Herosi biznesu
Firmy założone przez imigrantów z Ukrainy działają u nas od lat, wnosząc coraz większy wkład do polskiej gospodarki.
Inna Yarova z mężem Olegiem są właścicielami sieci 17 kawiarni „Dobro & Dobro Cafe”. Jedna z nich trafiła nawet do „Księgi rekordów Guinnessa” jako najmniejszy tego typu lokal w Polsce. Mieści się przy ulicy Puławskiej w Warszawie i ma tylko 6 metrów kwadratowych. Została otwarta 29 lutego 2016 roku. Tuż przed rosyjską inwazją miała hucznie obchodzić szóste urodziny. Zaplanowano imprezy i niespodzianki dla gości; niestety, o świętowaniu trzeba było zapomnieć. – Właściwie cały nasz zespół pracuje jako wolontariusze. Prowadzimy zbiórkę pieniędzy i produktów medycznych. Połowa naszych kawiarni znajdujących się w Warszawie zapełniona jest darami, które przekazujemy do Kijowa – mówi Inna, kiedyś menedżerka kilku firm. Przyjechała do Polski w 2015 roku na kontrakt jako koordynatorka w międzynarodowym programie Google Partners. Zabrała ze sobą męża i postanowili wspólnie stworzyć coś własnego. – Wydawało nam się, że kawiarnia to taki romantyczny biznes (...). Początkowo nie mieliśmy pojęcia, jak to wszystko się odbywa. Prowadzenie biznesu w żadnym kraju nie jest łatwe. W Polsce – choć tu dużo biurokracji – jest to w miarę zrozumiałe i dobrze zorganizowane, dużo spraw można załatwić online. Po roku Inna rzuciła pracę zawodową, żeby zająć się swoim przedsięwzięciem na poważnie. W 2021 „Dobro & Dobro” ruszyło za granicę. – Kilka dni po otwarciu kawiarni w Pradze tamtejsze media pisały, że polska sieć weszła do Czech. Wtedy dopiero zrozumieliśmy, że idziemy w dobrym kierunku. Marka, którą stworzyliśmy, stała się poważnym brandem z Polski, który jest dobrze przyjmowany. Ludzie piszą do nas z zapytaniami o franczyzę. Pod koniec stycznia działało u nas prawie 22 tys. spółek, których właścicielami lub udziałowcami byli Ukraińcy albo ukraińskie przedsiębiorstwa. Najwięcej takich biznesów jest w Warszawie (ok. 7 tys.), sporo powstało w Krakowie (2,2 tys.) i we Wrocławiu (1,8 tys.). Ukraińcy postawili przede wszystkim na trzy branże – transport towarów, roboty budowlane i agencje pracy tymczasowej – ale prowadzą również warsztaty samochodowe, firmy IT, agencje reklamowe, świadczą usługi kurierskie, taksówkarskie, prawnicze, produkują filmy. Do Polskiej Agencji Inwestycji i Handlu zgłaszają się też ukraińscy przedsiębiorcy zamierzający przenieść do Polski swoje firmy i swoich pracowników.
Innpoland.pl
Sobota, 5 marca 2022 r., Odessa, kilka minut po szóstej rano, właśnie zakończyła się godzina policyjna. Do mieszkania Zofii Curkan na trzecim piętrze wchodzi dwóch mężczyzn. Pani Zofia zostaje usadowiona na krześle sanitarnym. Mężczyźni chwytają je, jeden z prawej, drugi z lewej strony i tak znoszą ją na dół. Żaden z nich nie jest przeszkolony w profesjonalnym transporcie pacjentów, ale chcą pomóc.
Specjalistyczny transport medyczny nie zgodził się przyjechać, choć rodzina – z panią Zofią są młodsza córka i wnuk – chciała zapłacić nawet sto dolarów. Pani Zofia, która przez dziesięć ostatnich lat nie opuszczała swego mieszkania – trzecie piętro, bez windy – zostaje więc przeniesiona tak, jak potrafią, a następnie przesadzona do samochodu osobowego i czym prędzej odwieziona na dworzec kolejowy. Tam już czeka mały autobus, który punktualnie o siódmej ma odjechać w kierunku granicy z Mołdawią.
Odeskie stowarzyszenie „Polska Nuta”, które pomogło rodzinie w zorganizowaniu wyjazdu, zamieszcza entuzjastyczny wpis: „Najstarsza Polka Ukrainy, która ma 104 lata, o której nagrano wiele filmów i programów, URATOWANA!”.
„Polska Nuta” chwali też żydowskie stowarzyszenie „Hesed”, które, usłyszawszy o pani Zofii, nie wahało się udzielić pomocy jej i jej bliskim, zapewniło im miejsce w pojeździe, a nawet medyków, którzy bezpiecznie umieścili staruszkę w środku.
Ale do końca akcji ratunkowej pani Zofii jeszcze daleko. Pokonanie niecałych dwustu kilometrów z Odessy do Kiszyniowa, które w normalnych warunkach trwa trzy godziny, teraz zajmuje godzin dziesięć. Przed przejściem granicznym zresztą wszyscy muszą wyjść, przekroczyć granicę pieszo i czekać na podstawienie innego busa, już po mołdawskiej stronie. Dla pani Zofii nie ma wyjątku. Zostaje więc wyniesiona z pojazdu, przesadzona na wózek inwalidzki, przepchnięta przez granicę i po kilku godzinach oczekiwania usadzona na nowo w innym wozie.
Wtedy się udaje. W Kiszyniowie już nie.
Jedno niewprawne podniesienie, jeden nieostrożny chwyt – i pani Zofia ma bolesny uraz barku. To musi oznaczać „przystanek szpital”. Trzy dni później pani Zofia została przewieziona, już autem polskiej ambasady, do Rumunii. Stamtąd z lotniska w Jassy wraz z córką i wnukiem odlatuje do Warszawy.
W imię ojca
Ewakuowaną panią Zofię poznaję w domu jej wnuczki w warszawskiej Radości. Siedzi na wózku inwalidzkim, okryta kocem, ma wciąż gęste, starannie przeczesane włosy. W domu są wszyscy, którzy chcą przekazać dalej jej historię: dwie córki i troje wnucząt, przewijają się mężowie wnuczek i prawnuki. To oni opowiadają mi, co przeszła w swym długim życiu, co zapamiętali z jej opowieści, co znaleźli w aktach, bo i te wertowali, chcąc dowiedzieć się więcej o swoich przodkach. To oni są jej pamięcią.
Bo pani Zofia nie podzieli się już ze mną wspomnieniami. Na szczęście jej córce łatwiej jest je wydobyć. Stoi nad jej uchem i pyta głośno po rosyjsku, jakie szkoły były w Odessie, kiedy dorastała. Pani Zofia się ożywia, energicznie odpowiada: żydowska, niemiecka i polska. Tam było dużo Polaków, wszystko było po polsku, zapewnia.
Kiedy córka pyta, czy były tam polskie kościoły, pani Zofia nagle czystą polszczyzną mówi: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Uporządkujmy fakty. Zofia przychodzi na świat w Odessie w 1917 roku. Jest pierwszym z czworga dzieci, które urodzą się Ludwikowi i Klementynie Przetakowskim.