Z wizytownika Andrzeja Bobera(47)
Ponad półtora tysiąca wizytówek otrzymanych przez kilkadziesiąt lat oraz 11 skorowidzów, czyli spisów telefonów, leżało w piwnicy. Dzisiaj kolejne osoby, z którymi zetknąłem się osobiście.
Wiesław Ochman – po prostu wielki
Zadzwoniłem do Wiesława Ochmana, gratulując mu wnuka Krystiana, który właśnie w silnej konkurencji zapewnił sobie jako jedyny Polak udział w konkursie Eurowizji 2022 r. Ma amerykańskie i polskie obywatelstwa, 22 lata i karierę piosenkarza i kompozytora przed sobą. Wygrał już program „The Voice of Poland”, w Opolu otrzymał w ubiegłym roku Nagrodę Publiczności. Sądziłem, że to wszystko ma po Dziadku, ale ten przyznał się tylko do jednego: gdy młody kopał piłkę i walił w bębny, skierował go do Akademii Muzycznej w Katowicach. Teraz Krystian jest uczniem prof. Jana Balladina, który już wychował słynnego naszego tenora Piotra Beczałę. Słucham tego wszystkiego i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że rzeczywiście dziadkowie najbardziej kochają wnuki; sam tak czuję.
...W latach 80., gdy byłem poza telewizją, zajmowałem się też w Kraplewie koło Ostródy kontaktami miejscowej elity z ludźmi, których warto znać. Po Beacie Tyszkiewicz i Oldze Lipińskiej przyszła kolej na Wiesława Ochmana. Wcześniej widziały go najbardziej znane sceny świata w Nowym Jorku, Chicago, San Francisco,
Berlinie, Madrycie, Buenos Aires, Paryżu, Moskwie i Bóg wie, gdzie jeszcze. Ale zanim tam trafił, najpierw był w Operze Śląskiej. „Gdybym wtedy został zaangażowany do innego teatru – mówił – nie wiem, czy w ogóle bym śpiewał”. Bo los gotował mu inną przyszłość: Skończył Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie, gdzie napisał pracę magisterską pt. „Wpływ dwutlenku cyrkonu na mącenie szkliw ceramicznych”. Też ciekawe...
Ale Wiesław Ochman ma jeszcze jedną pasję, a może nawet coś więcej: malarstwo. Sam maluje, kolekcjonuje, ma wernisaże. Swoich prac jednak nie sprzedaje w obawie, by malarze nie chcieli śpiewać. „Opera to jest praca, a malarstwo kocham” – powiedział kiedyś. I ma jeszcze jeden wielki talent: jest gawędziarzem, potrafi o swojej pracy opowiadać kolorowo, dowcipnie i z humorem.
Do Kraplewa wziął ze sobą dwie młode śpiewaczki. Pytam go dziś, czy je pamięta?
– Chyba nie... Ale zaraz – jedna to Renata Dobosz, druga – Aleksandra Stokłosa*. A akompaniowała wtedy Helena Chrystenko.
I w Kraplewie rozległy się najpiękniejsze arie świata, bisom nie było końca.
To w takim razie oprócz głosu, miłości do pędzla, ma jeszcze wspaniałą pamięć. I zdrowie: swoje 70. urodziny obchodził przez osiem dni: zaczął je koncert kameralny, skończył koncert galowy z udziałem młodych artystów. Dziś kończy 85 lat, a w maju ma siedem koncertów. I tak do końca roku.
Obie panie, Renata i Ola, są solistkami Opery Śląskiej. Obie ukończyły studia z wyróżnieniem.
Lucjan Kydryński – i moja Warszawska Jesień
Dziennikarz, konferansjer, prezenter muzyczny, autor wielu książek z tej właśnie dziedziny. Prowadził przez wiele lat, wraz z Ireną Dziedzic, sopocki festiwal, już samodzielnie w Opolu, a na antenie Polskiego Radia „Rewię piosenek”. Przystojny, elegancki, światowy. I nie wiem tylko, co mnie tknęło, że w domu naszego wspólnego znajomego Zdzisława Sierpińskiego, krytyka muzycznego, wciąłem się w ich rozmowę.
Dyskutowali właśnie o zbliżającej się Warszawskiej Jesieni, której koncerty odbywały się w filharmonii. Nie jestem muzycznym analfabetą, ale prezentowana tam muzyka daleko odbiega od moich wzorców i upodobań. I dałem temu na głos wyraz. Pan Lucjan zaniemówił.
– Przykro mi to słyszeć – powiedział po chwili. Przyjeżdża do nas elita muzyczna świata, z pięknym repertuarem, a tu słyszę taką opinię. Może bym pana namówił na wspólną wizytę w filharmonii?
Czy miałem inne wyjście, niż przyjąć tę propozycję? Żadnego. Stanęło na tym, że pan Lucjan wybierze koncert z dwutygodniowego festiwalu Warszawskiej Jesieni i tam się spotkamy. Nie lubię chodzić w marynarkach, ale miejsce spotkania wykluczało kurtkę czy sweter; ubrany jak trzeba, zjawiłem się w filharmonii.
A tam tłum, nawet przejścia między fotelami zajęte przez młodych ludzi. Głośne szepty, nastrój wyczekiwania. Miał to być koncert szwedzkich perkusistów, a więc w sześciu miejscach w sali zostały rozstawione pulpity dla bębnów i bębenków. I wreszcie wyszli oni – muzycy. No i się zaczęło.
Wyobrażacie sobie sześciu perkusistów walących jednocześnie w cały arsenał perkusyjnych instrumentów? A to właśnie nastąpiło... Każdy chciał być głośniejszy od kolegów, a wszyscy byli dobrze zbudowani i się nie oszczędzali. Łomot zaczął rozsadzać mi czaszkę, myślałem, że dłużej nie wytrzymam i zacząłem rozglądać się za drogą ewakuacji. Ale nie miałem szans, bo wszystkie przejścia, jak wspominałem, były zajęte przez młodych ludzi. Nie było wyjścia, musiałem cierpieć.
Wreszcie nastąpiła przerwa w tym hałasie, myślałem, że straciłem słuch. Jednak ten zaczął powoli wracać i przez mgłę zacząłem słyszeć słowa sąsiadów – Kydryńskiego, Sierpińskiego, Michalskiego i innych. Wszystkie jednobrzmiące: wspaniałe, wirtuozeria, rewelacja! Chyłkiem przemknąłem się do szatni i – myk. W drodze do domu uświadomiłem sobie, że znalazłem się nie w tym czasie i nie w tym miejscu. A z Lucjanem Kydryńskim, który widział mój odwrót, już nigdy nie wracaliśmy do tematu Warszawska Jesień. Za tydzień: Krzysztof Pusz
i Marcin Wilman
Najmniejszy w gamie i zarazem najlepiej sprzedający się Lexus w Europie zrobił na mnie zaskakująco dobre wrażenie. Choć miejski UX nie jest najbardziej praktycznym samochodem w swojej klasie, a jego układ napędowy – zwłaszcza praca automatycznej, bezstopniowej skrzyni biegów CVT – pozostawia wiele do życzenia, to japoński crossover jest jednym z tych, z których nie chce się wysiadać. Nie bez znaczenia jest także odważna, wpadająca w oko linia nadwozia, będąca magnesem na szukających podobnych aut...
Choć od premiery Lexusa UX minęło kilka lat (debiutował w Genewie w 2018 roku), dopiero w ostatnim tygodniu miałem okazję bliżej się z nim zapoznać. Mówiąc szczerze, ten drogi wóz aspirujący do segmentu premium jawił się jako niezbyt ciekawa, przekombinowana propozycja. Słyszałem, że jest ciasny – co akurat się potwierdziło – a także niewiele ma wspólnego z Lexusami z prawdziwego zdarzenia. Ten drugi stereotyp o UX-ie krążący w motoryzacyjnym świecie muszę po tygodniowym teście stanowczo zdementować. – Jeśli myśleć o Lexusie, to tylko o dużym SUV-ie lub ekskluzywnej limuzynie. I wyłącznie z hybrydowym napędem, z jakiego przecież słyną Japończycy – pod podobnie brzmiącymi opiniami dziś już bym się nie podpisał. Ale czy jestem skłonny rekomendować zakup tego miejskiego crossovera z segmentu premium? Na pewno nie każdemu...
4,5 metra długości to więcej niż mierzą bezpośredni rywale UX-a, czyli chociażby Audi Q3, BMW X1, Mercedes GLA czy Volvo XC40. I w tym momencie czas na największą wadę Lexusa, która dla wielu będzie dyskwalifikowała Japończyka na tle europejskiej konkurencji. Pod kątem przestrzeni w kabinie, a zwłaszcza z perspektywy tylnej kanapy, Lexus przegrywa z konkurentami. Miejsca na nogi jest stanowczo za mało. Wspomniane XC40 bije azjatyckiego przeciwnika na głowę. Jeszcze gorzej sprawy mają się w bagażniku, który ma raptem 334 litry pojemności (w hybrydowej odmianie ta wartość jest jeszcze o kilkanaście litrów mniejsza). Dla porównania – Audi Q3 oferuje ich aż 530. Zresztą większość miejskich crossoverów – nie tylko z półki premium – może poszczycić się sporymi kuframi. UX z pewnością do nich nie należy. Lepiej zapomnieć o traktowaniu tego Lexusa jako rodzinnego towarzysza długich podróży.
Z drugiej strony Japończycy wcale nie chcą nam wmawiać, że właśnie do takich zadań stworzyli UX-a. Sama jego nazwa pochodzi od słów „Urban Explorer” (miejski odkrywca). W wielkomiejskiej dżungli liczą się inne aspekty. Chociażby design. I na tym polu Lexus, jako nieoczywisty wybór, bardzo zyskuje. Im dłużej przyglądałem się jego agresywnej linii pełnej ostrych krawędzi, tym mocniej przekonywałem się do tego projektu. Srebrny lakier zwykle kojarzy się z jednym z najnudniejszych. Tymczasem ten, w którym był testowany model – wpadający w lekko szampański odcień – w połączeniu z czarnymi wstawkami (lusterka, grill, nadkola, felgi), prezentował się świetnie, uwydatniając stylistyczne smaczki. Dotychczas UX kojarzył mi się jako kobiecy wóz. Natomiast w tej tylko na pozór zwyczajnej konfiguracji zyskał nowe oblicze i wyjątkowo trafił w mój gust. Ponadto w mieście nie sposób nie docenić bardzo dobrej zwrotności, jaką wyróżnia się UX.
Miejskie crossovery z założenia cechuje wysoka pozycja za kierownicą. Teoretycznie zapewnia większe poczucie bezpieczeństwa i lepszą widoczność, tymczasem w Lexusie czułem się jak w typowym kompaktowym hatchbacku. Czy to wada? Dla mnie absolutnie nie! Pozycję za sterem oceniam jako doskonałą. Dawno w żadnym z aut tak szybko nie odnalazłem optymalnego ustawienia fotela (na marginesie – bardzo wygodnego). Na tym nie koniec zalet. Lexus bardzo dobrze trzyma się drogi. Sprawia wrażenie zwartego, a zarazem sprężystego, co także nie wpisuje się w nurt crossoverów, które bardziej kojarzą się z nieco rozlazłymi autami. Za niespodziewaną przyjemność, z jaką pokonywałem kolejne kilometry za sterem UX-a, wystawiam mu najwyższą ocenę. Poza tym samochód jest świetnie wyciszony, nawet przy autostradowych prędkościach.
Deska rozdzielcza jest utrzymana w klasycznym stylu – fajnie wygląda analogowy zegarek – gdzie nie brakuje fizycznych przycisków. Centralny ekran nie jest dotykowy, lecz operujemy nim poprzez touchpada podobnego jak w większości laptopów. Patent wymaga przyzwyczajenia i zwłaszcza w trakcie jazdy potrafi zdekoncentrować kierowcę. Ale kiedy już się z nim „polubimy”, okazuje się zaskakująco intuicyjny. Co ciekawe, pierwszego dnia testu na pewno bym tak o nim nie pomyślał. Minusem, dla którego nie ma wytłumaczenia, były zbyt krótko świecące ledowe reflektory. Po zmroku stale przełączałem je – gdy tylko była taka możliwość – z normalnego trybu na tzw. długie. Te z kolei nad wyraz dobrze oświetlały drogę. Absurd.
Toyota i jej luksusowa odnoga, czyli Lexus, to prekursorzy jeśli chodzi o hybrydowe, samoładujące się świetne napędy. Zdziwiłem się, że sprawdzany UX nie był hybrydą, lecz pod maską miał wolnossący 2-litrowy benzynowy motor (171 KM). O dziwo, ten jest niemal tak samo dynamiczny jak sporo droższa hybryda (9,2 sekundy do setki) i wcale nie jest tak paliwożerny, jak mogłoby się wydawać. Bez wyrzeczeń da się osiągnąć zużycie benzyny na poziomie 9 litrów na 100 kilometrów w mieście. Trzeba pokonywać naprawdę sporo kilometrów, żeby w tym wypadku hybryda się zwróciła. Niestety, nie ma alternatywy, jeśli chodzi o skrzynię biegów. Jedyną dostępną jest bezstopniowy automat CVT, który powoduje, że przy stanowczej próbie przyspieszenia silnik wyje wniebogłosy, sugerując kierowcy, żeby przestał go „katować”. Wiem, że niektórym to nie przeszkadza, niemniej sam nie mógłbym jeździć takim autem na co dzień. Co innego, gdy z pedałem gazu obchodzimy się spokojnie. Wtedy problem znika, a UX oczarowuje komfortem i kulturą pracy silnika.
Mimo kilku niedoskonałości, gdy oddawałem UX-a do parku prasowego, od razu za nim zatęskniłem. W przyzwoitej wersji wyposażenia japoński crossover z 2022 roku kosztuje – według promocyjnego cennika – niecałe 150 tysięcy złotych. To wciąż dużo, ale teraz patrzę na taką ofertę zupełnie inaczej, niż zanim bliżej poznałem ten wóz. Najmniejszym z Lexusów po prostu bardzo, ale to bardzo dobrze się jeździło. Tylko i aż tyle! Zapraszam też do słuchania podcastu
„Garaż Angory”