duża konkurencja.
Trafił do kadry województwa łódzkiego. I pojechał na III Ogólnopolską Spartakiadę Młodzieży, która odbywała się w Nowym Sączu. – W wyścigu indywidualnym uciekałem sam ponad 80 kilometrów. Miałem siedem minut przewagi. Niestety, na ostatnich kilometrach osłabłem i dopadło mnie dwóch zawodników ze Śląska. Wyprzedzili mnie podczas finiszu na stadionie. Ale zwróciłem wtedy uwagę trenerów i zostałem powołany do reprezentacji kolarzy torowych.
Było to dość szybko od jego debiutu w kolarstwie, bowiem zaledwie rok od chwili, kiedy zaczął trenować w Pawlikowiczance. Dlaczego jednak trafił na tor, a nie na szosę? – Wtedy była taka polityka, mądra zresztą, aby powoli wprowadzać nas w duże kolarstwo, uczyć techniki i budować wytrzymałość.
W kadrze torowców spotkał innych znakomitych kolarzy – Jana Jankiewicza i Czesława Langa. Potem, kiedy ścigał się już na szosie, on pierwszy z tej grupy został wicemistrzem świata, zdobywając srebrny medal w wyścigu ze startu wspólnego amatorów na torze samochodowym w Nürburgu w RFN.
Najpierw trenował w łódzkim Społem. Był już po maturze w Technikum Mechanicznym w Głownie. Nie myślał jednak o studiach. Poświęcił się już w całości karierze sportowej. W Społem zdobył tytuły mistrza Polski indywidualnie i drużynowo na torze. W barwach tego klubu występował przez cztery lata, ale z dwuletnią przerwą na służbę wojskową, której większość spędził w wojskowym klubie Orzeł Łódź. I tam też zdobył na torze drużynowe mistrzostwo kraju na cztery kilometry.
Na torze trenował i ścigał się przez trzy lata. W 1976 roku wystąpił na igrzyskach olimpijskich w Montrealu. W wyścigu drużynowym na cztery kilometry na dochodzenie zajęli piąte miejsce. – W ćwierćfinale przegraliśmy z Anglią. Później trafiłem do kadry szosowców na Wyścig Pokoju.
W Wyścigu Pokoju startował cztery razy. W pierwszym, w którym uczestniczył, w 1978 roku, wygrał rywalizację górską, a w klasyfikacji końcowej zajął dziewiąte miejsce. Rok później zwyciężał w dwóch etapach i był trzeci w klasyfikacji generalnej. Tym samym potwierdził, że jest w krajowej czołówce. W sumie, ścigając się w Wyścigu Pokoju, wygrał sześć etapów. – Startowałem w drużynie z najlepszymi, m.in. ze Stanisławem Szozdą, Tadeuszem Mytnikiem, Janem Brzeźnym, Janem Jankiewiczem i Czesławem Langiem.
Po zdobyciu tytułu wicemistrza świata przez cały czas był w reprezentacji kraju. – Teraz pojechaliśmy do Moskwy. I zająłem tam 19. miejsce. Natomiast Czesiu Lang został wicemistrzem olimpijskim. Odjechał od peletonu z dwójką Rosjan, a my już robiliśmy wszystko, aby ta ucieczka się udała.
Po igrzyskach w Moskwie zaczęły się, jak zauważa, spore zmiany w kraju i w polskim sporcie. – Zwalniali nas z etatów w zakładach pracy. Pojawiły się stypendia. Nie było łatwo.
Przyszło już nowe pokolenie – Lech Piasecki, Zenon Jaskuła, Andrzej Mierzejewski. Nas już nie powoływano.
Wyjechał do Włoch, gdzie mieszkał i startował Czesław Lang. – On został w Italii w chwili ogłoszenia stanu wojennego w Polsce. I przeszedł na zawodowstwo. Był pierwszym Polakiem, zawodnikiem bloku wschodniego, który ścigał się zawodowo.
Jak udało mu się wtedy wyjechać? – Miałem stary paszport, tzw. cosowski (COS – Centralny Ośrodek Sportu). I pojechałem tam od razu z zamiarem, że zostanę przynajmniej przez rok. Ścigałem się w klubie amatorskim we Florencji, w Toskanii. Czesiu mi to załatwił. Klub amatorski, ale płacili.
Wygrywał dużo wyścigów, także międzynarodowych. Wrócił po roku. – Jeszcze przez trzy lata jeździłem w łódzkiej Gwardii. Ale bez sukcesów, choć kilka razy uczestniczyłem w Tour de Pologne. Czułem, że to schyłek kariery.
Jak mówi, może jeździłby jeszcze trochę, ale zauważył, że w sporcie zaczynają się pojawiać coraz częściej środki dopingujące. – My byliśmy wychowani w zupełnie innym środowisku, do sukcesu dochodziliśmy ciężką pracą podczas treningów. Stwierdziłem, że nie chcę w tym uczestniczyć.
Przekonuje, że nigdy sukces nie był dla niego wart nieczystej gry. – Sport to sport. Naturalna, uczciwa, zdrowa rywalizacja.
W 1983 roku przestał się ścigać. Nigdy jednak nie żałował podjętej wówczas decyzji. Po odejściu założył działalność gospodarczą. Otworzył zakład krawiecki. – Była to duża firma, bo w pewnym momencie zatrudnialiśmy nawet 120 osób. Szyliśmy dżinsy.
Stał się biznesmenem. Ale nie czuł się dobrze w tej roli. – Potem stwierdziłem, że to, co najlepiej w życiu umiałem robić i wychodziło mi dobrze, to jazda na rowerze.
Firmę krawiecką prowadził kilkanaście lat. – Wykończyła nas nieuczciwa konkurencja. Dziki import.
Trzeba było zatem szukać nowego zajęcia. – Jakby w naturalny sposób uznałem, że zajmę się rowerami i handlem. Wtedy otworzyłem sklep. I po latach zamknąłem.
Teraz już na emeryturze, jak mówi, odpoczywa, ale czynnie. I nigdy się nie nudzi. – Co roku startuję w amatorskim wyścigu Tour de Pologne, który towarzyszy imprezie zawodowej. Jestem też mistrzem weteranów. Te zawody odbywają się w St. Johann w Austrii. Tytuł mistrza świata zdobyłem w 1999 r., ale uczestniczę w tej imprezie co roku. Bez kolarstwa moje życie niewiele byłoby warte. togaw@tlen.pl