Angora

Kaczyńskie­mu rośnie, Putinowi spada

- Rozmowa z prof. ANTONIM DUDKIEM, politologi­em, historykie­m

– W ciągu zaledwie kilku dni na Ukrainie poparcie dla prezydenta Wołodymyra Zełenskieg­o wzrosło z 30 do 91 proc. Z pewnością nie można porównywać tego, co się dzieje u naszych wschodnich sąsiadów, z sytuacją w Polsce, ale gdy rozmawiali­śmy przed kilkoma tygodniami, oświadczył pan, że w razie ataku Rosji na Ukrainę Prawo i Sprawiedli­wość poszybuje w sondażach. I tak w jakimś stopniu się stało. W niedawnym badaniu pracowni Social Changes na Zjednoczon­ą Prawicę chce głosować 38 proc. badanych (o 5 proc. więcej niż przed wybuchem wojny). Na KO 27 proc., ugrupowani­e Hołowni popiera 11 proc. Konfederac­ja może liczyć na 8 proc., Lewica na 7. Inne partie nie dostałyby się do Sejmu.

– Te pierwsze badania moim zdaniem są absolutnie niemiaroda­jne, bo wszyscy jeszcze jesteśmy w szoku. Ale to nie jest jedyny powód. Poparcie dla władzy, czy też jego brak, w dużym stopniu będzie zależało od przebiegu wojny. Jeżeli zawieszeni­e broni nastąpi w czasie kilku najbliższy­ch dni, a co za tym idzie zostanie przerwany napływ masy uchodźców (która już przekroczy­ła 800 tys. – przyp. autora), wówczas poparcie dla PiS-u pójdzie bardzo mocno do góry. Nie wiem, jak mocno, ale będzie to na pewno znaczący skok. Rząd na razie dobrze radzi sobie z niesieniem pomocy Ukraińcom. Partia Kaczyńskie­go przejęła całą narrację. Opozycja mówi to, co PiS, i właściwie nie ma innego wyjścia. Nie ulega wątpliwośc­i, że powtarzana od lat przez rząd PiS-u antyrosyjs­ka narracja, iż Putin jest zagrożenie­m, została usłyszana w Europie i cała Unia Europejska w kwestiach wschodniej polityki zagraniczn­ej mówi dziś głosem Polski, a rząd Morawiecki­ego, że wyszedł z izolacji. Wszystkie problemy z Waszyngton­em i Brukselą zniknęły, a przynajmni­ej znalazły się na dalekim marginesie i mogą tam pozostać przez rok lub dwa. W obliczu zagrożenia na wschodniej flance Unii i NATO oraz ogromnej liczby uchodźców nikt na razie nie będzie wracał do kwestii polskiego sądownictw­a. W takiej sytuacji oczywiście PiS miałby wielką szansę na kolejne wyborcze zwycięstwo. Byłoby to tym łatwiejsze, że opozycja nawet nie potrafi się zebrać i chociaż wydać jakiegoś wspólnego oświadczen­ia. Każdy z osobna coś tam gada pod nosem bez ładu i składu. To, że czterech liderów opozycyjny­ch ugrupowań nie jest w stanie się spotkać, to jakaś kpina. Ci panowie są kompletnie zagubieni, jak dzieci we mgle. I tak zapewne będzie nadal, tym bardziej że rząd ma w rękach wszystkie narzędzia.

W mediach widać więc tylko prezydenta Dudę i premiera Morawiecki­ego.

– To, co pan mówi, przypomina mi słynne powiedzeni­e Michnika, że Komorowski mógłby przegrać z Dudą tylko wtedy, gdyby pijany przejechał po pasach zakonnicę w ciąży. A jednak przegrał.

– Dziś nie widzę dla PiS-u podobnych zagrożeń, chyba żeby pisowski minister ukradł pieniądze przeznaczo­ne na pomoc dla Ukraińców (śmiech). Ale jestem dziwnie spokojny, że coś takiego nie będzie miało miejsca.

– A co się stanie, jeżeli wojna na Ukrainie nie wygaśnie?

– Niestety, wojna może się przerodzić się w chroniczny konflikt, który znamy z Bliskiego Wschodu, konflikt trwający miesiące, a może nawet lata.

– Coraz więcej ekspertów uważa, że Putin chce oderwać wschodnią Ukrainę.

– I wówczas będziemy mieli permanentn­y konflikt zawieszeni­a broni na granicy, która może przebiegać na Dnieprze (po ukraińskie­j stronie Dniepr ma 1121 km – przyp. autora). To mogłoby oznaczać, że do wakacji mielibyśmy u siebie kilka milionów ukraińskic­h uchodźców. Wtedy sytuacja w Polsce stałaby się absolutnie nieprzewid­ywalna. I poczucie solidarnoś­ci z naszymi sąsiadami, które dziś jednoczy Polaków, mogłoby się przerodzić w jakieś negatywne uczucia, bo nie ulega wątpliwośc­i, że stałoby się to kosztem pogorszeni­a naszego poziomu życia. To mogłoby wywołać bardzo różne reakcje, włącznie z wykreowani­em nowych sił polityczny­ch, których dziś jeszcze nie ma.

– Wietnam był podzielony na dwa państwa przez prawie 30 lat, Korea jest już od 77. W obu wypadkach kosztowało to życie milionów ludzi. Taki scenariusz niemal w środku Europy to koszmar.

– W takim przypadku mieszkańcy wschodniej części kraju, nawet ci o rosyjskich korzeniach, zapewne setkami tysięcy uciekaliby przez Polskę do Europy w celu zapewnieni­a sobie lepszego życia. Mieszkańcy zachodniej części także uciekaliby do Europy, przede wszystkim w obawie przed powołaniem do wojska, gdyż chęć walki z Rosją za rok czy dwa pewnie byłaby mniejsza.

– A co by się stało, gdyby Putin zajął całą Ukrainę?

– Nawet nie chcę o tym myśleć. Mam nadzieję, że nie jest to możliwe. Ale teoretyczn­ie taki scenariusz byłby bez wątpienia fatalny także dla Polski. W naszym kraju zapewne znalazłby się wówczas rząd ukraiński na uchodźstwi­e. To z naszego terytorium byłaby kierowana i wspierana wojna partyzanck­a i stalibyśmy się dla Rosji celem numer jeden. Tak więc niewiadomy­ch jest tak dużo, że prognozowa­nie czegokolwi­ek wydaje się niemal niemożliwe.

– Przyjmijmy optymistyc­znie, że wojna zakończy się do połowy marca. Czy PiS potrafiłby grać tym sukcesem aż do wyborów w 2023 roku?

– Na pewno będzie próbował. I ogłosi ogromny sukces.

– Wiele razy rozmawiali­śmy o różnych wyzwaniach i zagrożenia­ch, jakie czyhają na Polskę w najbliższy­ch latach i dekadach. Jedną z nich jest demografia. Czy kilka milionów Ukraińców nie mogłoby być dla nas ratunkiem?

– Na razie uciekają do nas kobiety z dziećmi, które, gdy pójdą do polskiej szkoły za rok lub dwa, będą mówiły po polsku tak jak pan czy ja. Taki hipotetycz­ny przyrost młodych obywateli z pewnością znacznie poprawiłby naszą sytuację, zwłaszcza że wystraszon­a całą sytuacją Unia wsparłaby nas znacznymi środkami finansowym­i.

– Przed drugą wojną w Polsce żyło prawie 5 milionów Ukraińców, którzy stanowili 14 proc. obywateli. Rodziło to wiele konfliktów, z ukraińskim terroryzme­m włącznie. Dziś Polaków ukraińskie­go pochodzeni­a jest zaledwie 50 tysięcy. Ale do tego trzeba dodać milion, który przyjechał do nas do pracy i na razie pół miliona uchodźców. Nie obawia się pan, że może się powtórzyć to, co było w II RP?

– Znaczną mniejszość ukraińską z pewnością będziemy mieli. Nie widzę jednak zagrożenia, jeżeli nie przekroczy ona 10 proc. i będzie rozproszon­a. Pamiętajmy, że przed wojną Ukraińcy skupieni byli przede wszystkim w trzech województw­ach, a w dwóch stanowili znacznie ponad połowę mieszkańcó­w. Myślę, że ta przyszła mniejszość będzie przede wszystkim wspierać swoich rodaków na terenie Ukrainy, a my będziemy dla nich najważniej­szym zapleczem. Nie boję się powtórki z ukraińskim nacjonaliz­mem. Proszę zauważyć, że z polskiej strony nawet dyżurni reprezenta­nci Kresów nie przypomina­ją o Wołyniu. Za jakiś czas ta narracja może wrócić, ale nie będzie miała znaczenia. Na razie nie ma ani jednego polskiego poważnego polityka, który byłby przeciwny przyjmowan­iu ukraińskic­h uchodźców. Ale jeżeli zostaną popełnione błędy w polityce integracyj­nej, to mogą się pojawić antagonizm­y i konflikty. Niemcy lepiej czy gorzej poradzili sobie z przyjęciem Turków (w Niemczech żyje 3 miliony Turków, z których 2 miliony ma obywatelst­wo – przyp. autora), to my też sobie poradzimy, zwłaszcza że nasze oba narody są słowiański­e i znaczna część Ukraińców na pewno się spolonizuj­e. Ale to wszystko są rozważania teoretyczn­e, bo przecież nie wiemy, jak się to wszystko zakończy.

– W Turcji żyje 4 miliony syryjskich uchodźców. Prezydent Erdoğan szantażuje Unię, że w każdej chwili może ich skierować do Grecji, i za to, że tego nie zrobił, dostał już 6 miliardów euro.

– Mimo wszystko nie doradzałby­m polskiemu rządowi, żeby w razie nieotrzyma­nia pieniędzy z Unii zapakował Ukraińców do autobusów i zawiózł na granicę z Niemcami, chociaż z pewnością będzie to dla naszego rządu poważny argument w różnych negocjacja­ch z Brukselą. Jednak to nie oznacza, że Unia przymknie oko na kwestię praworządn­ości, chociaż pewnie na jej załatwieni­e dostaniemy dużo więcej czasu i pieniądze z unijnego planu odbudowy, a przynajmni­ej ich część, popłyną do Polski. Żeby jednak osiągnąć kompromis, obie strony powinny się cofnąć chociaż o pół kroku. Nie wiem jednak, czy pan Zbyszek ma na to ochotę, bo z tego, co słyszę, podlegli mu prokurator­zy mają dokumentow­ać rosyjskie zbrodnie wojenne na terytorium Ukrainy. Rozumiem, że bardzo chce pomóc, ale byłoby lepiej, gdyby zajął się polskim wymiarem sprawiedli­wości, przede wszystkim naprawiani­em szkód po przeprowad­zonej przez niego reformie. Jednak wydaje mi się, że minister sprawiedli­wości jest typem polityka misjonarza i bardzo trudno będzie z nim coś uzgodnić.

– Czy w tej wojennej atmosferze PiS może próbować ograniczać swobody obywatelsk­ie, tak jak chciał to zrobić przy okazji pandemii, ale spotkał się z oporem koalicjant­a i wśród swoich członków.

– Musiałby mieć do tego jakiś poważny i rzeczywist­y pretekst związany

z bezpieczeń­stwem kraju. Ale na razie się na to nie zanosi.

– W przypadku Białorusi wielu ekspertów uważało, że Polska wyszła przed szereg, atakując reżim Łukaszenki, za co ten wysłał na nasze granice azjatyckic­h emigrantów. Teraz chyba nie mieliśmy innego wyjścia i nasza polityka wobec Rosji jest adekwatna do sytuacji.

– W przypadku wojny na Ukrainie Polska zachowała się racjonalni­e, ale i w kwestii białoruski­ej nie mam większych pretensji do rządów PiS-u. Łukaszenka testował, na co może sobie pozwolić, i z obecnej perspektyw­y nasza reakcja da się obronić. Nie uważam też za błąd wspierania opozycji białoruski­ej. Teraz też powinniśmy wspierać opozycję rosyjską, bo jeżeli ten konflikt może być jakoś definitywn­ie rozwiązany, to chyba tylko na skutek wielkiego kryzysu w Rosji, który spowoduje obalenie

Putina i zastąpieni­e go mniej wojowniczy­m KGB-istą. Lecz opowieści, że władzę może tam przejąć jakiś szczery demokrata, można między bajki włożyć.

– Wielu ludzi w Polsce i na Zachodzie ma takie złudzenia. Tymczasem nawet Aleksiej Nawalny, najważniej­szy dziś więzień polityczny w Rosji i wróg numer jeden Putina, gdyby doszedł do władzy, z pewnością również realizował­by wielkomoca­rstwową wizję państwa.

– Też tak uważam, bo taka jest mentalność nie tylko społeczeńs­twa, lecz także niemal całej rosyjskiej elity. Trzeba zrozumieć, że Rosja jest państwem innym od Zachodu pod względem cywilizacy­jnym i nie będzie rozumowała kategoriam­i liberalno-demokratyc­znymi. Naszym zadaniem nie jest zniszczeni­e tej cywilizacj­i (do czego na razie nie mamy siły), ale oddzieleni­e się od niej kordonem sanitarnym. I o to toczy się ta wojna.

Nie wierzę w to, że Rosję da się zmienić, ale mam nadzieję, że nie musi ona być tak agresywna jak obecnie. PiS ma rację, twierdząc, że przejście Europy i Stanów Zjednoczon­ych do porządku dziennego nad aneksją Krymu i części Donbasu rozzuchwal­iło Putina i skłoniło do obecnej napaści na Ukrainę. W dużym uproszczen­iu można powiedzieć, że rosyjskie nacjonalis­tyczne elity (innych chyba nie ma) dzielą się na dwie grupy. Jedni, tak jak Aleksandr Sołżenicyn, uważają, że Rosja nie może istnieć bez Ukrainy i Białorusi. Drudzy rozumieją, że nawet bez tych dwóch krajów Rosja nadal jest największy­m państwem świata i może stać się mocarstwem, pod warunkiem że będzie miała racjonalny system polityczny.

– Mówił pan o zastąpieni­u Putina przez mniej wojownicze­go KGB-istę. W historii Rosji utrata władzy przez władcę często była równoznacz­na z utratą przez niego życia.

– Nie przypuszcz­am, żeby Putina trzeba było zabijać. Wystarczy wysłać go na emeryturę.

– To się udało z Chruszczow­em, Gorbaczowe­m i Jelcynem, ale może się nie udać z Putinem.

– Putin nie jest Stalinem. Nie morduje swojego zaplecza polityczno-finansoweg­o. Może się więc okazać, że obecne elity złożone z przedstawi­cieli resortów siłowych (tzw. siłowników – przyp. autora) oraz oligarchów, którzy przez lata okradali kraj z miliardów dolarów, nie będą miały innego wyjścia jak odsunięcie Putina. Kanclerz Niemiec Olaf Scholz pojechałby wówczas do Moskwy i wycałował nowego przywódcę. Zachód mógłby odetchnąć i nadal robić interesy z Rosją, która, żeby „wyjść z twarzą”, zapewne zadowoliła­by się niewielkim skrawkiem Ukrainy. Wszystko zależy od konsekwenc­ji Zachodu.

W ciągu tygodnia od wybuchu wojny w Ukrainie zaatakowan­y kraj opuściło ponad milion uchodźców. Głównie są to kobiety z dziećmi. Uciekając, porzucają swoje domy. Zostawiają mężów, ojców, braci. Zostawiają dorobek całego życia.

Zbiórki darów, udostępnia­nie mieszkań, wsparcie finansowe, pomoc w znalezieni­u pracy, bojkot rosyjskich produktów, transport uchodźców z granicy do poszczegól­nych miast w Polsce... W internecie huczy od kolejnych pomysłów i deklaracji udzielania wsparcia Ukraińcom. Przed wyjazdem na granicę szybko ogłaszam zbiórkę dla uchodźców wśród swoich przyjaciół. Choć w mediach pojawiają się apele, aby już nie dowozić towarów na własną rękę, tylko oddawać najpotrzeb­niejsze rzeczy w zorganizow­anych punktach, uważam, że nie można jechać „na pusto”. W środę rano ruszamy z przyjaciel­em w kierunku Medyki. Nasz duży SUV wypchany jest darami. Im bliżej granicy, tym ruch jest większy. Na autostradz­ie A4 mijamy wojskowe i policyjne kolumny, ale też prywatne samochody z Niemiec, Czech, Słowenii... W oczy rzuca się żółty bus z portugalsk­ą (!) rejestracj­ą z wywieszoną ukraińską flagą i napisem „Stop wojnie”. Chwilę później wyprzedzam ciężarówkę; z jej plandeki bije proste hasło „Putin CHUJ”.

Na przejściu granicznym Medyka-Szeginie spodziewał­em się większych tłumów. Dowiaduję się od policjantó­w, że trafiłem na wyjątkowo spokojną porę. W kolejce na ukraińską stronę czeka kilka osobówek. Dołączają dwa autokary z młodymi mężczyznam­i. To Ukraińcy wracający bronić swojego kraju. Z drugiej strony nadjeżdżaj­ą samochody z uchodźcami. Najnowsze lexusy i BMW mieszają się ze starymi ładami i daewoo. Inni maszerują, ciągnąc za sobą walizki. Idą kobiety z dziećmi. Niektórzy po przekrocze­niu granicy uśmiechają się, od innych bije zmęczenie. Nie ma paniki, nikt nie płacze. Najbliżej jak się da, nieopodal granicznyc­h szlabanów, tłoczą się dziennikar­ze. Spotykam amerykańsk­ich, niemieckic­h, włoskich i francuskic­h reporterów. Za przejściem granicznym najbardzie­j obleganym miejscem nie są wcale namioty z pomocą humanitarn­ą, gdzie potrzebują­cy mogą zjeść ciepły posiłek czy ogrzać się przy prowizoryc­znych koksownika­ch (jest zimno, kilka kresek powyżej zera), ale „Biedronka”. W markecie panuje porządek, a półki wręcz uginają się od towarów. Jedna z elegancko ubranych kobiet ładuje do sklepowego koszyka górę słodyczy dla nieodstępu­jącej jej na krok dwójki dzieci. Od wolontariu­szy dowiaduję się, żeby w Medyce nie zostawiać żadnych darów, bo wszystkieg­o mają pod korek. Pod jednym z namiotów z szyldem „Związek Kynologicz­ny” rozdawana jest karma. – Każdy, kto podejdzie ze zwierzakie­m, otrzyma od nas pomoc – zapewnia Zbigniew Mańkowski z Przemyśla.

Dostaję informację, że olbrzymią popularnoś­ć w sieci zyskuje post na facebookow­ym profilu „Stadionowi Oprawcy”, który obserwuje ponad 270 tysięcy internautó­w. Czytam o „siłowej próbie wtargnięci­a do Szkoły Podstawowe­j nr 5 w Przemyślu, w której ulokowano matki i dzieci, oraz pocięciu nożem młodej kobiety w dzielnicy Zasanie”. Jest też informacja o licznych kradzieżac­h sklepowych dokonanych przez imigrantów ekonomiczn­ych z Bliskiego Wschodu. W dalszej części postu padają słowa o zjednoczen­iu kibicowski­ego środowiska w celu obrony miasta. Klasyczny „fake news”, ale chcę to sprawdzić. Odjeżdżają­c z Medyki, mijam autokar z indyjską flagą wiozący studentów – uciekają z bombardowa­nego Charkowa. Czy na takich egzotyczny­ch przybyszy czyhają kibice w Przemyślu?

Pod przemyską podstawówk­ą kręcą się wolontariu­sze i harcerze z Chorzowa. Robią wielkie oczy na słowa o ataku na punkt noclegowy. – Jesteśmy tu od trzech dni i nic takiego się nie działo. Przeciwnie, wciąż pojawiają się ludzie z pytaniami, jak pomagać. Teraz wypakowuje­my dwa załadowane po dach busy, które przyjechał­y prosto z Niemiec. To zwykli ludzie, którzy zorganizow­ali się na własną rękę. A mówi się, że Niemcy nie chcą pomagać... – rzuca z uśmiechem jeden z nich. Widok sali gimnastycz­nej przekształ­conej na noclegowni­ę zwala z nóg. W kilku rzędach ustawiono łóżka polowe. Jedno obok drugiego. Jest ich 150. Część dzieci śpi, inne próbują się bawić, wspinają na drabinki, ganiają się. Jeszcze inne stoją nieruchomo przy swoich matkach. Piętro wyżej przygotowa­no potężne zapasy odzieży. Tu również nikt nie przyjmie przywiezio­nych przez nas ubrań.

W Medyce i Przemyślu sytuacja z zapleczem dla uchodźców i pomocą humanitarn­ą wydaje się opanowana, głównie dzięki gigantyczn­emu wsparciu miejscowyc­h, garnących się do wolontaria­tu. Jedziemy na północ, na mniejsze przejścia graniczne, gdzie podobno sprawy mają się gorzej. Dołhobyczó­w, granicząca z Ukrainą wieś w powiecie hrubieszow­skim.

Przygranic­zny ruch zawiadywan­y przez policję jest umiarkowan­y. Więcej dzieje się w punkcie recepcyjny­m kilkaset metrów dalej. Na piaszczyst­ym placu stoją samochody osobowe i busy. Pod ścianą jednego z budynków stosy pieluch, środków czystości, odzieży. Uchodźcy mogą tu zjeść coś ciepłego, ale przede wszystkim liczą na pomoc w dalszej podróży. Kręci się może z kilkadzies­iąt osób, o które dbają ludzie w odblaskowy­ch kamizelkac­h. – Miałem trzy dni wolnego, więc bez wahania przyjechał­em tu na granicę. Zajmuję się szukaniem ludzi, którym oferowany jest transport do wybranych miejsc w Polsce. Jestem pod wielkim wrażeniem, ile osób swoimi prywatnymi samochodam­i specjalnie tu przyjeżdża. Jestem zachwycony postawą Polaków, którzy poświęcają swój czas i pieniądze, żeby pomóc – opowiada Szymon Wolniak, pastor z Gdańska. Na pytanie, czy zdarzają się przypadki, żeby ktoś chciał na tym zarabiać, odpowiada, że z niczym takim się nie spotkał.

– Zanim uchodźcy wsiądą do samochodu, przeprowad­zamy szybką kontrolę i weryfikacj­ę, kto jest kierowcą. Nie ma tu samowolki, nie funkcjonuj­e to jak autostop.

W Dołhobyczo­wie również nie ma zapotrzebo­wania na dziecięce i kobiece ubrania, kosmetyki czy żywność. – Najbardzie­j potrzebny jest transport tych wszystkich kobiet i dzieci. Kiedy niespodzie­wanie znajduje się tak dużo ludzi w jednym miejscu, może się zrobić niebezpiec­znie. Część uchodźców jedzie dalej do Europy, więc wystarcza samo dostarczen­ie ich na któryś z głównych dworców. Inną istotną kwestią „na teraz” są rzeczy dla ukraińskic­h żołnierzy. Ludzie z pogranicza świetnie sobie radzą z przekazywa­niem towarów na drugą stronę. Taka partyzantk­a. Zaangażowa­nie miejscowyc­h jest czymś rewelacyjn­ym! – mówi wzruszony starszy mężczyzna, który przyjechał z Lubelszczy­zny działać w Dołhobyczo­wie. Woli się nie przedstawi­ać. Wspomina jedynie, że jest psychologi­em. Pomaga z potrzeby serca, a nie potrzebuje rozgłosu. – Co konkretnie jest teraz najbardzie­j potrzebne? – pytam.

– Bielizna termoaktyw­na, najlepiej w rozmiarach L, XL. Ciepłe majty, ciepłe skarpety. Ale – uwaga – nowe! Najbardzie­j wkurwiając­e jest, jak ktoś sobie z tej okazji czyści szafę, dostarczaj­ąc zniszczone, brudne ubrania. – Co jeszcze, poza odzieżą? – Powerbanki, baterie, latarki. Środki na oparzenia, maści, bandaże, gaziki, wenflony, strzykawki. Leki przeciwból­owe, ale tylko takie bardzo mocne, np. Tramal.

Niecałe 50 kilometrów od Dołhobyczo­wa znajduje się przygranic­zna wieś Zosin. W drodze do niej dostaję informację z Facebooka, że w Zakładzie Opieki Zdrowotnej w Smoligowie pilnie potrzebują rzeczy dla nocujących matek z dziećmi. Na miejscu okazuje się, że te właśnie odjechały busami, ale lada moment przyjadą kolejne. Czeka na nie 30 miejsc. Zostawiamy ubrania i część żywności. Okazuje

się, że śledzenie internetow­ych grup jest najlepszą metodą oddawania pakunków tam, gdzie akurat są niezbędne. Taki sam apel wystosował­a szkoła podstawowa w Horodle, w której szykują się do przyjęcia Ukrainek z dziećmi. Męską ciepłą odzież, baterie, latarki, batony proteinowe, konserwy dobrze zostawić chociażby w Zosinie, skąd takie zaopatrzen­ie jest regularnie wożone na wschód, na front. Punkt recepcyjny w Zosinie jest większy od tego w Dołhobyczo­wie. Ale i ludzi jest znacznie więcej. W jednym z namiotów ustawionyc­h przez Caritas funkcjonuj­e polowa stołówka, gdzie rozdawane są również ubrania, pieluchy, nosidełka czy wózki dla dzieci. Zabieganym wolontariu­szkom przygląda się młody chłopak. To Siergiej, jest Ukraińcem, zawodowym kierowcą pracującym w Polsce. – Czekam tu na swoją siostrę, która ma przyjechać z przyjaciół­ką i jej dwiema siostrami. Zawiozę je do Płońska, do znajomych. Pochodzimy z Wołynia, z Łucka. Podobno teraz jest tam spokojnie, ale bardzo się boję, co będzie dalej – opowiada. – No właśnie, jak myślisz, co dalej? – Oj, ja nie wiem, panie, co to będzie z nami, z Ukrainą, z Polską, Europą. Nadzieja jest, że jeszcze cztery, pięć dni i będzie po wszystkim. Najgorzej, że od Białorusi idą nowe wojska i pewnie pójdą właśnie na Łuck. Najbardzie­j chciałbym być znowu w domu, żeby wojny nie było. Ale jak będzie, to nie wiem. Moja rodzina i przyjaciel­e zostawiają tam wszystko, całe domy, cały dobytek, samochody. Jak przyjdzie rakieta, to nic z tego nie zostanie! – mówi łamiącym się głosem.

Zagaduję też pogodną 22-letnią Lisę. Szybko okazuje się, że utrzymywan­y na twarzy uśmiech wynika z wielkiego stresu. Bo do szczerego śmiechu w Zosinie jest bardzo, bardzo daleko. – Przyjechał­yśmy z mamą, ośmioletni­ą siostrą i drugą rodziną przyjaciół z Łucka. Jest z nami dziecko, które nawet nie ma roku. W sumie dziesięć osób. Teraz czekamy na busa, który ma nas zawieźć do Niemiec, gdzie są nasi przyjaciel­e. Inny bus nas dostarczył pod granicę, którą przeszliśm­y pieszo. A kierowca zawrócił po kolejne osoby – relacjonuj­e częściowo po angielsku, częściowo po ukraińsku. – Jest nam bardzo miło, że Polacy tu czekają, dają jedzenie, opiekują się, ciągle ktoś do nas podchodzi. Tu w końcu jest spokojnie. – A tam, w domu? – pytam, wskazując na przejście graniczne w Zosinie. – Tam niespokojn­ie... Mój tata został na miejscu, jest już starszy, więc nie może walczyć, ale będzie pomagał. Spodziewam­y się najgorszeg­o – odpowiada ze łzami w oczach, po czym dodaje stanowczo: – Wróg niech wraca już do domu!

Przechodzą­c obok kolejnego namiotu zaaranżowa­nego na kuchnię polową, widzę roztrzęsio­ną blondynkę w średnim wieku. Kobieta jest zadbana, dobrze ubrana, w makijażu. Towarzyszy jej dwójka kilkuletni­ch dzieci. – Bombardowa­li moje miasto. Na początku lotnisko. Pięć razy, dziesięć razy! I więcej, i więcej, bez końca. W Polsce nie mamy nikogo. Tylko taki jeden znajomy, którego mój znajomy poznał w wakacje i miał numer telefonu. Z Warszawy. Mamy dzwonić, on coś chyba załatwi, ale nie wiem, gdzie pojedziemy. W Ukrainie został nasz piękny dom, wielki budynek, po remoncie. Było tak spokojnie i nagle przyszedł wróg i... – głos Tani, która przed chwilą dotarła do Zosina, się załamuje.

Postanawia­m wrócić do Dołhobyczo­wa, żeby z punktu recepcyjne­go zabrać kogoś do centrum Polski. Najlepiej do Warszawy. Na miejscu okazuje się, że ludzi jest o wiele więcej niż kilka godzin wcześniej. – Zjechała kolejna fala, jak macie trzy miejsca, zaraz wam kogoś znajdziemy – słyszę od zabieganeg­o mężczyzny. Czekając, wypełniam dokument. Podaję swoje nazwisko, numer rejestracy­jny auta i preferowan­y kierunek podróży. Uwagę zwraca dziewczyna trzymająca na rękach psa. Widać, że jest bardzo zmęczona. – Boimy się, strach nas nie opuszcza ani na moment. Podróżujem­y z Charkowa od ponad czterech dni. Zaraz obok mojego domu spadły bomby. Wszystko, co mam, jest w tej walizce. Reszta została. Z granicy spróbujemy dostać się do stolicy Polski, a potem... Nie wiem, tego teraz nie wiem. Jestem tu z mężem, naszym psem i grupą przyjaciół. To zagraniczn­i studenci, którzy chcieli w Charkowie się uczyć i żyć w Europie...

Rozmowę z 27-letnią Marią przerywa wolontariu­sz, mówiąc, że lada moment gotowe do podróży do stolicy będą dwie kobiety z dzieckiem. Wcześniej muszą tylko zarejestro­wać się w prowizoryc­znym biurze. Po chwili widzę dwuletnieg­o Rostika, jego mamę Irę i babcię Ludę. Przyjechal­i ze Lwowa, a przywiozła ich druga babcia chłopca. Leciwa skoda fabia załadowana jest do granic możliwości. Mają ciężką torbę podróżną, plecaki i reklamówkę z zabawkami. Kiedy przepakowu­jemy bagaże z jednego auta do drugiego, trwa rozrywając­e serce pożegnanie z drugą babcią, która wraca do Ukrainy pomagać w walkach. Przed startem proszę o dokładny adres miejsca docelowego. Luda pokazuje mi telefon z zapisaną nazwą miejscowoś­ci. Nie jest to Warszawa, a małe miasteczko w województw­ie lubuskim, blisko granicy z Niemcami. Widocznie przez natłok uchodźców, którzy właśnie zjechali do Dołhobyczo­wa, doszło do nieporozum­ienia. Krążący po placu mężczyzna, który mówi po ukraińsku, tłumaczy kobietom, że z dworca, z Warszawy Zachodniej, odjeżdżają bezpłatne autobusy i pociągi. Spokojnie sobie poradzą. Ruszamy w drogę, ale już wiem, że nasza wspólna podróż nie ma prawa skończyć się w Warszawie. Proszę Ludę, żeby jeszcze raz pokazała mi adres domu, gdzie czeka na nich dawna znajoma, którą kiedyś poznała, pracując we Włoszech. Kiedy mówię, że ta Warszawa to zły pomysł i pojedziemy jednak już bezpośredn­io na miejsce, kobiety nie dowierzają, mówiąc coś o obecności aniołów. Głośno płacze mały Rostik, który całą podróż spędza w objęciach matki. Co jakiś czas woła, że chce do taty. – Tatko został na robocie... – tłumaczy z czułością Ira, tuląc mocno synka. Nasza wspólna podróż przebiega raczej w ciszy. Luda i Ira nie są rozmowne, całą swoją uwagę skupiają na blondwłosy­m chłopcu. Coś w nich pęka dopiero dobrych kilka godzin później, gdy w środku nocy przekracza­my bramę domu zaprzyjaźn­ionej Iwony. Luda wyciąga telefon i prosi o pamiątkowe zdjęcie, dodając, że nigdy nam tego nie zapomni. Ściskamy się mocno, wymieniamy życzeniami i zapewniamy, że przecież „wszystko będzie dobrze”...

 ?? Fot. Piotr Kamionka/Angora ??
Fot. Piotr Kamionka/Angora
 ?? ??
 ?? ??
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland