Dama polskiego jazzu
Marianna Wróblewska chciałaby nagrać swoją ostatnią płytę, ale pandemia pokrzyżowała jej plany
W pewnym momencie uznała, że ma już dość ciągłych wojaży. – Najpierw kupiłam mieszkanie, a potem wymarzony dom na wsi. Zaaranżowałam angielski ogród. Coś pięknego! Czułam się tam znakomicie. Spędziłam tam dwanaście cudownych lat.
Od 35 lat jest na emeryturze. W mieszkaniu na Saskiej Kępie na dobre od dwóch lat. – Już przestawiłam się z życia na wsi na miejskie.
Urodziła się w Lipówce, na Kielecczyźnie. – Była wojna. Po roku zabrała mnie do siebie babcia ze strony ojca. Zamieszkałam w Sosnowcu. Kiedy babcia zmarła, zakonnice oddały mnie matce, która nie była tym zachwycona. Mieszkała w Sopocie i miała swoje życie. Gdy miałam pięć lat, babcia dostała stare pianino. Dwa razy w tygodniu zaczęła przychodzić do mnie pani, która uczyła mnie grać. W wieku siedmiu lat poszła do szkoły muzycznej. – Trafiłam do klasy wiolonczeli. Byłam prześliczną wiolonczelistką – śmieje się. – A drugi był fortepian. Jeden z profesorów stwierdził, że mam słuch absolutny.
Muzyka wypełniała jej życie. – Śpiewać przed większą grupą zaczęłam na koloniach. Było też sporo szkolnych akademii, na których występowałam, śpiewając piosenki polskie i rosyjskie. Już wtedy czułam i byłam przekonana, że to mi odpowiada bardziej niż granie. Po ukończeniu szkoły podstawowej nie poszła jednak w kierunku edukacji muzycznej. – Zakazała mi tego matka. Z tego nie ma pieniędzy – mówiła. I wysłała mnie do szkoły krawieckiej. Dojeżdżałam z Sopotu do Wejherowa.
Ukończyła szkołę zawodową. Ale nie przestała śpiewać. – Zaczęłam słuchać artystów bluesowych i rockandrollowych z Zachodu i Ameryki, m.in. Raya Charlesa.
Gdy skończyła szkołę, matka kazała jej szukać pracy. – A ja poszłam do Rudego Kota w Gdańsku. Wybrano mnie w castingu do grupy młodych, zdolnych, którzy mieli w tym klubie próby. Matka już się nie awanturowała, bo wyjechała do Anglii, do przyszłego męża. A ja zaczęłam żyć z muzyką i z muzyki. Występowałam w różnych klubach Trójmiasta. Śpiewałam z zespołem New Rock Band Janusza Sławińskiego, z którym współpracowałam przez kilka lat. To były covery. Dostała się na II Festiwal Młodych Talentów w Szczecinie. – Zostałam zakwalifikowana do finału, w którym znalazło się dziesięć osób. Mówiono na nas „Złota dziesiątka”. Ona zajęła trzecie miejsce. – Wygrał nieznany nikomu człowiek, który nie zrobił kariery. Piąty był Tadeusz Nalepa z Mirą Kubasińską. W „Złotej dziesiątce” była też Halina Frąckowiak. Potem mieliśmy pracę przez całe lato. Występowaliśmy z zespołem Czerwono-Czarni i innymi gwiazdami, m.in. z Karin Stanek, Heleną Majdaniec i Michajem Burano.
Po letnich koncertach i pod wpływem kolegów z branży zgłosiła się na przesłuchanie do Studia Piosenki w Warszawie, które prowadziła Polska Agencja Artystyczna Pagart. Później najlepsi występowali w najmodniejszym stołecznym klubie – Pod Gwiazdami i Papugami. – Miałam szczęście, zostałam bowiem zakwalifikowana. Zbigniew Namysłowski, który był w jury, zaproponował, abym posłuchała jego utworów. Zagrał mi też piosenki Billie Holiday, lecz nie przypadły mi do gustu. Ale wiele dzięki temu się nauczyłam. Namysłowski powiedział, że mam śpiewać jazz. Od tego czasu zainteresowała się mną telewizja, czego koleżanki bardzo mi zazdrościły. Pojawiły się nawet muzyczne pocztówki z utworami w moim wykonaniu.
Nauka w studiu Pagartu trwała rok. Podkreśla, że miała wielkie szczęście, że się tam znalazła, gdyż pracowało tam wielu wybitnych artystów. – Między innymi Michał Urbaniak, Włodzimierz Gulgowski, Janusz Popławski. Już wtedy wraz z zespołem zaczęłam występować w stołecznej Dziekance, w Hybrydach i innych klubach.
Została wokalistką gdańskiego zespołu Rama 111. W 1968 roku wystąpili na Ogólnopolskim Festiwalu Jazzowym Jazz nad Odrą we Wrocławiu. Ona wygrała w kategorii solistów. Śpiewała nie tylko jazz. – Zaproszono mnie na festiwal w Opolu. I zostałam wyróżniona za interpretację piosenki „Sprzedaj mnie wiatrowi”, którą napisał dla mnie Zbyszek Namysłowski. Po mnie ten utwór śpiewali inni. Na Lubelskich Spotkaniach Wokalistów Jazzowych w 1971 roku otrzymała wyróżnienie. – Zgłaszało się do mnie coraz więcej profesjonalnych muzyków. Śpiewałam z zespołem Zygmunta Wicharego, z pianistą Mieczysławem Koszem, z grupą Paradoks, z Włodzimierzem Nahornym, ze Zbigniewem Namysłowskim, z zespołami Old Timers i Swing Worshop. Występowałam też jako wokalistka z kapelami rockowymi – Bizony i SBB.
Na festiwalu w Opolu pojawiała się kilkakrotnie; śpiewała też na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie. – Do udziału w Jazz Jamboree zaproszona zostałam po zwycięstwie na Festiwalu Jazz nad Odrą. W sumie na Jazz Jamboree występowałam dziesięć razy. Raz śpiewałam przed Dukiem Ellingtonem. Kiedy schodziłam ze sceny, podszedł do mnie sam Duke i zapytał, skąd jestem. Myślał bowiem, że jestem Szwedką. „Jesteś piękną blondynką” – powiedział. „Ale duszę masz czarną” – dodał. Byłam jedyną artystką, do której się odezwał.
W dorobku ma dziesięć płyt, w większości jazzowych. – Nagrałam też kilka piosenek w Anglii, do podkładu amerykańskich muzyków. Był czas, gdy pracowała tylko z Mieczysławem Koszem, który jej akompaniował. – W filmie „Legenda Mietka Kosza” pokazano, jakobyśmy mieli romans. A to tylko taka filmowa fikcja, bowiem nas łączył wyłącznie romans muzyczny. On grał tylko ze mną. Koncertowała w NRD, RFN, ZSRR, Syrii, we Francji, w Holandii, Bułgarii, w Szwajcarii i na Węgrzech. Wspomina Międzynarodowy Festiwal w Hawanie. – Śpiewaliśmy w 24 miastach, na wielkich stadionach, a mieszkaliśmy w najlepszych hotelach, z których jeden należał do Franka Sinatry. Serwowano nam zimny rum i owoce.
Wyjechała do Hiszpanii i Portugalii. – Bywałam jednak w kraju. Zdarzało się, że i przez rok. Grałam z Włodkiem Nahornym i jego triem.
Przyznaje, że jednak rzadziej pojawiała się na krajowej dużej scenie. Dlaczego? – Nie wiem. Nie chcieli mnie, a ja się nie pchałam. Ludzie i tak przychodzili na moje recitale do klubów.
I występuje do dzisiaj. – Mam już zaplanowane koncerty do października. Dwa, trzy występy w miesiącu. Więcej nie daję już rady, wiek robi swoje.
Chciałaby nagrać swoją ostatnią płytę. – Mam sporo materiału, nawet kilka utworów mojego autorstwa. Niestety, pandemia załatwiła mnie na dobre. Uniemożliwiła też koncerty, a miałam wiele propozycji, głównie zagranicznych. Potraktowałam więc ten okres jako odpoczynek, pozałatwiałam trochę prywatnych spraw. Na szczęście zaczęłam znowu występować. I niech tak trwa. Let it Be... togaw@tlen.pl