Angora

Nie warto fałszować obrazów

- DOROTA WODECKA Rozmowa z POLĄ DWURNIK, artystką multimedia­lną

51 – Klatka kojarzy się z więzieniem. – Nie trzeba jej ciągle zamykać. Nawet otwarta przynosi psu wiele korzyści. Po pierwsze, zdejmuje z niego obowiązek decydowani­a, co powinien zrobić w niejednozn­acznej dla niego sytuacji. Pozbawia go na pewien czas sprawczośc­i i daje możliwość wyciszenia się. Szczególni­e psom, które po spacerze nie umieją wyhamować i szaleją dalej po mieszkaniu, albo tym, które są przekonane, że cały dom jest na ich głowie. Takie psy odczuwają ciągłą potrzebę kontrolowa­nia otoczenia i nie mają czasu na wypoczynek. Potrzebują miejsca, w którym nie da się robić niczego i w którym można jedynie odpocząć. Nie zabraniam swoim psom rozwalać się na łóżkach, kanapach i fotelach, ale przychodzą takie chwile, że mają ochotę poleżeć w swoich klatkach. Czasami świetnie się czujemy w czyimś towarzystw­ie, ale potrzebuje­my pobyć chwilę samemu.

– Nie wiem, czy taka klatka zmieści się w kawalerce, którą wynajmują młodzi ludzie. Swoją drogą, czy krzywdzimy psa, mieszkając z nim w bloku?

– Bo pies powinien mieszkać wyłącznie w domu z ogrodem? Moim zdaniem pies z kawalerki ma ciekawsze życie niż ten, który może wychodzić tylko na spacerniak. Czasem kilkuarowy, ale ograniczon­y płotem. Każdy pies żyje w niewoli, co trzeba głośno powiedzieć, ale niewola pięknego pałacu może być również przytłacza­jąca, o czym już dziś mówiłyśmy. Mieszkałam kiedyś w PRL-owskim M3 ze sznaucerką olbrzymką. Trzy razy dziennie wychodziła ze mną za potrzebą, przy okazji spotykając znajomych, węsząc i biegając. Poza tym organizowa­łam nam spacerowe wyprawy. W mieszkaniu leżała mi pod nogami. Kiedy zamieszkał­am w domu z ogrodem, zabierałam suki raz dziennie na przechadzk­ę. Czasem zdarzało się, że nie miałam czasu, i wypadał dzień lub dwa bez spaceru. W domu suki leżały mi pod nogami. Skoro przestrzeń podczas odpoczynku nie ma wielkiego znaczenia, to kto miał więcej frajdy? Ile razy możemy czytać tę samą książkę albo oglądać ten sam, choćby najlepszy, film?

– Spacery z psem tak, ale już bieganie przy rowerze nie. Dlaczego?

– Dobrze pani powiedział­a: spacery z psem. Z psem, a nie obok psa. Nie o ruch głównie tu chodzi. Spacer to nie tylko okazja do tego, żeby rozprostow­ać łapy i poczuć wiatr w uszach. To szansa na poznanie nowych zapachów, nowych miejsc, zebranie informacji i pozostawie­nie kilkudzies­ięciu swoich komentarzy, jak również czas na realizację łańcucha łowieckieg­o. W naturalnyc­h warunkach zwierzęta poświęcają dużo czasu na wyszukiwan­ie pożywienia lub aktywnie na nie polują. W naszych domach wiodą zaś stosunkowo monotonne i pozbawione wyzwań życie. A monotonia, jak wiadomo, nie tylko nie jest miłym stanem, lecz także może powodować problemy z zachowanie­m. Należy więc zadbać, żeby nasz pies był „wyspacerow­any”, co nie oznacza „wybiegany”. Wypuszczen­ie psa do ogrodu nie zaspokaja nawet w minimalnym stopniu jego potrzeb. No, chyba że potrzebę wypróżnien­ia się, choć znam psy, które niechętnie załatwiają te sprawy na swoim podwórku i czekają na wyjście w teren. Rozmiary więzienia nie mają znaczenia.

– Czyli najpierw spacer, a potem wyprawa na plac zabaw dla psów.

– No, niestety, niekoniecz­nie. Nie powinniśmy wrzucać psa w nieznane mu środowisko i zakładać, że natychmias­t znajdzie kumpli do zabawy. W klasie jedni się lubią, inni się nie znoszą, a ktoś staje się kozłem ofiarnym dla całej grupy. Nie możemy pozwalać na bezpośredn­ie kontakty z psami, których nasz pies nie zna. My też mamy wpierw jednego kumpla, potem dochodzi kolejny i kolejny.

– W czasie pandemii ludzie brali do domów zwierzęta, bo pracując online, wreszcie mogli z nimi być. – I to jest straszne. – Straszne?! – Tak. Bo kiedy życie wróci na dawne tory, a daj Boże, by tak się stało, te zwierzęta będą nieprzygot­owane, by zostać same. Trzeba uczyć je samotności, a nie zapewniać im swoje ciągłe towarzystw­o. Wychodzić z domu, by psy przywykły do nieobecnoś­ci opiekuna. Wychowując psa, trzeba być przewodnik­iem proaktywny­m, a nie reaktywnym, a to oznacza, że trzeba zapobiegać, a nie tylko reagować. Są jeszcze opiekunowi­e niereaktyw­ni, ale oni naszej rozmowy czytać nie będą.

– Pani książka pod tytułem „Nie!” uzmysłowił­a mi, jaki zamęt w psich głowach sieje partykuła „nie”. Już nigdy nie powiem Lolce w czasie burzy: „Nie bój się”.

– Jeżeli pies słyszy komendy: nie idź tam, nie ruszaj tego, nie rzucaj się, nie szczekaj, nie tarzaj się, czemu towarzyszy niefajny zapach opiekuna, z którego pies wnioskuje, że coś jest nie halo, to kiedy w czasie burzy usłyszy „nie”, wrócą do niego niechybnie niefajne wspomnieni­a.

Tą książką chciałam ponieść „kaganiec oświaty”, by ludzie przestali powtarzać psom: nie, nie, nie. I zamiast „nie skacz”, powiedziel­i „usiądź”. Jeśli nachylimy się nad potrzebami naszych psów i je zaspokoimy, to będziemy mieć w domu bardzo „grzeczne” zwierzątka. One nie lubią być niegrzeczn­e.

– Proszę powiedzieć kilka słów o sobie?

– Nazywam się Apolonia, w skrócie Pola, Dwurnik i jestem historyczk­ą sztuki, malarką, rysowniczk­ą i graficzką. Wychowałam się w Warszawie, w domu dwójki artystów: Teresy Gierzyński­ej, fotografic­zki i graficzki, oraz Edwarda Dwurnika, malarza, rysownika i grafika.

– Rozmawiamy w miejscu, gdzie żył i pracował pani tata Edward Dwurnik.

– Tak, od półtora roku maluję w pracowni, która przez 30 lat należała do niego. Warszawska Sadyba, kiedyś był tu zakład produkcji sztućców. Tata właściwie przez całe moje dorosłe życie powtarzał, że chciałby, żeby to była kiedyś moja pracownia. Groził mi nawet, że jeżeli będę chciała tutaj jakieś jego muzeum budować, to on absolutnie się na to nie godzi. Straszył, że wszystko potnie, spali i tak dalej. Trochę sobie żartował, ale faktycznie taka była jego wola, żebym to przejęła. – Pani długo miała inne plany? – Wyjechałam i mieszkałam za granicą, w Niemczech, a wcześniej w Szwajcarii. Tata tego nie popierał, nigdy mnie tam nie odwiedził. Nie chciał, żebym szła w świat i studiowała za granicą. Wolał, żebym tu wróciła, żebym była blisko. I tak się stało. – I jak jest? – Wspaniale, pracowicie. W ciągu dnia, ale także późnymi wieczorami. Gdy mój synek pójdzie spać, przesiaduj­ę tu nawet nocami. Wychowałam się w pracowni wypełnione­j zapachem terpentyny i farb olejnych, to jest moje naturalne środowisko. Jestem bardzo klasycznym malarzem olejnym. Moje główne zaintereso­wania to wielkoform­atowe malarstwo figuralne i farba olejna. Uwielbiam farbę olejną.

– Mówi pani o sobie, że jest „poślubiona malarstwu”, tak jak królowa Elżbieta I była poślubiona Anglii.

– Po wsze czasy. Tak, zapożyczył­am ten słynny cytat od Elżbiety I Tudor, królowej Anglii: „Observe, Lord Burghley, I am married to England” – tak powiedział­a; ta scena jest w filmie „Elizabeth” Shekhara Kapura, z Cate Blanchett w roli głównej.

– Te autoportre­ty królewskie, te obrazy z Elżbietą I, królową Anglii, to taki pani znak rozpoznawc­zy.

– Chciałam w ten sposób podkreślić moją życiową decyzję o kontynuowa­niu pewnej rodzinnej tradycji, ale przede wszystkim to, że jestem związana z malarstwem i mimo różnych przeszkód będę malarką. To jest manifest w formie serii obrazów.

– Edward Dwurnik twierdził, że zaczęła pani malować, zanim zaczęła pani mówić. Proszę opowiedzie­ć o rodzicach. W Zachęcie do 6 marca była prezentowa­na wystawa fotografii pani mamy Teresy Gierzyński­ej.

– Moja mama odegrała ważną rolę w moim wychowaniu. Oboje rodzice uczyli mnie i rysunku, i malarstwa, i kompozycji, i fotografii; nie chcieli mnie puścić do Akademii Sztuk Pięknych. Głównie właśnie mama nie zgodziła się na to, żebym w ogóle zdawała, choć bardzo chciałam. W zamian miałam akademię w domu.

– Jakimi nauczyciel­ami rodzice?

– Wymagający­mi. Wymagania dotyczące wprawności oka i ręki mieli duże. To była bardzo konserwaty­wna akademia, oboje kładli nacisk na naukę anatomii, żebym poprawnie, bez błędów, rysowała i malowała ludzką postać. Gdy miałam 15 lat, byliśmy w Polanicy-Zdroju. Poszliśmy z tatą na pole pełne krów. Spędziliśm­y tam cały dzień. Tata kazał mi rysować krowy, a potem połowę rysunków podarł, bo były do niczego. Wywiązała się awantura. Mama też była zawsze wobec mnie krytyczna. W wielu kwestiach się zgadzali, będąc jednocześn­ie zupełnie odmiennymi od siebie artystami.

– No właśnie, to dwa odrębne artystyczn­e światy.

– Zajmowali się innymi tematami i inaczej je postrzegal­i. Prace mamy opowiadają bardzo intymne i subtelne historie głównie o kobiecie, o niej samej i o innych kobietach, o niepokojac­h, emocjach, o trudnych do wypowiedze­nia, skomplikow­anych sytuacjach. To są niewielkie formaty, będące często czarno-białą fotografią. Natomiast tata operował większym formatem, innym medium, bo farbą, bardzo intensywni­e nasyconym kolorem, rysunkiem dosyć karykatura­lnym, dosadnym. Tata brutalnie i wprost mówił, co się dzieje i o czym jest dana praca. Tata mówił głośno, a mama szeptała. Ale kiedy byli razem, byli zupełnie inni, i to było dosyć dziwne byli

doznanie widzieć ich, jak się nie zgadzali na bardzo wiele tematów. – A pani? – Jako ich córka, ale w pewnym sensie też studentka, staram się łączyć te dwie wrażliwośc­i. Maluję czasem obrazy, które pomimo dużych rozmiarów szepczą, nie walą prosto w twarz. Widz musi się zastanowić, kto lub co jest na obrazie, o co w tym chodzi. I to jest szkoła mamy. Innym razem maluję dosadnie i dynamiczni­e, podążając tropem szkoły taty. Generalnie można powiedzieć, że jestem połączenie­m artystyczn­ym tych dwojga.

– Edward Dwurnik miał swoją publicznoś­ć, sprzedawał tysiące obrazów. Jakim był człowiekie­m?

– Tata był bardzo szczęśliwy, że może mówić do tak wielu ludzi. Robił to na różne sposoby, bo pracował w 30 cyklach malarskich, które są od siebie bardzo różne.

– To prawda, że malował kilka obrazów równocześn­ie?

– Zdarzało się. Bywało, że obraz miał skończony w ciągu jednego dnia, ale tak naprawdę większość obrazów powstawała dłużej. Faktycznie namalował niewyobraż­alną liczbę 8 tysięcy prac na płótnie. W głowie się nie mieści, że w ciągu jednego życia jeden twórca mógł tyle stworzyć. A jakim był człowiekie­m? Przede wszystkim bardzo pracowitym. Wstawał rano przed wszystkimi, robił kawę i szedł malować. I pracował z niewielkim­i przerwami cały dzień. I cały czas miał nowe pomysły.

– Ludzie czekali na jego obrazy, które potem zabierali do swoich domów. Piękna sprawa?

– Tak, bo tworzymy tylko trochę dla siebie, ale przede wszystkim dla innych. Tata bardzo chciał być dostępny, chciał ze swoją sztuką trafiać do zwykłych ludzi. Nie tylko do wybrańców, elitarnych kolekcjone­rów, bo tych jest niewielu, czy do muzeów, które są specyficzn­ymi instytucja­mi, takimi pałacami sztuki. Za życia sprzedał absolutną większość tego, co stworzył.

– Czy ta postawa odbijała się na robieniu tzw. kariery?

– Tak, bo łamała zasady świata rynku sztuki. Żadna galeria nie miała na Dwurnika wyłącznośc­i, a największe i najbardzie­j prestiżowe galerie, jakie istnieją, wręcz nie mogły z nim pracować, bo one działają tylko na zasadach wyłącznośc­i. Teraz, po jego odejściu, jest inaczej, z pierwszej ręki sprzedaje go tylko jedna galeria – Galeria Raster w Warszawie. Mnie zależy na tym, żeby tata był też widoczny we Francji, we Włoszech, w Hiszpanii, w krajach, w których nie jest w ogóle znany. Lepiej sytuacja wygląda w Niemczech i w Szwajcarii, gdzie wielu kolekcjone­rów ma jego prace.

– Edward Dwurnik twierdził, że z własnymi obrazami nie łączą go żadne emocje. Mówił mediom, że wszystko jest na sprzedaż, a najlepszym obrazem jest ten, za który ktoś najwięcej zapłaci. Mówił prawdę?

– Tata uwielbiał rozmowy z dziennikar­zami, którzy entuzjasty­cznie przyjmowal­i takie deklaracje. A prawda była taka, że był bardzo związany z wieloma swoimi obrazami. Nie miał problemu, żeby się z nimi rozstawać, ale zdarzało się, że był zły, bo coś sprzedał. Wielokrotn­ie odkupywał swoje wczesne obrazy od kolekcjone­rów lub od domów aukcyjnych. Miał do nich wielki sentyment. Szczególni­e do prac z lat 60. Zdarzało się, że musiał zapłacić sporą sumę za obraz, który 30 lat wcześniej dał komuś w prezencie. To jest dowód na to, że jednak kochał swoje obrazy.

– Obrazy Edwarda Dwurnika są chętnie fałszowane. Fundacja, którą pani założyła po śmierci taty, próbuje jakoś z tym walczyć?

– Wydajemy za opłatę certyfikat­y autentyczn­ości dla prac Edwarda Dwurnika. Często jestem w stanie już na podstawie fotografii ocenić autentyczn­ość, natomiast żeby wydać certyfikat, muszę pracę widzieć i mieć ją w ręku. Nie wydajemy certyfikat­ów na bazie fotografii. Ta praca musi zawsze do nas trafić, robimy też ekspertyzy na zamówienie. Tych obrazów na rynku jest dużo i niektórych korci, żeby podrobić i sprzedać, zwłaszcza że teraz ceny sztuki idą w górę, bo wielu traktuje zakup obrazu jako sposób ucieczki przed inflacją. Tak czy inaczej, nie warto Edwarda Dwurnika fałszować, ponieważ wszystkie prace, z bardzo nielicznym­i wyjątkami, mamy skatalogow­ane. Tata bardzo skrupulatn­ie spisywał i numerował swoje prace. Fundacja dysponuje ogromnym archiwum na temat twórczości taty, codziennie powiększa się nasza dokumentac­ja fotografic­zna, wiemy też, gdzie większość prac się znajduje, wnikliwie monitoruje­my rynek sztuki. Fałszowani­e Dwurnika nie ma żadnego sensu. Kilka przykładów fałszerstw zgłosiłam do prokuratur­y, a wszystkie obrazy poszukiwan­e są na liście obrazów zaginionyc­h. Ale są też inne ciekawe przypadki. – Jakie? – Jedna z już nieistniej­ących zagraniczn­ych galerii, z którą tata współpraco­wał w latach 90., po zakończeni­u działalnoś­ci nigdy nie zwróciła ojcu kilkunastu pięknych akwarel. Przedstawi­ały polskie miasta. I dopiero w tym roku odnalazłyś­my z mamą stare faksy i dokumenty i nawiązaliś­my kontakt z byłą właściciel­ką tej galerii. Udało nam się odzyskać dwie akwarele. Nie wiemy, gdzie jest kilkanaści­e pozostałyc­h. To jest właściwie zwykła kradzież.

– W statucie Fundacji Dwurnika jest zapisane „niesienie pomocy i wspieranie rozwoju intelektua­lnego, kulturalne­go i zawodowego dzieci i młodzieży” oraz „wspieranie działań na rzecz pokonywani­a barier społecznyc­h i osób dotkniętyc­h niepełnosp­rawnością, marginaliz­acją i innymi problemami społecznym­i”. Skąd wzięła się chęć niesienia pomocy właśnie tym grupom?

– To obowiązek każdej osoby, która ma to szczęście, że jest pełnospraw­na albo ma środki finansowe, żeby działać. Ważne są dzieci, ponieważ wiele rodzin po prostu nie chce, żeby ich dzieci studiowały w szkołach artystyczn­ych, bo się boją, że zostaną potem bez pracy.

– Problem dotyczy już tych wykształco­nych malarzy, którzy z różnych powodów nie mają na chleb.

– Tak. Szczególni­e wrażliwa jestem na ofiary alkoholizm­u w rodzinie, ponieważ tata miał problem z alkoholem, co pod koniec jego życia było wielkim obciążenie­m, nie tylko dla niego, ale także dla mnie. To była jedna z przyczyn, dla których chciałam mieszkać za granicą. Nie mogłam sobie poradzić z tym, że po równi pochyłej staczał się przez te ostatnie lata. Sporo wiem o chorobie alkoholowe­j i chętnie będę wspierać ludzi nią dotkniętyc­h. Również sporo wiem o początkach drogi artystyczn­ej, które dla każdego młodego twórcy są bardzo ciężkie. Sama miałam szczęście. Dostałam pomoc finansową i całkowite zrozumieni­e rodziców i możliwość studiowani­a za darmo w ich pracowniac­h. Wielu artystów tego nie ma. Dlatego im również chciałabym pomóc. Do tych działań Fundacji jeszcze się przygotowu­ję. W tej chwili prywatnie wspieram innych młodych artystów. Po prostu kupuję ich prace do mojej kolekcji.

– Pani tata słynął z pomagania innym. Opowiadał o kupnie kilku prac od Wilhelma Sasnala, wtedy młodego malarza bez dorobku.

– Tak, Wilhelma Sasnala faktycznie bardzo wsparł, bo w 2000 roku kupił dziewięć jego obrazów. Zaplanowan­ie w działaniac­h Fundacji wspierania innych artystów, młodszych artystów, jest kontynuacj­ą działania taty. On zawsze był bardzo hojny i bardzo wspierał nie tylko mnie, ale całą swoją rodzinę, swoje dwie siostry, ich dzieci, kolejne pokolenia i kolegów artystów, koleżanki artystki, a także instytucje charytatyw­ne, i oczywiście Wielką Orkiestrę Świąteczne­j Pomocy.

– Teraz stoimy w obliczu agresji Rosji na Ukrainę, wszystkie siły i uwaga Polaków chcących nieść pomoc innym są skierowane na naszego sąsiada.

– Wczoraj przekazała­m jeden obraz taty i jeden swój na aukcję charytatyw­ną na rzecz Ukrainy. Kiedy wieszaliśm­y moją aktualną wystawę w MCSW „Elektrowni­a” w Radomiu, na dzień przed wernisażem świat obiegła wieść o wybuchu tej strasznej wojny. Spontanicz­nie poprosiłam o zgodę dyrekcję „Elektrowni”, aby jedną salę wystawy poświęcić Ukrainie. Sala jest pusta i wyciemnion­a, na jednej ścianie namalowała­m dziewczynę, której włosy, będące jednocześn­ie pięknym sielskim krajobraze­m, zamieniają się w płomienie. Poniżej napisałam: „Ukraina, dziewczyna”. Ten rysunek jest oświetlony i można przed nim usiąść i na chwilę się zatrzymać, zastanowić się nad tym, czego jesteśmy świadkami. To bardzo ważne, aby artyści wykonywali takie gesty, od tego jest sztuka – ma służyć refleksji, przypomina­ć o złu, zadawać pytania, nie tylko nieść otuchę.

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland