Iskandery, Kalibry i Grady nie dają rady Ukrainie
Rosja używa wielu typów groźnego uzbrojenia, a my patrzymy na to z niepokojem, bowiem sami możemy paść kiedyś jego ofiarą. Na szczęście nie udaje im się złamać oporu dzielnej Ukrainy i oby sobie na niej Władimir Władimirowicz zęby połamał. Warto jednak wiedzieć, z czym mierzy się ten dzielny naród.
Rosyjscy wojskowi kochają dwie rzeczy: czołgi i rakiety. W całej historii najwięcej czołgów powstało w Związku Radzieckim, a później w Rosji, reszta świata (pomijając Chiny, co do których nie ma pełnych danych) zbudowała ich mniej. Ale do czołgów jeszcze wrócimy.
Od czasów drogiego Nikity Siergiejewicza Chruszczowa pojawiła się druga fascynacja radzieckich wojskowych – rakiety. Najróżniejszych możliwych typów. Ale w kontekście Ukrainy interesują nas dwa ich rodzaje: odpalane z wyrzutni lądowych rakiety balistyczne i odpalane z okrętów pociski manewrujące. Co ciekawe, jedne i drugie mają swój początek w niemieckich konstrukcjach z czasu drugiej wojny światowej, bo pierwszą na świecie udaną rakietą balistyczną był V-2, zaś manewrującą (skrzydlatą) – V-1.
Rakieta balistyczna jest typowa, czyli taka, jaką sobie wyobrażamy – długie cygaro ze statecznikami. Nie ma skrzydeł, a lata wyłącznie dzięki sile ciągu silnika. Innymi słowy, jej silnik unosi ją do góry, rozpędza i powoduje jej wyrzucenie we wskazanym kierunku. Początkowo leci pchana odrzutem silnika, a później z rozpędu – jak rzucony kamień. Im bardziej się ją rozpędzi, tym dalej jest w stanie zalecieć. A w końcowej fazie lotu jej stery aerodynamiczne lub malutkie rakietowe silniczki sterujące kierują ją do określonego celu, którego współrzędne ma komputer rakiety. Położenie rakiety określa się za pomocą bezwładnościowego układu nawigacyjnego, a współcześnie też z korekcją GPS lub rosyjskiego Glonass albo chińskiego Baidou. Pocisk skrzydlaty natomiast to taki minisamolot ze skrzydłami. Leci jak prawdziwy samolot, a raczej dron, bo przecież na pokładzie nie ma pilota.
Współczesne pociski manewrujące, takie jak amerykański Tomahawk czy rosyjski Kalibr, lecą na bardzo małej wysokości po łamanej trasie, tak że ich przechwycenie i zniszczenie jest niezwykle trudne.
9K720 i 3M-14
Starsze pokolenie zapewne pamięta wojnę w Zatoce Perskiej i wielkie napięcie związane z rakietami Scud odpalanymi przez Irak, m.in. na Izrael. W istocie chodziło o rakiety balistyczne 9K72 Elbrus produkcji radzieckiej, które w kodzie NATO nazywano SS-1 Scud. Swego czasu były one bardzo popularne. Nawet Polska miała cztery takie brygady – szkolną w Orzyszu, frontową w Biedrusku i dwie armijne – w Choszcznie i Bolesławcu. Miały one zasięg 300 km i legendarną celność – dokładność trafienia to jakieś 500 m. Nikt się tym nie przejmował, bo miały one przenosić głowice jądrowe, a zatem pół kilometra w tę czy w tamtą – co za różnica? W każdym razie przed każdym ćwiczebnym strzelaniem sprzątano cały poligon, usuwając różne cenne rzeczy, bo nigdy nie było wiadomo, w jaką dokładnie część poligonu ta rakieta trafi.
9K720 Iskander to inna para kaloszy. Przełom nastąpił w latach 80., kiedy to udało się zbudować od razu dwa typy nowych rakiet balistycznych z cyfrowym komputerem i niezwykle precyzyjnym układem bezwładnościowym – 9K79 Toczka (zasięg 70 km) i 9K714 Oka (zasięg 400 km). Obie trafiały w cel z dokładnością do 10 – 15 m, co było nie lada osiągnięciem. Toczki są do dziś używane na Ukrainie, głównie w odmianie Toczka-U o zasięgu 120 km. To właśnie dwie takie rakiety trafiły w lotnisko Millerowo w rejonie rzeki Don, gdzie zniszczyły kilka rosyjskich myśliwców Su-30.
Systemy Oka dzięki swojej celności, wielkiemu zasięgowi i możliwości krótkiego przebywania na odkrytym stanowisku startowym były tak groźne, że przy okazji porozumienia o zakazie posiadania rakiet średniego zasięgu zawartego między USA a ZSRR w 1987 r. Amerykanie wynegocjowali ich likwidację, mimo że mieściły się w ramach traktatu. Tak też uczyniono.
Już w Rosji podjęto jednak prace nad ulepszoną wersją. Nowy 9K720 Iskander ma nie tylko identyczną celność, jeszcze większy zasięg (500 km), ale na wyrzutni jest nie jedna, lecz dwie rakiety, które można odpalić w krótkim czasie do tego samego lub do różnych celów. Iskander leci do celu z wielką prędkością po dość płaskiej trajektorii, przez co bardzo trudno jest go zniszczyć w locie. Przenosi głowicę atomową albo 700-kilogramowe ładunki konwencjonalne: odłamkowo-burzący, kasetowy, termobaryczny czy penetrujący. Ten ostatni wbija się w ziemię i dopiero wybucha, niszcząc na przykład podziemne bunkry.
Z kolei rakieta skrzydlata 3M-14 Kalibr (w wersji eksportowej Klub) jest odpalana z wyrzutni okrętowych, ale służy do rażenia celów lądowych. Leci na wysokości ok. 30 m nad ziemią z prędkością ok. 900 km/godz., napędzana silnikiem odrzutowym. W drodze do celu kilkakrotnie zmienia kierunek. Może dolecieć nawet na odległość do 1200 – 1500 km (2000 km, gdyby liczyć tę łamaną trasę). Też korzysta z układu bezwładnościowego i korekcji nawigacji satelitarnej Glonass, by przed samym celem wyskoczyć i z góry uderzyć pionowo w cel. Ma podobną siłę rażenia jak Iskander. Odpalają ją jednak marynarze mający atakować odległe cele lądowe.
Do tego dochodzą wieloprowadnicowe wyrzutnie rakietowe: stare BM-21 Grad (rakiety kaliber 122 mm) i nowsze BM-27 Uragan (rakiety kal. 220 mm) i BM-30 Smiercz (rakiety kal. 305 mm). Ich donośność to 20 km, 35 km i 70 km. Nie są one szczególnie celne, ale strzelając salwami, są w stanie pokryć obszar zbliżony do boiska piłkarskiego deszczem 40, 16 czy 12 pocisków. Opracowano je, by niszczyć wojska na pozycjach obronnych czy w rejonie ześrodkowania. Trafienie w coś to trochę loteria, ale gdy bateria odpali salwę z sześciu wyrzutni czy dywizjon – z 18 wyrzutni, jest szansa mocno przetrzebić wrogie ugrupowanie. Natomiast ostrzeliwanie tymi rakietami dzielnic miejskich to czyste barbarzyństwo i przypomina niesławny nalot dywanowy, czyli ukierunkowany na niszczenie „jak leci”.
Ładunki kasetowe i termobaryczne
Zarówno rakiety Iskander, jak i BM-27 lub BM-30 mogą przenosić ładunki kasetowe. Takie ładunki opracowano już w czasie drugiej wojny światowej, a podczas zimnej wojny były dość powszechnie używane. Sam zrzucałem bomby kasetowe na poligonie z Su-22.
Jest to pojemnik, który zawiera dziesiątki lub nawet setki małych bombek o masie mniej więcej od 1 do 20 kg. Na pewnej wysokości nad celem pojemnik otwiera się, a te małe bombki wysypują się, zasypując całą okolicę. W ten sposób cokolwiek się znajduje pod spodem, musi zostać trafione którymś z małych ładunków. Taka bomba zrzucona na kompanię 10 czołgów powoduje natychmiastowe trafienie większości z nich i pełne unieszkodliwienie, dlatego bomby kasetowe były tak skuteczne.
Ale mają one jedną wadę. Bardzo wiele tych ładunków spada na miękką ziemię i nie wybucha. Leżą potem w ziemi latami. W Iraku na misji ONZ widziałem dzieci, które rzucały się ładunkami z amerykańskich bomb kasetowych MK.20 Rockeye niczym kamieniami – cud, że żaden z nich nie wybuchł im w rękach.
Dlatego właśnie w 2008 r. podpisano konwencję o zakazie stosowania ładunków kasetowych. Układ wszedł w życie w 2010 r. Do chwili obecnej ratyfikowało go 110 państw świata, ale Rosji wśród nich nie ma. Notabene, Ukraina też tego układu jak dotąd nie podpisała, a wśród państw NATO nie podpisały go Turcja, Grecja, Łotwa, Estonia i... Polska. Dlatego formalnie w tych państwach broń kasetowa nie jest zakazana.
Na koniec warto wspomnieć o ładunkach termobarycznych. Znane są też pod nazwą bomb paliwowo-powietrznych, ale to nie jest dokładnie to samo, bowiem poza tym, że oba wywołują przestrzenny wybuch mieszaniny zapalająco-wybuchowej rozpylonej jak aerozol, to ładunki termobaryczne wytwarzają jeszcze bardzo wysoką temperaturę, wysysając tlen w pewnym promieniu. Zabijają falą uderzeniową, temperaturą i brakiem tlenu.
Nie jest to broń zakazana, choć dość kontrowersyjna. Jeśli jest bowiem używana przeciwko wojskom w polu, to powiedzmy, że sytuacja jest normalna. Wojsko stosuje różnego rodzaju ładunki zapalające – wcześniej używano miotaczy płomieni, szczególnie do rażenia (czyli spalenia) obsady bunkrów niedających się przebić nawet najcięższymi pociskami. Ale używanie tej broni w rejonach gęsto zamieszkanych przez cywilów jest – delikatnie mówiąc – nie na miejscu.
Rosjanie nie wydają się jednak przejmować takimi drobiazgami jak coraz liczniejsze ofiary w ludności cywilnej. Są coraz bardziej rozwścieczeni i coraz bardziej sfrustrowani tym, że nic im nie wychodzi, że ich wspaniała ofensywa utknęła w miejscu, zamieniając się w blamaż.