Uciec przed strasznym losem
W 10 minut musisz spakować całe życie
Dla Aliony wojna zaczęła się o 4 rano. Wtedy we Lwowie syreny alarmowe zawyły pierwszy raz. Wszyscy wiedzieli od kilku dni, że szykuje się coś poważnego, bo tak informowało wojsko, a w mieście dało się wyczuć napięcie. Mimo to wstała rano, zjadła z córką śniadanie i poszła ją odprowadzić do przedszkola.
Gdy Aliona z córką weszły do placówki, wszyscy w środku płakali – wystraszone, przejęte wychowawczynie, rodzice, przerażone dzieci. Tego dnia przedszkole zamknięto, dzieci wróciły z rodzicami.
Ania przed wojną czasami jeździła do Rosji. Jej pierwszy mąż był Rosjaninem, miała tam przyjaciół, bywała na weselach i uroczystościach. W Kreminnej w obwodzie ługańskim od ponad 10 lat z obecnym mężem Sergiejem wynajmowali dom, w którym mieszkali z dziećmi. Któregoś dnia po okolicy zaczęli chodzić urzędnicy i uprzedzać. Mogą być bombardowania, dlatego kobiety i dzieci muszą jak najszybciej wyjechać. Ale nikt nie wierzył, że będzie wojna. W mieście podstawiono autokary, można było wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy – paszporty, akty urodzenia, ze dwie zmiany ubrań. Zresztą myśleli, że wyjeżdżają na chwilę, że zaraz sytuacja się uspokoi. Ania z dziećmi wyjechała autokarem, babcia, Sierioża i ich kot zostali.
24 lutego Angelinę wcześnie rano obudziły słowa: „Zaczęła się wojna. Rosja nas zaatakowała”. To brzmiało nierealnie. Dzień wcześniej kupiła strój na fitness, planowała z mężem podróż. Pierwsze wiadomości, obrazy zniszczonych domów, ciała zabitych sprawiły, że słowo „wojna” zaczęło nabierać realnego wymiaru. Od razu po rosyjskim ataku zeszli do piwnicy, w której było nieco spokojniej, ale nie do końca bezpiecznie. Gdyby dom został zbombardowany, piwnica zostałaby zalana, nie byłoby ratunku. Zostali tam przez 12 kolejnych nocy.
Natasza ma 68 lat. Pod koniec lutego planowała, gdzie na działce posadzi tulipany. W Kijowie z mężem Igorem mieszka w centrum, niedaleko dworca, w bloku na 9. piętrze. To z okien mieszkania po raz pierwszy zobaczyła na ulicy mężczyzn z karabinami. Kolejne dwie noce spędzili w mieszkaniu, ale trudno było zasnąć, słuchając ostrzału miasta.
Mimo że Lwów nie został zaatakowany, szwagier Aliony uznał, że muszą wyjechać z Ukrainy. W rodzinie jest dużo dzieci, a w Polsce mają znajomych. Dwa tygodnie wcześniej do pracy przyjechał tu także mąż Aliony. 13 osób, w tym sześcioro dzieci. Nie wzięli dużo bagażu, bo do samochodu musiało się zmieścić 10 osób, reszta pojechała autokarem. Kolejki na granicy z Polską powstały już pierwszego dnia, więc rodzina Aliony pojechała przez Słowację. Gdy stali w sznurze samochodów, szwagierkę Aliony coś tknęło i kazała mężowi i synowi wysiąść z auta i przekroczyć granicę pieszo. Po słowackiej stronie znaleźli się o 19. Cztery godziny później wydano rozkaz mobilizacji, mężczyźni nie mogli już wyjeżdżać z Ukrainy.
W Kijowie w pierwszych dwóch dniach ludzie nie wiedzieli, co robić. W sklepach były towary, ale nikt ich nie sprzedawał. Pierwszego dnia wojny nie można było zabierać do autokarów, którymi odbywała się ewakuacja, zwierząt. Dla wielu były to dramatyczne decyzje – rozstać się z ukochanym zwierzęciem, żeby ratować życie? Ludzie zostawiali przed dworcem koty, psy, chomiki, papugi. Rozpacz! Ci, którzy zostali, brali opuszczone zwierzaki, karmili je. Natasza wspomina, że był jeden duży pies, który nikogo nie chciał do siebie dopuścić, warczał na wszystkich. Uśpił go weterynarz.
Gdy wybuchła wojna, wielu ludzi schroniło się w metrze. Część z nich już tam została, nie wracała do domów, gdy alarmy odwoływano. Tkwią na peronach w namiotach i czekają na koniec wojny. Natasza i Igor kolejnej nocy też nie spędzili już w domu, bo zrobiło się zbyt niebezpiecznie. Ale nawet gdy wiesz, że to wojna, trudno jest się przygotować na alarm. To jest surrealistyczne. Wyją syreny i masz 10 minut, żeby spakować swoje życie! Bierzesz ze sobą torbę, dokumenty, leki, zakładasz ciepłe buty i kurtkę i biegniesz do schronu. Nie wiesz, co zastaniesz, kiedy wrócisz, czy w ogóle będzie do czego wracać. Natasza i Igor zabrali też ukochane koty, Filemona i Małysza. W piwnicy sąsiadów spędzili dwie noce. Była stara kanapa i drewniany stelaż łóżka bez materaca. I kurz! Do dziś czują ten kurz! Schronów nikt nie sprząta, po wyjściu długo się kaszle. Angelina z rodziną nie mieli w schronie nic poza krzesłem, kilkoma kocami i kartonami, które posłużyły za łóżko.
4 marca Natasza, Igor i ich przyjaciel Arkadij doszli do wniosku, że dłużej nie zostaną w mieście. Ich córka już wcześniej wyjechała do Niemiec z wnuczkami. Natasza pokazuje zdjęcie starszej wnuczki sprzed wojny. Radosna nastolatka. Na kolejnym – blada kobieta o smutnych oczach na demonstracji w Genewie. To ta sama wnuczka kilka dni po tym, jak musiała uciekać z kraju przed wojną i bombardowaniami.
Pociągiem trudno było z Kijowa wyjechać. W przedziałach mieściło się po 20 osób, ojcowie niemalże siłą wpychali do wagonów żony i dzieci. Na stojąco, bez możliwości wyjścia do toalety czy przespania się, ludzie podróżowali wiele godzin do granicy. Jednym z takich pociągów z Kijowa wyjechała Angelina z córką Olivią i ich psiakiem. Nie chciała zostawiać męża, ale gdy Rosjanie zaatakowali elektrownię atomową w Zaporożu, zaczęli się bać, że jeśli ją wysadzą, to wszyscy zginą. Ich córka zginie. Do plecaka Angelina zapakowała dokumenty, jedną zmianę ubrań, trochę pieluch i kilka porcji jedzenia dla psa. Zabrała bransoletkę, którą dostała od męża w prezencie i córki spinkę do włosów. Całe życie w jednym plecaku...
Autokar, którym wyjechali Natasza, Igor i Arkadij do Lwowa, po drodze minął 42 posterunki wojskowe. Co chwila byli zatrzymywani do kontroli. Przed jednym z posterunków trzeba było nagle skręcić, zjechać z drogi, bo padły strzały. Igor mówi, że droga do Lwowa minęła im dość spokojnie, ale nie da się opisać tego strachu, kiedy jedziesz w nocy i nie wiesz, co zdarzy się za chwilę. Z tyłu podróżowała mama z małym, kilkuletnim chłopczykiem. W nocy w autokarze dało się słyszeć jego krzyki, mama za nic nie mogła go uspokoić. Igor wziął jednego kota na ręce i poszedł na tył autokaru. Może gdy chłopiec zobaczy zwierzaka, pogłaszcze, poczuje się lepiej? Okazało się jednak, że dziecko śpi. Kilka dni wcześniej chłopiec przeżył bombardowanie. Od tej chwili krzyczy przerażony przez sen.
Ania z dziećmi do Lwowa, 1300 km, jechała ponad trzy doby. Zdarzało się, że wjeżdżali w jakąś drogę, a po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów musieli zawracać i szukać innej trasy, bo ta już była zniszczona. Nikt nie wiedział, co będzie dalej, co mają zrobić, gdy już do Lwowa dojadą.
Na granicy autokary stały po kilkanaście, kilkadziesiąt godzin. Ludzie bali się od nich oddalać, żeby rozprostować nogi czy dojść do oddalonej o kilkaset metrów toalety. Boisz się, że się zgubisz, że stracisz z oczu bliskich, że autokar odjedzie z twoim dobytkiem schowanym w jednej walizce, jednej reklamówce. I ten szok po przekroczeniu granicy. Bo wystarczy zaledwie kilka dni wojny, kilka dni tego obezwładniającego strachu o życie, żeby zapomnieć, jaka była rzeczywistość chwilę temu. A tu, w Polsce, za bramkami, życie toczy się normalnie – ludzie chodzą do pracy, siedzą w kawiarniach.
To jest abstrakcyjne, nie do uwierzenia. Dziś Ania z dziećmi mieszka we wsi kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy, u ludzi, których poznała dwa tygodnie temu, gdy przyjechali ich odebrać z centrum w Nadarzynie, a tysiące kilometrów od nich, w piwnicy ich zniszczonego przez Rosjan domu kryje się jej mąż. Sergiej, babcia Ani i kilkoro sąsiadów schronili się tam, bo w piwnicy jest piec i od czasu do czasu znajdują coś, czym da się napalić.
W miastach zostali ludzie niemogący wyjechać. Którzy opiekują się starszymi, schorowanymi rodzicami. Którym zdrowie nie pozwala na wyjazd. Albo wojsko. Igor i Natasza mówią z przekonaniem: – My wiemy, że Kijów nie padnie, nie zdobędą go. W Polsce mieszkają u kobiety, która ma ogródek. Natasza posadziła w nim tulipany, jak miała sadzić na działce w Ukrainie.