Kraina Przechodnia
Michał Ogórek przeczyta wszystko
Kiedy ludzie po wojnie powtarzali sobie wierszyk „Jedna bomba atomowa, a wrócimy znów do Lwowa”, ani nie przypuszczali, że może się to stać śpiewką rosyjską. Tymczasem wierzganie historii uprawdopodobniło i takie życzenia.
To, że sytuacja jest nieprzewidywalna, nie kłóci się z tym, że jest też jakąś powtarzalnością i fatum. Akcja rozgrywa się na terenach, gdzie ludzie ciągle i wciąż rodzą się po to, aby się stamtąd ewakuować. W pakiecie z miejscem urodzenia mają to, że pewnie je opuszczą.
Gdy ogląda się obrazy już setek tysięcy uciekających stamtąd ludzi, trudno uwolnić się od myśli, który to już raz w historii. W 1945 roku, zostawiając wszystko, wyjeżdżali na zawsze dotychczasowi mieszkańcy – Polacy. Nasilenie tamtych wywózek przypadło – tak jak teraz – na zimę, tyle że był to jeszcze ostry, wschodni mróz sprzed zmian klimatycznych, co pokazuje, że nawet klimat zmienia się szybciej od ludzkiego losu.
Wysiedlenie to miało swoją eufemistyczną i oszukańczą nazwę „repatriacja”. Co zakładało, że mieszkańcy Lwowa, wyjeżdżając, wracają gdzieś do siebie, czyli że tam, skąd jadą, u siebie wcale nie byli.
Kiedy ówczesnemu Putinowi – generalissimusowi Stalinowi – przy anektowaniu tych terenów ktoś odważył się nieśmiało zwrócić uwagę, że Lwów w historii nigdy rosyjski nie był, Stalin złowrogo się zgodził: „Lwów nie, ale Warszawa była”. Obowiązująca teraz wersja obecnego przywódcy Rosji jest taka: „Lwów nie, ale Kijów był”. Nigdzie niepasująca zachodnia Ukraina zawsze jest tylko do czegoś przyczepiana.
Byłem we Lwowie tylko raz, jeszcze w czasach ZSRR. Ze studencką wycieczką oglądaliśmy dworzec, nawet nie myśląc przez chwilę o tych, co stąd wyjeżdżali, ani tym bardziej o tych, którzy będą wyjeżdżać kiedyś. Lwowski dworzec, wybudowany Ukraińcom przez Polaków, wyglądem przypominał bliźniaczo – i był jakoś symetryczny – wobec dworca we Wrocławiu, wybudowanego Polakom przez Niemców. Pamiętam, że na jednym i na drugim było kino.
„Nasz Lwów” – powiedział któryś z uczestników wycieczki. „Może pański, ale nie mój” – odpowiedział czujnie organizator wycieczki. „Nie pański, bo ludowy” – kpiła reszta. Pociągiem pojechaliśmy w głąb Ukrainy i znaleźliśmy się na dworcu, gdzie na peronie stała tyraliera podróżnych, cała zwrócona twarzą do nas. „Iwano-Frankowsk”
– przeczytałem. „Co to za Iwano-Frankowsk?”.
„Taż ta Stanisławów, panie” – zaciągając, odpowiedział taki archetypiczny polski chłop z pięknym siwym wąsem. Z powodu tej swojej bolesnej indolencji jeszcze dzisiaj czuję piekący wstyd.
O niczym, co się tam dzieje, nie możemy powiedzieć, że nas – w taki czy inny sposób – nie dotyczy. Ukraiński bohater obecnej wojny, ochotnik, inżynier i saper Witalij Skakun zginął, wysadzając przed Rosjanami most. Wcześniej przez pół roku pracował na budowie w Lesznie, co stało się tam powodem do chluby, ale dopiero teraz. Dopiero w tej wojnie anonimowi „Ukraińcy” zyskują dla nas swoją tożsamość. Inżynier Skakun urodził się w Brzeżanach, tak samo jak marszałek Edward Śmigły-Rydz i był jego krajanem. Łączy ich, a także dzieli, również most: Śmigły-Rydz żadnego przed Rosjanami nie wysadził, tylko – jako głównodowodzący armii polskiej – oddalił się po jakimś we wrześniu 1939 roku w kierunku Rumunii i tyle go widzieli.
W tej krainie specjalizującej się w ewakuacjach była to kolejna z nich. Po moście granicznym nie zdążył się ewakuować pisarz Tadeusz Dołęga-Mostowicz, autor słynnego „Nikodema Dyzmy” i „Znachora”, który z małym oddziałem wrócił jeszcze z Rumunii, aby bronić miejscowej ludności przed atakami band szabrowników – równie zresztą miejscowych – i został już na zawsze w Kutach. Zabili go wkraczający rzekomo w tym samym celu Rosjanie. Wtedy też chcieli chronić Ukraińców – tak samo jak dziś.
Ludzie, którzy uciekli z tamtych terenów pod koniec wojny, latami nie mogli do tego nawet się przyznawać i w dowodach jako miejsce urodzenia mieli wpisywane „ZSRR”.
Portal OkoPress opisał jakieś przedziwne koło historii, które zatoczyła grupa polskich turystów z Wrocławia, nieświadomie odtwarzająca drogę swych przodków. „Znaleźli się we Lwowie w ubiegły weekend” i chcieli przebić się do Wrocławia, podjeżdżając czym się dało, a „ostatnie 6 kilometrów do polskiej granicy” pokonując na piechotę z całym bagażem w rękach.
Ze Lwowa do polskiej granicy znów kursują całe pociągi ewakuacyjne i znów nie można się do nich dostać. Jedyna diametralna zmiana, jak nastąpiła, to gatunki przewożonych zwierząt. Podczas tamtej ewakuacji ludzie przeprawiali się przez granicę ze swoimi końmi, krowami, owcami, które – z wielkim trudem i poświęceniem – usiłowali przetransportować. Teraz, jak podaje radio RMF, ułatwione jest wywożenie z Ukrainy bez świadectw weterynaryjnych najliczniej trafiających się gatunków: „psów, kotów, fretek”, jak również „gryzoni, królików, płazów, gadów, bezkręgowców i ozdobnych zwierząt wodnych”. Z ludźmi przenoszą się teraz trochę inne stworzenia. że ma monopol na prawdę i wytycza jedyną słuszną drogę do zbawienia, ale w dzisiejszym świecie, który skurczył się dzięki poszerzonej świadomości, że większość ludzi wyznaje inne przekonania w kwestii naszej przyszłości po śmierci (6 miliardów ludzi wierzy poza kościelnymi kanonami), chcąc nie chcąc, musi się podzielić „nieomylnością” w tej sprawie. I tu dochodzimy do konkluzji, że wiara jest czymś ponad to, co utrwalano w naszej świadomości przez wieki.
Wiara jest także wyrazem pokory wobec tajemnicy, której nigdy nie zdołamy tak do końca pojąć i zrozumieć ludzkim umysłem, ale to w żaden sposób nie jest powodem do jej negacji. Tylko tyle i aż tyle. Na ludzkiej drodze Bóg wyznaczył wiele ścieżek, które do Niego prowadzą, zaś ta, którą stawia przed nami ze swoimi drogowskazami Kościół, jest jedną z nich, ale z pewnością nie jedyną.
Każdy człowiek ma przed sobą prawo wyboru i nikt mu tego nie może odebrać czy pouczać w tej materii. (kryspinkrystek@onet.eu)