Nasi nowi domownicy
Pomagają wszyscy albo prawie wszyscy, ale nie zawsze wiedzą, w co się pakują. Co innego wpłacić na konto, kupić jedzenie czy ubrania, a co innego wziąć obcych ludzi do siebie do domu
Wygląda to tak, jakby chęć pomocy ukraińskim uchodźcom stała się zaraźliwa. Wręcz głupio i wstyd nie robić nic. Uchodźcy rozlali się już z większych miast na całą Polskę. W wiejskich sklepikach zaczyna brakować niektórych towarów, bo ludzie kupują dla siebie i dodatkowo „na parapet”. Płacą i zakupione towary zostawiają na parapecie okna w sklepie. Dla uchodźców. Kto potrzebuje, może wziąć.
W takiej atmosferze trudno być biernym, nawet jak się nie ma możliwości, więc niektórzy porywają się z motyką na słońce. I potem sytuacja ich przerasta. Jak Elżbieta, która do 36-metrowego mieszkanka w stolicy dokwaterowała pięć osób i szukała na portalu społecznościowym jeszcze dwóch, bo przecież się zmieszczą.
*** Martyna i Paweł kupili stary domek nad Pilicą w okolicach Mogielnicy. Wyremontowali go, wypieścili i jeżdżą tam, kiedy tylko mogą. Z Warszawy to około dwóch godzin drogi. Gdy wybuchła wojna, pomyśleli: trudno, oddamy go uchodźcom. Z Dworca Centralnego przywieźli dwie Ukrainki z czwórką dzieci – trójka to nastolatki, jedno małe, pięcioletnie. Pomieścili się. Na górze są dwie sypialnie, na dole kuchnia, łazienka i pokój dzienny z kominkiem, który ogrzewa całość. Kiedy kobiety doszły do siebie i przestały płakać, wzięły się do szorowania i mycia okien. Paweł na zmianę z Martyną dowożą im jedzenie i drewno do kominka. Bo ich ukochany domek położony jest na kompletnym odludziu, do najbliższego sklepu i przystanku autobusowego jest ponad 5 km. Dlatego go kupili, że cisza i spokój. Blisko jest tylko rzeka. Do cywilizacji godzina drogi piechotą, a kobiety nie mają prawa jazdy (bo samochód może dałoby się jakoś zorganizować).
Paweł i Martyna zaczynają być przerażeni i po trzech tygodniach gonią resztkami pieniędzy. Wykończyło ich zwłaszcza to drewno kominkowe. A jeszcze Paweł stracił pracę i zarabia teraz tylko na zleceniach. Ukrainki nie mają żadnych oszczędności; chciałyby znaleźć pracę, ale w okolicy to niemożliwe. Znajomi Pawła doradzają, żeby zwrócili się do którejś z grup pomocowych – tak naprawdę kobiety trzeba przekwaterować w mniej odludne miejsce. Ale oni zwlekają, bo jest im głupio przyznać się do porażki. *** Julia z Doniecka oraz Vita i Lena z Charkowa, wszystkie z małymi dziećmi, zatrzymały się w Warszawie i nie skorzystały z propozycji wyjazdu w góry do Ustronia, gdzie luterańska społeczność skupiona wokół pastora oddała cały pensjonat do dyspozycji uchodźców. Przynajmniej na dwa – trzy miesiące, bo potem zacznie się sezon. – Nie przyjechałyśmy tu na wakacje – mówi Vita, nauczycielka angielskiego. Julia jest dziennikarką, a Lena projektantką mody specjalizującą się w odzieży sportowej. – W Warszawie mamy większe szanse na znalezienie jakiejś pracy. Z czegoś musimy żyć.
Przywiozły ze sobą wszystkie oszczędności, każda ma po ok. 10 tys. hrywien i wydawało im się, że to wystarczy na początek, a teraz są nic niewarte. Dowiedziały
się, że NBP ma wymieniać ukraińskie pieniądze po normalnym kursie, nie jak w kantorach, gdzie teoretycznie cena za hrywnę to 14 groszy, ale większość kantorów nie chce w ogóle kupować ukraińskiej waluty. Więc muszą zacząć zarabiać. Vita zna angielski i liczy, że znajdzie jakąś lepszą pracę. Wszystkie chcą wracać do domu, jak tylko skończy się wojna, więc chodzi o to, żeby przetrwać. Mogą sprzątać, gotować. Cokolwiek. Latem będzie łatwiej o dorywcze prace przy zbiorach owoców. Jakoś dadzą radę. Na razie pomogli im amerykańscy przyjaciele i opłacili mieszkanie na kilka dni. Koszt: 50 dol. za dobę. Mają czas, żeby czegoś poszukać. Raczej pod Warszawą, bo w stolicy już brakuje mieszkań. Eksperci oceniają, że oferta w największych polskich miastach zmniejszyła się nawet o 60 proc. W górę za to wystrzeliły ceny. – Widziałam kawalerkę za 5 tys. zł miesięcznie – mówi Vita, która codziennie wertuje ogłoszenia mieszkaniowe i oferty pracy. – Chcemy mieszkać razem, łatwiej będzie wymieniać się przy dzieciach i, na szczęście, trzypokojowe mieszkania nie kosztują tyle co trzy kawalerki. Ale chyba nasi przyjaciele będą musieli podpisać za nas umowę. Bo ci, którzy żyją z najmu, nie chcą wynajmować uchodźcom, nawet za wyższą cenę. Boją się, że zamiast trzech osób będzie mieszkać 10, że przestaną płacić, że się nie wyprowadzą.
* ** Irę, lat 38, i jej prawie dorosłą córkę Nikę z Żytomierza, jednego z pierwszych miast zbombardowanych przez Putina, przygarnęła na tydzień Diana. Kolega przywiózł je z granicy prosto do jej niedużego mieszkania na Sadybie. Jedyną sypialnię Diana
oddała ukraińskim gościom, sama spała na kanapie w pokoju dziennym, ale od początku się umówiły, że to rozwiązanie tymczasowe i że Diana poszuka dla nich jakiegoś innego zakwaterowania. Więc po tygodniu przeprowadziły się do przyjaciółki Diany, która ma większe mieszkanie, także w Warszawie. Mogły tam zostać na dłużej, ale pracy nie bardzo mogły znaleźć. Nika zrobiła kursy kosmetyczne w Żytomierzu i szukała pracy w jakimś salonie. Okazało się, że nie ma zapotrzebowania. Jej ukraińskie koleżanki, które są w Polsce od lat i dobrze znają język, robią rzęsy, paznokcie, pracują jako fryzjerki lub kosmetyczki. Ale Ira i Nika nie mówią po polsku. Nika zna trochę angielski, lecz nie mówi płynnie. Właściwie nauczyła się sama z Instagrama i Facebooka, więc sporo rozumie, jak czyta; gorzej z pisaniem i mówieniem oraz zrozumieniem kogoś, kto mówi biegle i szybko. Diana, której przykro było, że Ira i Nika nie mogły u niej zamieszkać (choć zdawała sobie sprawę, że na dłuższą metę to byłaby męczarnia i dla niej, i dla dziewczyn), próbowała im pomóc inaczej i przez znajomych szukała dla nich pracy. Usłyszała, że w Magdalence pod Warszawą potrzebują kogoś do sprzątania. Dostały pokój i utrzymanie w zamian za pomoc w domu. I okazało się, że wkoło jest dużo pracy. Nika grabi liście i porządkuje ogródki, a Ira lepi pierogi w Domowych Obiadach w Lesznowoli, gdzie stołuje się wielu pracowników budowlanych. W tym ci nieliczni z Ukrainy, którzy nie wrócili do kraju walczyć. Kiedy jeszcze Ira i Nika mieszkały u Diany, poznały Swietłanę, którą goszczą sąsiedzi piętro niżej. W tym nowoczesnym apartamentowcu w wielu mieszkaniach są ukraińskie kobiety z dziećmi, a lokatorzy planują nawet oddanie siłowni i salki gimnastycznej, jaką mają na niskim parterze, na prowizoryczną noclegownię dla kilkunastu osób. Swietłana ma 19 lat, przyjechała z Odessy, gdzie mieszkała u babci, bo uczyła się w szkole pielęgniarskiej. W czerwcu miała dostać dyplom. Babcia odmówiła wyjazdu, a Swietłana płacze, gdy ogląda w telewizji migawki ze swojego miasta, które szykuje się na rosyjski atak. Ojciec Swietłany nie żyje, mama z drugim mężem też zostali na Ukrainie. Swietłana tak jak Nika szukała pracy w salonie piękności – umie przedłużać rzęsy, robi też hennę i reguluje brwi. Jej gospodarze zawieźli ją do hurtowni kosmetycznej i kupili wszystko, co jest potrzebne do tych upiększających zabiegów i Swietłana teraz wszystkim mieszkankom apartamentowca oferuje darmowe zabiegi. – Chociaż tak mogę się odwdzięczyć – mówi. Tymczasem Leszek i Iwona, u których mieszka, szukają jej pracy w szpitalach. Dowiedzieli się, że nawet bez znajomości języka i bez dyplomu może dostać pracę jako asystentka medyczna. – Wytłumaczyliśmy jej, że rzęsy przedłuża co druga Ukrainka, tam bardzo modne musiały być te kursy – mówi Leszek. – A w szpitalach brakuje personelu. Swietłana uczy się polskiego. Jeżeli wojna nie skończy się szybko, to od września spróbuje skończyć w Polsce edukację. Mają jej uznać te cztery i pół roku, które zaliczyła w Odessie – taką dobrą wiadomość przyniosła Iwona.
*** Sławomir nie miał wątpliwości. Mieszka na stałe z żoną i dziećmi w Wielkiej Brytanii, a w rodzinnej wiosce w Wielkopolsce wybudował dom. Stoi pusty, działka ogrodzona, już wykończony, tylko nieumeblowany, ale meble to żaden problem. Ludzie poprzywozili, jak tylko zgłosił się, że udostępni go Ukraince z dwiema małymi córeczkami, 35 jamnikami miniaturowymi oraz 14 dalmatyńczykami. – Rozmawiałem z nim wiele razy, pytałem, czy zdaje sobie sprawę, że tyle psów musi oznaczać nieporządek i hałas – opowiada Marek, który razem z grupą przyjaciół pomagał Tatianie w transporcie spod Kijowa, co nie było łatwym zadaniem, i tu szukał dla niej tymczasowego lokum. Sławomirowi psy nie przeszkadzały, dopóki ich nie zobaczył i nie dowiedział się, że przez dwie noce, do czasu zbudowania kojców i bud, psy muszą spać w domu. Zwłaszcza maleńkie jamniczki. Przed ich przyjazdem ogrodzili
tylko wybiegi, i choć cała wieś pomagała, na więcej zabrakło czasu. Właściciel domu wpadł w szał. Nie dał im nawet odpocząć, a jechali cztery doby i przez ten czas psy nic nie jadły, nie piły i nie wychodziły, bo nie było jak tego zrobić. Tatiana tylko płakała, młodszy syn też. Ale musieli się zabrać w ciągu 12 godzin. Przenocowali w samochodach.
– Cudem udało nam się znaleźć inny dom na Mazurach – mówi Marek. – Gospodarstwo agroturystyczne, więc mogą tam być do czerwca. Pan Sławek chciał dobrze, jak zabraliśmy psy, trochę ochłonął i zaczął przepraszać, jakąś kasę tej Ukraince przelał. Ale tak naprawdę narobił nam tylko problemów.
*** Gdy Putin zaatakował Rosję i zaczął się exodus uchodźców, Marta zapisała się do kilku grup pomocowych. Jedna z nich oferowała pomoc ukraińskim kynologom. Grupa specjalizuje się przede wszystkim w znajdowaniu domów dla ludzi z psami, bo z tym największy problem. Marta jednak zdecydowała, że nie da rady udostępnić mieszkania, bo jej sześć dogów mieszka w domu, śpi na kanapach w dużym pokoju i nie ma jak gościć u siebie innych czworonogów. – Dom jest duży, córka studiuje w innym mieście, więc wolny pokój jest, ale wszystko u nas jest otwarte, połączone są nawet góra z dołem, bo nie ma sufitu nad częścią parteru i trudno o jakąkolwiek prywatność – mówi Marta. – No i ja pracuję głównie w domu. Zdecydowałam, że będę pomagać w inny sposób. Zapisała się do grupy transportowej, bo ma duży samochód, i w weekend przywiozła ludzi z psami z granicy. Kupiła karmę, koce, leki i latarki do transportu humanitarnego, który kynolodzy zdołali dostarczyć dwoma tirami do Kijowa i Charkowa. Aż 10 marca późnym wieczorem znajoma przysłała jej zdjęcie staruszki i wyjaśniła, że babcia siedzi na krzesełku na lotnisku Okęcie już trzecią dobę, razem z córkami, zięciem i małym kudłatym pieskiem. Czekają na wylot do córki i wnuczki do Kanady. – Co miałam zrobić? – mówi Marta. – Nie mogłam jej zostawić na tym krzesełku. Kiedy jej znajoma przywiozła do niej całą rodzinę, siwiuteńką babcię prowadziły dwie córki. Ledwo szła. Posadziły ją na kanapie. Przez 15 minut nawet nie drgnęła. Oczy zamknięte, szara twarz. – Bałam się, że umiera – mówi Marta. – Chciałam wezwać lekarza, ale oni twierdzili, że dojdzie do siebie, że jest jej niedobrze po jeździe samochodem.
Okazało się, że babcia Katerina ma 91 lat, jest niewidoma i nigdy wcześniej nie jechała samochodem. Już podróż pociągiem z Charkowa do granicy, trwająca trzy doby, była dla niej katorgą. – Ale nie mogliśmy jej przecież zostawić – mówi Vladimir. Ma 70 lat, ale szczupły i żylasty wygląda na mniej. – Inna sprawa, że bez babuszki nie wsiedlibyśmy do pociągu. Taki był tłum, że nie dalibyśmy rady, tylko z dziećmi puszczali, ale babuszkę przepuścili, a nas razem z nią. I Ajka też. Ajk, a może Ike, to kudłaty kundelek, którego przygarnęli przed rokiem. Spał na ulicy w kartonie. Jego też by nie zostawili. Po przyjeździe do Warszawy kolejne trzy doby koczowali na Okęciu, śpiąc na twardych fotelikach. Kiedy przyjechała po nich znajoma Marty, babcia Katerina była tak słaba, że Wowa poprosił kogoś z personelu o wózek inwalidzki. Kiedy wiózł babcię do samochodu, spadły mu okulary, a z kieszeni wyleciał telefon. Okulary się stłukły, telefon też, na szczęście działa, tylko Wowa nie za bardzo widzi, co tam się wyświetla.
Gdy babcia Katerina na kanapie Marty poczuła się troszkę lepiej, jej córki, 70-letnia Tatiana i o kilka lat młodsza Olena, pomogły jej wejść na górę i położyły się do łóżka. – Nie mogli sobie wybrać gorszego miejsca niż lotnisko – mówi Marta. – Tam mało jest uchodźców i wolontariuszy, to nie dworzec kolejowy ani Torwar. Więc nikt się nimi nie interesował. A oni sądzili, że Ania, córka Vladimira i Tatiany, zaraz wszystko załatwi i za chwilę polecą. Chcieli być blisko.
Tymczasem – mimo obietnic premiera Kanady – załatwienie formalności nie jest łatwe. Czekają już dwa tygodnie, bo córka złożyła o wizy dla nich, zanim jeszcze wyruszyli z Charkowa. Pierwsze dni były trudne. Marta ulokowała gości na górze. Ale musiała zamykać psy, żeby nie szczekały. Babuszka Katerina spała 16 godzin, a jak się obudziła, powiedziała, że dawno tak nie odpoczęła. Maleńki piesek był tak przerażony, że w ogóle się nie ruszał. Po dwóch dniach goście (poza babcią, która nie schodzi z góry) zaprzyjaźnili się z wielkimi psami. Kiedy skończył się weekend, Marta musiała pracować, więc Tania zaproponowała, że ugotuje obiad. Była kucharką. A jej mąż zapytał, czy nie ma czasem bejcy, to pomalowałby płot. Po czterech dniach Ike pierwszy raz szczeknął. Odpowiedziały mu dogi. Ale Marta się ucieszyła – to znaczyło, że już się czuje bezpieczny.
*** A czasem jest tak, że to goście nawalają. Ryszard z podwarszawskiego Milanówka przyjął do dużego domu dwie matki z czwórką dzieci. Postawił jeden warunek: wszyscy mają się zaszczepić przeciwko COVID-19, bo jego żona jest po leczeniu onkologicznym, a wkrótce ma przyjechać teściowa w trakcie terapii nowotworu płuc. Nie może ryzykować ich życia. Zawiózł kobiety z dziećmi na szczepienie – jedna tylko, sześciolatka, została w domu, bo mama powiedziała, że jest chora. Po kilku dniach Ryszard pyta, czy wyzdrowiała i czy mogą jechać. Wtedy matka zaczęła tłumaczyć, że ona się boi i że się szczepić nie chce. Ryszard postawił sprawę twardo: albo się zaszczepi, albo muszą wyjechać. I wyjechały, został tylko nastoletni chłopak, Oleg, który nie był synem żadnej z nich. Zabrały go ze sobą na prośbę ojca, bo mama Olega nie żyje. Chodzi już do szkoły w Milanówku i wolał zostać. Zresztą ma już towarzystwo, bo Ryszard z Anią przygarnęli następne matki, w tym jedną karmiącą. Ona zgodziła się na szczepienie dopiero po wizycie u ginekologa, który zapewnił, że nie tylko może, ale i powinna się zaszczepić.
Anna ze Słupna, gmina Radzymin, prowadzi stajnię i pensjonat dla koni. Zgłosiła się do bazy domów, jak tylko uchodźcy pojawili się na przejściach granicznych, i po dwóch dniach wolontariuszka przywiozła do niej dwie kobiety, matkę i dorosłą córkę. A właściwie to one ją przywiozły nowiuteńkim, dobrym samochodem. – Ubrane elegancko, w markowe ciuchy
– opowiada Anna. – O takich ludziach mówi się „fura, skóra i komóra”. Jak zobaczyły, że do mieszkanka wchodzi się przez stajnię, były oburzone.
Anna oddała do dyspozycji osobne mieszkanko: spora sypialnia, olbrzymia kuchnia-jadalnia z salonem w jednym, w pełni wyposażona łazienka i spory taras. – Mieszkaliśmy tu dwa lata, jak budowaliśmy dom – opowiada. – Potem oddaliśmy na pomieszczenia socjalne dla ludzi, którzy trzymają u nas konie, i po jeździe chcą się ogrzać, napić herbaty. Oczywiście meble nie są prosto ze sklepu, ale wszyscy, którzy tu bywają, razem z pracownikami pomagali lokal umyć i odnowić – pomalowaliśmy ściany, wymieniliśmy krany, zawiesiliśmy nowe zasłony i firanki. Okazało się, że kobiety wcześniej nie zaakceptowały mieszkania w bloku. Wolontariuszka doradziła, żeby w takim razie same sobie coś wynajęły albo zatrzymały się w hotelu.
Anna ma już lokatorów. Matkę z pełnoletnią córką z okolic Chersonia. Ojciec dowiózł je do granicy i wrócił walczyć. – Przez pierwsze pięć dni nie wychodziły z mieszkania – mówi Anna. – Mają tam duży telewizor, ale nie włączają, nie chcą oglądać wiadomości. Syn załatwił im router i córka Nadia siedzi w internecie. Zaczęłam ją wyciągać na konie, jej rówieśniczki tu jeżdżą. Zabrałam obie na zakupy, niemal na siłę, żeby im pokazać okolicę. Wolontariuszki dowożą im prowiant co kilka dni, a obiady jedzą w szkole, bo to gmina załatwiła dla wszystkich uchodźców. Jak je zaprowadziłam pierwszy raz, żeby im pokazać, gdzie to jest, na obiedzie były tylko dwie rodziny. Teraz mówią, że czasem trzeba poczekać, aż się zwolni miejsce, taki tam tłok.
Wszyscy szukają pracy. – Dziewczyny też, mają trochę pieniędzy, ale nie wyglądają na zamożne – mówi Anna. – Próbowały w piekarni, ciastkarni, na razie nic. Praca jest dla mężczyzn, z kobietami gorzej. Więc chcą pomagać w domu, ciągle pytają się, co można zrobić. I czekają, kiedy będą mogły wrócić do siebie, do domu.
Niektóre imiona zostały zmienione.
Dla mieszkańców Ukrainy ostatnie tygodnie to śmierć, krew, pot i łzy. Dla wielu banków, firm i państw to okazja, by dobrze zarobić.
Wojna zmienia świat. Zwłaszcza taka jak ta w Ukrainie. Po 24 lutego znaleźliśmy się w nowej rzeczywistości. Wartość jednych branż i firm runęła w dół, drugich – skoczyła do góry. Jedne państwa stały się obiektem dyplomatycznych zabiegów, drugie są pomijane. Kto stracił, a kto zyskał? Kto lepiej wykorzystuje pojawiające się okazje? Kogo wojna uczyniła krezusem, a kogo nędzarzem?
Ropa i gaz nadal płyną
Zyski już liczą akcjonariusze amerykańskich koncernów zbrojeniowych – Raytheon Technologies (producent rakiet Javelin), Lockheed Martin (samoloty F-16 i F-35), General Dynamics (czołgi M1 Abrams), Northrop Grumman Corporation (bezzałogowce RQ-4 Global Hawk). Po 24 lutego notowania ich akcji na nowojorskiej giełdzie NYSE wzrosły nawet o kilkanaście procent, by w ostatnich dniach trochę się obniżyć. Trzeba na bieżąco uzupełniać zapasy broni i amunicji, którą obie strony zużywają w walkach. Kraje NATO wiedzą już, że potrzebne będą nowe rodzaje uzbrojenia, a to oznacza kolejne zlecenia dla inżynierów i naukowców z sektora zbrojeniowego. Pójdą na to setki miliardów, jeśli nie biliony dolarów i euro.
Rząd niemiecki podjął ostatnio decyzję o wydaniu 100 mld euro na rozwój armii. Także Amerykanie zapowiedzieli wzrost nakładów na wojsko. Rosja i Chiny, nie chcąc zostać w tyle, również muszą inwestować. Nawet Polska będzie rozbudowywała swoją armię. Na świecie zaczął się wyścig zbrojeń niewidziany od zakończenia zimnej wojny.
Na tej wojnie zyskują politycy, którzy podgrzewają atmosferę, by zapewnić sobie wzrost poparcia i jeszcze więcej władzy. A władza i pieniądze są nierozłączne.
Korzystają też koncerny paliwowe i kraje dysponujące złożami ropy naftowej oraz gazu ziemnego. Wieczorem 16 marca 2022 r. do gdyńskiego portu przypłynął z Primorska tankowiec „Andromeda” wypełniony 30 tys. ton rosyjskiej ropy naftowej. Nikt nie chciał się do niej przyznać i nie wiadomo, czy odbiorcą ładunku był PKN Orlen, Grupa Lotos czy jeszcze ktoś inny. Dwa dni wcześniej do portu w Gdańsku zawinęła znacznie większa jednostka – „Delta Captain” – z identycznym ładunkiem, przeznaczonym podobno dla rafinerii Grupy Lotos. Działo się to w chwili, gdy premier Mateusz Morawiecki apelował do europejskich przywódców, by raz na zawsze skończyli z finansowaniem rosyjskiej machiny wojennej, rezygnując z zakupu surowców energetycznych.
Rzecz nie tylko w tym, że uzależniona od rosyjskich dostaw Europa nie może z dnia na dzień zerwać relacji z Rosją. Moskwa oferuje dziś ropę naftową z upustami sięgającymi 20 proc. Przy cenie 130 dol. za baryłkę oznacza to zysk od kilkunastu do kilkudziesięciu milionów dolarów na jednym tankowcu.
Nic dziwnego, że po ataku na Ukrainę ruch statków na Bałtyku znacząco się zwiększył. Można jedynie się domyślać, jaki wiozą ładunek.
Na razie, bez względu na sytuację na froncie ukraińskim, handel rosyjskimi surowcami energetycznymi w Europie kwitnie. Z wzajemnymi rozliczeniami nie ma problemów, gdyż Sbierbank i Gazprombank zostały wyłączone spod sankcji i nadal korzystają z systemu SWIFT. Także zachodnie banki mające oddziały w Moskwie nie podlegają ograniczeniom. A te, które oficjalnie się wycofały, nadal robią interesy, tylko dyskretniej.
Amerykanie na całym świecie szukają partnerów, którzy byliby w stanie zastąpić dostawy rosyjskiej ropy i gazu do Europy Zachodniej. Na razie bezskutecznie. Nawet Arabia Saudyjska odmówiła zwiększenia wydobycia. Podobno administracja Bidena gotowa jest znieść sankcje wobec Wenezueli i Iranu, byle tylko tamtejsza ropa trafiła do Niemiec, Belgii, Hiszpanii, Włoch...
5 marca br. działająca w imieniu rządu niemieckiego agencja KfW podpisała memorandum z holenderską grupą N.V. Nederlandse Gasunie oraz niemieckim RWE w sprawie budowy terminalu odbioru skroplonego gazu LNG w Brunsbuttel, w pobliżu Hamburga. Jego przepustowość ma sięgnąć 8 mld m3 rocznie. Drugi taki terminal ma powstać w Wilhelmshaven. Realizacja tych planów zajmie co najmniej trzy lata i będzie kosztowała Niemców ponad miliard euro.
A na razie z Rosji do Europy płyną rekordowe ilości gazu, ropy naftowej i węgla kamiennego. Z tego tytułu na rachunki tamtejszych koncernów wpływa nawet 1 mld dol. dziennie. W efekcie kurs rubla odrobił straty i wrócił do notowań sprzed wybuchu wojny. Oznacza to, że zachodnie sankcje nieprędko cofną rosyjską gospodarkę do – jak zapowiadano – „epoki kamienia łupanego”. Jeśli w ogóle cofną...
Między nami bankierami
Zachodnie media opisują zajmowanie przez rządy jachtów, prywatnych samolotów, luksusowych nieruchomości i rachunków bankowych objętych sankcjami rosyjskich oligarchów. To poczynania efektowne, lecz mało efektywne. Bo wielkie pieniądze należące do państwa rosyjskiego, firm i miliarderów są bezpieczne. Na początku marca reporterzy stacji telewizyjnej NBC News odkryli, że nowojorski bank inwestycyjny Goldman Sachs zarabia na wojnie w Ukrainie, sprzedając rosyjski dług amerykańskim funduszom hedgingowym. Wykorzystuje lukę prawną w sankcjach wprowadzonych przez administrację prezydenta Bidena, Goldman Sachs zamknął działalność w Rosji po agresji na Ukrainę, ale nadal działa jako pośrednik między posiadaczami rosyjskich obligacji rządowych a amerykańskimi inwestorami. Na początku marca można je było tanio kupić na rynku wtórnym. A za kilka miesięcy, gdy sytuacja wróci do normy, zostaną sprzedane ze znacznym zyskiem. Taka praktyka jest zgodna z amerykańskim prawem, gdyż administracja Bidena dała bankom i funduszom inwestycyjnym zielone światło dla handlu rosyjskim długiem. Trzeba spełnić tylko dwa warunki – że rosyjskie Ministerstwo Finansów, Bank Centralny Federacji Rosyjskiej ani inne instytucje finansowe zależne od Kremla nie będą bezpośrednią stroną takich transakcji, a papiery wartościowe, które podlegają obrotowi, zostały wyemitowane przed 1 marca 2022 r.
Urzędnicy Biura ds. Kontroli Aktywów Zagranicznych Departamentu Skarbu odkryli bowiem, że przez ostatnie 30 lat amerykańskie fundusze chętnie kupowały obligacje emitowane przez rosyjski resort finansów. Jeśli teraz wprowadzono by zakaz handlu nimi, ich wartość spadłaby niemal do zera. A to oznaczałoby liczone w dziesiątkach, a może i setkach miliardów dolarów straty np. amerykańskich funduszy emerytalnych. Dlatego administracja Bidena przyjęła rozwiązanie, które de facto umożliwia oligarchom nieskrępowany dostęp do gotówki za pośrednictwem banku Goldman Sachs lub innych amerykańskich instytucji finansowych. Oczywiście pobierających odpowiednio wysoką prowizję. Jak wyjaśnili dziennikarzom urzędnicy Departamentu Stanu, celem sankcji nie było przecież karanie osób i firm, które w dobrej wierze inwestowały pieniądze w rosyjski dług państwowy przed końcem lutego 2022 r. – chodziło o utrudnienie Putinowi emisji nowych obligacji po 1 marca br. Można być pewnym, że i na to ograniczenie amerykańskie instytucje finansowe znajdą sposób.
Francuski łącznik i inni
5 marca br. francuski dziennik „Le Figaro” poinformował, że prezydent Emmanuel Macron oraz ministrowie: gospodarki i finansów, przemysłu oraz rolnictwa, czyli Bruno Le Maire, Agnès Pannier-Runacher i Julien Denormandie, dyskretnie spotkali się z 15 przedstawicielami największych francuskich firm obecnych w Rosji i zasugerowali im, by nie podejmowali pochopnych decyzji w sprawie wycofania się z tamtejszego rynku. Na owym spotkaniu byli m.in. Guillaume Faury z Airbusa, Frederic Oudea z banku Societe Generale, Antoine de Saint-Affrique z Danone oraz przedstawiciel Auchan Yves Claude, który reprezentuje rodzinę Mulliez – najbogatszą w Europie – z takimi markami jak Auchan, Decathlon, Pimkie, Kiabi, Orsay i Leroy Merlin. Macron miał im powiedzieć: „Jeśli nie my, to zastąpią nas Chińczycy”. Dziś wiemy, że francuskie firmy zostają w Rosji. Na razie to problem wizerunkowy. W mediach społecznościowych rozpętała się burza. Internauci wzywają do bojkotu sklepów i francuskich towarów, ale to minie. Biznes nad Sekwaną rozumie, że Rosja
jest i będzie ważnym rynkiem zbytu, a wojna kiedyś się skończy. W ostatnich tygodniach prezydent Macron rozmawiał z Władimirem Putinem kilkanaście razy, co świadczy o specjalnych relacjach Paryża z Kremlem. Francuzi chcą, by tak zostało.
Zwłaszcza że relacje z Rosją wyraźnie ochłodzili Niemcy. Nie znaczy to jednak, że ich koncerny pakują walizki. Na przykład niemiecka Grupa Metro, znana w Polsce z hurtowni Makro Cash & Carry oraz sklepów z elektroniką MediaMarkt i Saturn, ogłosiła, że zostaje w Rosji. Nie ma co się jej dziwić. Zatrudnia ponad 10 tys. pracowników, a rosyjski rynek generuje 10 proc. jej obrotów. Także koncern farmaceutyczno-chemiczny Bayer, koncerny chemiczne Henkel i BASF oraz Deutsche Telekom nie zamierzają opuszczać ojczyzny Puszkina.
Siemens, obecny w Rosji od połowy XIX w., ogłosił wstrzymanie nowych inwestycji, ale zostaje. Podobnie jak spółka Bionorica, jeden ze światowych liderów w produkcji leków ziołowych, której rosyjski rynek zapewnia 34 proc. obrotów.
Bundesbank ocenia wartość niemieckich inwestycji bezpośrednich w Rosji na 25 mld euro. Koncern Mercedes-Benz, którego rosyjskie aktywa szacowane są na 2,2 mld dol., wybudował fabrykę w Esipowie pod Moskwą. Montuje w niej 25 modeli, łącznie z Mercedesem AMG i Maybachem. Zakład otwierał osobiście Władimir Putin.
Z kolei Volkswagen, który sporo zainwestował w zakład w Kałudze, na wieść o wybuchu wojny ogłosił, że wycofuje z rosyjskiego rynku wszystkie swoje marki – Audi, Skodę, Porsche i Seata. Jednak gdy Kreml zagroził nacjonalizacją majątku przedsiębiorstw, które opuszczą Rosję z powodu wojny w Ukrainie, niemieckie koncerny zaczęły się zastanawiać, czy taka decyzja nie będzie ich zbyt drogo kosztowała.
Amerykanie nie mają podobnych dylematów. Apple wstrzymał sprzedaż swoich produktów. McDonald’s zamknął wszystkie swoje restauracje. AMD i Intel zapowiedziały wstrzymanie dostaw mikroprocesorów, Disney i inne amerykańskie koncerny z Hollywood wycofały się z rynku, co oznacza, że Rosjanie nie obejrzą najnowszych filmów. Boeing zawiesił dostawy części zamiennych do samolotów, toteż wkrótce znaczna część rosyjskich linii lotniczych nie będzie miała czym latać.
Zyskują na tym tureckie i serbskie linie lotnicze. Stambuł jest dziś głównym portem przesiadkowym dla tysięcy pasażerów chcących dostać się z Moskwy do
Europy Zachodniej. Podobnie Belgrad, gdyż Serbia nie przyłączyła się do sankcji, a i sama nie została nimi objęta.
Największym jednak beneficjentem wojny w Ukrainie są Chiny. Obłożony amerykańskimi i europejskimi sankcjami koncern Huawei już zaoferował Rosji pomoc 40 tys. swoich informatyków w utrzymaniu działających w tym kraju sieci. Tuż przed wybuchem wojny koncern Rosnieft podpisał z Chinami wartą 80 mld dol. umowę na dostawy ropy naftowej. A chińscy producenci smartfonów gotowi są niemal natychmiast zastąpić amerykańskich i koreańskich producentów, gdyby ci przyłączyli się do sankcji. Dla wszystkich jest jasne, że rynki opuszczone przez firmy zachodnie zostaną zajęte przez chętnych z Państwa Środka. Dlatego nie jest pewne, czy gromkie deklaracje przedsiębiorców nie zostaną wycofane.
Bolesne odkrywanie Rosji
W ostatnich tygodniach Zachód przekonał się, że Europa nie może z dnia na dzień zrezygnować z dostaw rosyjskiej ropy naftowej, gazu ziemnego i węgla, jeśli nie chce się skazać na gospodarczą katastrofę. Producenci samochodów, baterii i akumulatorów z przerażeniem odkryli, że największym producentem drogi, miliony już uciekły za granicę. Długich lat trzeba będzie, by to odbudować.
Iran – przez lata objęty embargiem z powodu prac nad programem atomowym, dziś jest o krok od zdjęcia sankcji. A wtedy będzie mógł sprzedawać na światowych rynkach ropę. Milion baryłek dziennie. Co oczywiście wpłynie na obniżenie jej ceny. Tak oto państwo ajatollahów staje się dla Zachodu państwem użytecznym, o którego przychylność warto zabiegać. Umowa Zachodu z Iranem jest gotowa. Ale zablokowała ją, sprzyjająca dotychczas Teheranowi, Rosja.
Niemcy – ta wojna może uczynić z Niemiec i Europy Zachodniej giganta nie tylko ekonomicznego, lecz także politycznego oraz militarnego. Zapowiedź Berlina, że przeznaczy dodatkowe 100 mld euro na zbrojenia, robi wrażenie. Zwłaszcza że Niemcy mają potencjał, by szybko rozwinąć przemysł zbrojeniowy – najbardziej dziś kwitnącą branżę.
Turcja – prezydent Erdoğan próbuje pośredniczyć między Ukrainą a Rosją i coraz wyraźniej stawia stopę po drugiej stronie Morza Czarnego. W Azerbejdżanie i Armenii dobrze o tym wiedzą. Teraz twardo gra wobec Rosji, której okrętów nie chce przepuścić przez Dardanele. Za to Ukrainie sprzedaje drony. Jego grzechy też są już wybaczane – cóż bowiem znaczy los tureckiej opozycji, niezależnych dziennikarzy itd. w obliczu wojny. i dostawcą niklu jest koncern Norylski Nikiel należący do objętego sankcjami oligarchy Olega Deripaski.
Rosja ma 45 proc. udziału w światowych dostawach palladu, metalu szeroko stosowanego w katalizatorach samochodowych, czy ponad 15 proc. udziału w dostawach platyny. Dodajmy do tego dominującą w świecie pozycję rosyjskich koncernów produkujących nawozy sztuczne, bez których nowoczesne europejskie rolnictwo nie istnieje.
Rosja zajmuje też pierwsze miejsce na świecie wśród eksporterów zbóż. Ukraina piąte. W tym roku oba kraje z powodu wojny już wstrzymały eksport. Dla nas oznacza to wzrost cen mięsa, pieczywa i innych produktów spożywczych oraz utrzymanie się wysokiej inflacji. Ale dla mieszkańców Egiptu, Libanu, Tunezji, Maroka, Mozambiku, Nigerii i innych krajów afrykańskich, które od lat kupowały rosyjską i ukraińską pszenicę – groźbę głodu. Ogromne pieniądze już zarabiają spekulanci.
A jeśli w Afryce pojawi się głód, wywoła migrację, której skala przekroczy wszystko, co dotychczas widzieliśmy. Taki będzie kolejny tragiczny efekt wojny w Ukrainie. Najgorsze jest to, że nic już nie możemy zrobić.
Polska – dla świata wypięknieliśmy. Jeszcze nie tak dawno Andrzej Duda cieszył się, że może uścisnąć dłoń prezydenta USA w korytarzu przy windzie. Dziś prezydent USA przyjeżdża do Warszawy. Po prostu – zmieniła się pozycja geopolityczna Polski. Z kraju peryferyjnego staliśmy się hubem pośredniczącym między Zachodem a Ukrainą, no i krajem frontowym, z którym trzeba ustalać całą masę spraw. To oczywiście niesie wielkie niebezpieczeństwa – rachunek za pobyt milionów uchodźców, militaryzację państwa i gospodarki itd. Pytanie więc, czy rządzący zrozumieją nową sytuację i jak ją wykorzystają.
Afganistan – przez lata nie schodził z czołówek dzienników telewizyjnych, pompowano w ten kraj miliardy dolarów. To się skończyło. Talibowie mają władzę, ale nie mają ani pieniędzy, ani żywności i mało kogo już interesują. Ich problemy stały się mało istotne, peryferyjne.
Kraje afrykańskie – pod tym hasłem zapiszmy wielką grupę państw Południa, które nie są samowystarczalne żywnościowo, a w które uderzą rosnące ceny pszenicy, bo dwaj jej główni eksporterzy, Rosja i Ukraina, sprzedawać jej w tym roku nie będą. A bieda, głód, zamieszki nie dają politycznej siły.
Przegląd nr 13 (21 – 27 III 2022)
– Świat zachodni przygląda się masakrowaniu Ukrainy przez Rosję. Udziela pomocy humanitarnej, ale nie angażuje się w konflikt zbrojny. Czy na naszych oczach powstaje nowa żelazna kurtyna?
– To nie jest właściwe porównanie. Żelazna kurtyna była elementem stabilizującym sytuację polityczną w Europie. W samej koncepcji żelaznej kurtyny chodziło o podział Europy na dwa wrogie, ale jednak niewalczące ze sobą obozy, walka z ekspansją radzieckiej dominacji odbywała się poza Europą. Natomiast dzisiaj trwa wojna. Zderzenie z Rosją i jej ambicjami, głównie ambicjami Putina, ma charakter otwartego konfliktu. Putin może by chciał, aby taka kurtyna znów zapadła.
– Czy wojna w Ukrainie może się przenieść na terytorium NATO, czyli np. do Polski, Litwy, Łotwy, Estonii?
– Myślę, że w bezpośredni sposób działania zbrojne nie przeniosą się przynajmniej w najbliższym czasie na terytorium NATO, natomiast obawiałbym się tego, że z czasem, jeżeli sankcje gospodarcze zaczną być dla Rosji poważnym problemem, to Putin w desperacji może postawić NATO ultimatum – albo kraje Zachodu wycofają się z tych sankcji, albo rozpoczną się działania wojenne. Takiego rozwoju sytuacji wcale bym nie wykluczał. – Co NATO odpowie? – NATO nie może się ugiąć. Jestem przekonany, że powie – „sprawdzamy, nie wycofamy się z sankcji, chyba że zdecyduje się pan usiąść do stołu i rozważyć możliwość zrealizowania tych postulatów, które przy wprowadzaniu sankcji zostały postawione”. Konkretnie chodzi o wycofanie wojsk rosyjskich z terytorium Ukrainy.
– Wierzy pan w to, że Zachód nie przestraszy się Putina? Generał Waldemar Skrzypczak napisał niedawno, że Niemcy, Francja i w ogóle zachodni politycy noszą w sobie gen zdrady.
– Nie zgadzam się z nim. W sytuacji wojny, jaka może być, nie chodzi o sprawy drobne, lecz fundamentalne, o egzystencję i wiarygodność całego Zachodu. A w takiej sytuacji Zachód ugiąć się nie może.
– Współczesne wojny według niektórych analityków miały wyglądać zupełnie inaczej niż ta, która rozgrywa się na naszych oczach – bez zabijania cywilów, bez bombardowania miast. Tymczasem mamy bombardowanie osiedli mieszkaniowych, ostrzał szpitali, zabijanie cywilów. Wszystko, co było w czasie drugiej wojny światowej.
– Wszystkie wojskowe akademie bazują na zasadach sztuki wojennej, które zostały sformułowane przez pruskiego generała, teoretyka wojny Carla von
Clausewitza i przez dziesiątki lat były kanonem myślenia o wojnie. Według Clausewitza w wojnie chodzi o narzucenie swojej woli przeciwnikowi, co powinno się odbywać przede wszystkim poprzez zniszczenie jego sił zbrojnych, a później zajęcie jego terenu, co złamie jego „wolę walki”. Rzeczywiście ostatnio zaczęły się pojawiać koncepcje, że do złamania przeciwnika wcale nie są konieczne siły machiny wojennej. Można to zrobić, dezorganizując państwo na rozmaite sposoby – podburzać mniejszości narodowe, podsycać napięcia społeczne, organizować grupy dywersyjne, doprowadzać do chaosu w infrastrukturze. Wszystko to może doprowadzić do sytuacji, w której państwo zostanie rozmontowane. Użycie siły zbrojnej będzie już tylko wisienką na torcie – usankcjonowaniem stanu faktycznego. Przykładem takiej wojny było zdobycie Krymu. – Praktycznie bez jednego wystrzału. – Bez poważniejszych walk. Ale widać, że Rosjanie, którzy tę doktrynę nowoczesnej wojny próbowali zastosować w Ukrainie, ponieśli klęskę. Ukraińskie społeczeństwo nie poddało się zabiegom politycznym i socjotechnicznym, które miały wywołać tak wielki ferment, że wprowadzenie wojsk rosyjskich miało zostać potraktowane jako element stabilizacyjny, a nie stać się siłą okupacyjną. Dlatego trzeba się było uciec do starych metod. O tym, co się chce osiągnąć, ma rozstrzygnąć ostateczny argument królów, czyli armaty.
– Pojawiły się informacje, że jeżeli Rosjanie opanują Ukrainę, mogą zakładać obozy koncentracyjne dla polityków, dziennikarzy, niepokornych obywateli.
To jest przywoływanie najgorszych upiorów drugiej wojny światowej.
– Wywiad amerykański, który tym razem okazał się nadzwyczaj dobrze poinformowany i dokonywał świetnych analiz, twierdzi, że strona rosyjska sporządziła już listy proskrypcyjne wrogów.
– Listy tych, których zamknie, gdy opanuje Ukrainę?
– Miejmy nadzieję, że tylko zamknie, że nie będzie tak jak podczas krwawo stłumionego powstania węgierskiego w 1956 roku. Wtedy po prostu rozstrzeliwano polityków. Ówczesny premier Węgier co prawda nie został rozstrzelany, ale go powieszono. Miejmy nadzieję, że w tych listach proskrypcyjnych nie o to chodzi, ale można odnieść wrażenie, że w intencjach Putina jest realizacja wariantu węgierskiego z 1956 roku. Zatem chodzi o złamanie Ukrainy, całkowitą wymianę elit politycznych i zainstalowanie rządu marionetkowego, prorosyjskiego, z nadzieją, iż może po latach uzyskać on jakiś stopień akceptacji i legitymizacji wewnątrz Ukrainy. Trochę tak, jak to się stało na Węgrzech – János Kádár przywieziony w czołgach do Budapesztu po latach wprowadzania tzw. gulasz-komunizmu jednak uzyskał pewien stopień akceptacji społecznej. Ale jak tylko pojawiła się możliwość odrzucenia komunizmu, Węgrzy to zrobili.
– Nie zastanawia pana, dlaczego premier Węgier Viktor Orbán po takich ponurych historycznych doświadczeniach jego kraju zachowuje się tak niejednoznacznie wobec Rosji? Bo z jednej strony akceptuje sankcje unijne, a z drugiej jego wypowiedzi sugerują co najmniej zrozumienie dla Putina.
– Trudno mówić o tym bez wzburzenia. Historia Węgier to historia zmagań z dominacją rosyjską. I nie chodzi tylko o powstanie w Budapeszcie rozjechane przez sowieckie czołgi, lecz także powstanie węgierskie w czasie Wiosny Ludów, w połowie XIX wieku. Później Węgry były stroną walczącą przeciwko Rosji, razem z Niemcami w pierwszej wojnie światowej. W drugiej wojnie światowej Węgrzy byli sojusznikiem Hitlera niemal do ostatnich dni. Dlatego ten poziom ostrożności wobec Rosji powinien być wysoki. A okazuje się, że jakieś względy, być może doraźne kalkulacje gospodarcze, przeważają nad tymi doświadczeniami. Według mnie Viktor Orbán stara się stawiać Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek (...).
– Czy gdyby wojna zakończyła się taką finlandyzacją Ukrainy, to Zachód utrzymałby sankcje?
– To by zależało od tego, jak konflikt zostanie uregulowany. Jeżeli przez zawieszenie broni, to wtedy sankcje mogłyby być utrzymane. Jeżeli natomiast zostałby podpisany traktat pokojowy, w którym Ukrainę zmuszono by do ustępstw i uznania np. utraty Krymu oraz suwerenności „republik” donieckiej i ługańskiej – to wtedy utrzymanie sankcji byłoby trudne, choć nie powiem, że niemożliwe.
– Czy po tym, co się wydarzyło, po tych zrujnowanych miastach, zabitych cywilach, świat może tak po prostu wrócić do dawnych interesów z Putinem?
– Do rozmów na pewno trzeba będzie wrócić, bo Rosja nie zniknie z mapy świata. Nie można zbudować muru i uznać, że tego kraju po prostu nie ma. W szczególności my tego nie możemy zrobić, mając za miedzą Białoruś, która powoli staje się częścią Rosji. Natomiast jeżeli gdzieś na Zachodzie były resztki złudzeń, że Putin jest człowiekiem, z którym można się rzetelnie ułożyć – to one zniknęły. To widać po całkowitej reorientacji polityki Niemiec, które przez dziesiątki lat próbowały szukać elementów zbliżenia i odprężenia z Rosją, odkładając sprawy wstrzymywania i odstraszania na dalszy plan. Dzisiaj się to wszystko kompletnie zmieniło. Niemcy stają się krajem z budżetem obronnym trzecim na świecie pod względem wielkości – po amerykańskim i chińskim.
– Nie tylko Niemcy mają swoje grzechy w tym względzie. Marine Le Pen np. chciała w kampanii prezydenckiej promować się ulotkami, na których występowała z Putinem. Najwyraźniej uznała, że w oczach części społeczeństwa francuskiego to jest atut.
– Takich środowisk ostentacyjnie proputinowskich w Europie jest więcej. Dla mnie jest oburzające, że PiS, nasza partia rządząca, utrzymuje z tymi środowiskami kontakty i uważa, iż wspólnie mogą tworzyć
urywa się w okolicach Odessy. Według policyjnych danych mógł przekroczyć granicę z Mołdawią. Z pomocą rodzinom zaginionych ruszył Polski Czerwony Krzyż.
Przedwojenna kamienica przy ul. Mokotowskiej w Warszawie. Tłum interesantów na korytarzu, a telefon dzwoni bez przerwy. Ciągle ktoś wchodzi i wychodzi. I tak przez cały dzień. To uciekinierzy z Ukrainy szukają tu pomocy. PCK ściśle współpracuje z Ukraińskim Czerwonym Krzyżem. Jak się kontaktować? Telefony podajemy na końcu tekstu, ale najskuteczniejszym sposobem komunikacji jest poczta elektroniczna. – Maile są najlepsze. Proszę do nas napisać. Zawsze odpiszemy – przekonuje Katarzyna Kubicius z PCK.
Pani Tetiana jest już bezpieczna
Pomagają nie tylko instytucje, ale też wolontariusze, którzy działają,
Ważne kontakty w sprawie zaginionych:
Policja: Centrum Poszukiwań Osób Zaginionych Komendy Głównej Policji – specjalny numer telefonu 47 72 123 07 oraz skrzynka e-mail: cpozkgp@policja.gov.pl
Polski Czerwony Krzyż: Biuro Informacji i Poszukiwań PCK: 22 3261264 i 22 3261261, E-mail: biuro.poszukiwan@pck.pl oraz tracing.service@pck.pl
ITAKA: https://zaginieni.pl/ukraina/