Jak zamordowano docenta Strzeleckiego
Fajbusiewicz na tropie(559)
Docent Jan Strzelecki był wybitną postacią w świecie polskiej nauki. Był też znanym działaczem opozycji. W 1988 roku – sześć lat po stanie wojennym – trwała walka władzy z podziemną „Solidarnością”, której doradcą był docent. Wtedy tą sprawą – napadem i zabójstwem na Strzeleckiego – zajmowało się w Polsce kilka tysięcy milicjantów. Radio Wolna Europa nadające z Monachium twierdziło, że tak szerokie działania to tylko przykrywka, bowiem docenta zlikwidowała Służba Bezpieczeństwa.
Kiedy Jan Strzelecki wpadł w ręce bandytów, miał 68 lat i niezwykle pozytywny życiorys. Na początku drugiej wojny światowej, mając niespełna 20 lat, działał w podziemiu. Był kilkakrotnie ranny w czasie Powstania Warszawskiego. Po wojnie stał się uznanym socjologiem, docentem w Polskiej Akademii Nauk. W stanie wojennym był internowany, a po zwolnieniu z więzienia przez cały czas działał w solidarnościowym podziemiu. Lubił narty i Tatry.
28 czerwca 1988 roku przyjechał z Zakopanego do Warszawy. Wieczór spędził na dwóch bardzo interesujących wizytach: najpierw u znajomego z ambasady szwajcarskiej, a przed północą dotarł na Pragę, do przyjaciół z Uniwersytetu Warszawskiego. Po godzinie pierwszej gospodyni odprowadziła docenta przed dom. Zanim wsiadł do swego fiacika, podzielił się z nią wątpliwościami, czy ma wystarczającą ilość paliwa. Szukał w portfelu kartek na paliwo (w tamtym okresie funkcjonował system kartkowy na wiele artykułów), ale nie znalazł ich. Koleżanka zaproponowała mu odwiezienie swoim samochodem, jednak naukowiec nie zgodził się i odjechał do domu. 30 czerwca nad ranem wędkarz przechodzący w pobliżu mostu Śląsko-Dąbrowskiego (na wiślanej skarpie) znalazł nieprzytomnego Jana Strzeleckiego z ranami głowy. W szpitalu walczono o jego życie przez kilka dni, ale mężczyzna zmarł, nie odzyskawszy przytomności. W okolicy miejsca zdarzenia milicjanci znaleźli malucha. Auto było otwarte, kluczyki leżały pod stacyjką na wycieraczce. Obok samochodu widoczne były ślady wleczenia ofiary. Zniknął jego portfel z pensją naukowca, a w baku auta nie było już paliwa. Zapewne wtedy pojawili się bandyci. Tak też pokazałem te zdarzenia w telewizyjnej inscenizacji.
Jak bardzo była to sprawa prestiżowa, może świadczyć fakt, że minister spraw wewnętrznych wyznaczył 6 milionów złotych (starych) nagrody dla osoby, która wskaże sprawców. Milion nagrody dawało też
Polskie Towarzystwo Socjologiczne. Jednym z widzów programu „997”, w którym przedstawiałem sprawę Strzeleckiego, był taksówkarz. Kiedy zobaczył filmową rekonstrukcję zdarzeń z 30 czerwca, skojarzył to ze swym nocnym kursem, gdy wiózł z okolic dworca Warszawa Wileńska dwóch młodych ludzi do podwarszawskich Ząbek. Podczas podróży dzielili się sporą sumą pieniędzy. To był znaczący trop. Przełomowa była też informacja, którą zdobyli kryminalni towarzyszący nam w czasie zdjęć w Warszawie na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Na naszym filmowym planie pojawił się pijany osobnik – pracownik FSO. Okazało się, że ten teren, to ulubione miejsce „piwkowania” po pracy zamiejscowych pracowników żerańskiej fabryki. Policja dotarła do młodzieńca, który prostował telewizyjne informacje o sumie pieniędzy, które zabrano Strzeleckiemu. Był to 19-letni Marek M., znany w FSO z bójek. Pochodził z Płocka, a w Ząbkach wynajmował z kumplem pokój. Znaleziono tam sporo gotówki skradzionej docentowi. Ale było tam też wiele innych rzeczy pochodzących z napadów i kradzieży. Okazało się, że wspólnie ze współlokatorem Krzysztofem Ch. dokonywali od dawna rozbojów w okolicach Dworca Centralnego w Warszawie. Tak się złożyło, że w nocy 30 czerwca koło mostu zauważyli stojącego malucha, a w nim Strzeleckiego. Zagadnęli go, pytając o jakąś ulicę w Warszawie. Po chwili wyciągnęli go z samochodu i zaczęli bić. Strzelecki próbował się bronić, ale choć był wysportowany, nie dał rady bandytom. Oprawcy przeciągnęli nieprzytomnego na skarpę w okolice rzeki i obrabowali go. Po drugiej stronie Wisły kupili dwie butelki wódki i taksówką pojechali do Ząbek.
Część opozycjonistów, ale też dziennikarze Radia Wolna Europa nie chcieli zaakceptować tej wersji zdarzeń. W dalszym ciągu twierdzono, że to robota SB. Kiedy mordercy stanęli przed sądem, pełnomocnik rodziny ofiary, słynny obrońca mecenas Jan Olszewski, wycofał oskarżenia wobec tej dwójki, twierdząc, że na ławie oskarżonych powinny siedzieć zupełnie inne osoby. Miał na myśli funkcjonariuszy służb. Marka M. (przyznał się do winy) skazano na 25 lat więzienia, a jego kompana Krzysztofa Ch. na 14 lat.
Helena Kowalik w wydanej w 2018 roku książce „Peerel zza krat – głośne sprawy sądowe z lat 1945 – 1989”, pokazuje tło polityczno-społeczne tego tragicznego zdarzenia. Opisuje między innymi wieloletnią walkę żony Strzeleckiego z kłamliwym w jej mniemaniu wyrokiem.
Na jej prośbę wyjaśnieniem wątpliwości zajął się dziesięć lat później profesor Andrzej Paczkowski (wtedy IPN), analizując ubeckie teczki docenta. Nie znalazł w nich nic, co wskazywałoby na mord o podłożu politycznym.