Rosyjski odwet
Od swojej premiery w 2020 roku książka byłej moskiewskiej korespondentki „Financial Timesa” nie straciła na aktualności nawet w obliczu obecnej wojny na Ukrainie. Wręcz przeciwnie, „Ludzie Putina” są znakomitym wyjaśnieniem tego, co dzieje się dziś między Rosją i światem Zachodu.
Doskonałe studium Rosji. Szczegółowe, dobrze udokumentowane, bardzo czytelne i ponure. Ponure, ponieważ Rosja Putina rozciągnęła swoje macki na kraje zachodnie, ich system finansowy i bankowy, ich polityków i przemysł. Książka Belton jest sygnałem dla Zachodu, że rosyjski niedźwiedź nie śpi, tylko aktywnie kształtuje i kolonizuje każdy aspekt zachodnich struktur politycznych i finansowych, by je osłabić, podzielić, zdemontować i w końcu zniszczyć.
Geevee (Wielka Brytania)
Książka potwierdza, że KGB nigdy nie straciło władzy i wpływów, pokazuje też, jak udało mu się usunąć wszystkich, którzy mogli skierować Rosję na inną drogę. Putin odniósł sukces dzięki chaosowi czasów Jelcyna, niechęci Rosjan do niektórych oligarchów, korupcji i chciwości Zachodu. Rosja jest uosobieniem państwowego kapitalizmu pod kontrolą KGB, a Wielka Brytania pierze rosyjskie bogactwo bez zadawania pytań.
Brian Elliott (Wielka Brytania)
Zachód mógł pomyśleć, że wygrał zimną wojnę, jednak lektura tej książki uświadamia, że zaślepiony samozadowoleniem i chciwością dał się nabrać na oszustwo, jakie reżim serwował mu przez długi czas. Ludzie z byłego KGB finansują organizacje i osoby dążące do osłabienia zachodniego społeczeństwa, wykorzystują czarne fundusze do wspierania skrajnej lewicy i prawicy odpowiedzialnej za wzrost populizmu i niektóre ataki terrorystyczne.
Paul (Wimborne, Wielka Brytania)
Belton myli się w jednym – postrzega Rosję jako system zamknięty i wychodzi z założenia, że Putin i jego ludzie są źli. Lecz co z siłami zewnętrznymi, które pomogły stworzyć tę sytuację, czyli z Zachodem? Co z naszą własną odpowiedzialnością? To prawda, Belton czasem wspomina, że mocarstwa zachodnie umożliwiły realizację niektórych taktyk Putina, a nawet korzystały z nich, jednak to nie wystarczy. Ta dynamika relacji między Zachodem i Wschodem, fakt, że również Zachód zawiódł Wschód, jest pobocznym tematem w książce, podczas gdy w rzeczywistości to klucz do bieżących wydarzeń. Jako Niemka mogę Was zapewnić, że ponad 30 lat po ponownym zjednoczeniu (mojego kraju) rany we wschodnich Niemczech nie zagoiły się. Jak więc muszą czuć się obywatele Rosji, którzy stracili swoje imperium? Nie próbuję argumentować, że Putin jest dobrym przywódcą lub że rosyjska polityka zagraniczna broni się moralnie. Moim zdaniem, to straszny, cyniczny, wyrachowany reżim, który w ogóle nie dba o dobro własnego narodu. Jednak skłonność Zachodu do izolowania problemu, przedstawiania go jako wyłącznie rosyjski, jest pójściem na łatwiznę. Zachód musi się zmierzyć ze swoimi błędami w postępowaniu wobec Rosji.
Meike (Saarbrücken, Niemcy)
Wybrała i oprac. E.W. Na podst.: amazon.co.uk, goodreads.com CATHERINE BELTON. LUDZIE PUTINA. JAK KGB ODZYSKAŁO ROSJĘ I ZWRÓCIŁO SIĘ PRZECIWKO ZACHODOWI (PUTIN’S PEOPLE: HOW THE KGB TOOK BACK RUSSIA AND THEN TOOK ON THE WEST). Przeł. Przemysław Hejmej. Wydawnictwo SQN, Kraków 2022. Cena 59,99 zł.
Za dwa tygodnie: Nick Bilton. „Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę”.
Pytanie nie dotyczy mężczyzny, tylko przekładu literackiego, o którym stereotyp powiada, że jeśli jest piękny, to nie jest wierny, a jeśli wierny, to urodą grzeszący. Bez przekładów literatury światowej nie byłoby literatury narodowej. To przez nią zachodzi osmoza kulturowa, to dzięki niej posługujemy się wspólnym kodem znaczeń i symboli.
Świadomy Czytelnik zawsze zwróci uwagę na nazwisko tego, kto dzieło polszczyźnie przyswoił. Sam mogę wymienić jednym tchem tłumaczy, którym zawdzięczam największą przygodę życia, czyli lekturę. Aniela Zagórska, Bronisław Zieliński, Ziemowit Fedecki, Stanisław Barańczak, Irena Tuwim, Robert Stiller, Maciej Słomczyński, Boy-Żeleński, Józef Waczków, Adam Pomorski, Andrzej Stawar... Bez nich nie byłoby wzruszeń nad Conradem, Hemingwayem, Bułhakowem, Szekspirem, Balzakiem, Čapkiem, Carrollem, Joyce’em, Tołstojem... A czymże byłby nasz świat bez nich? Lista niepełna i krzywdząca, bo benedyktynów literatury toczących cierpliwie potyczki z językiem jest więcej. Skojarzenie z mnichami przypadkowe nie jest. Elita tłumaczy wyznaje regułę klauzurowego zakonu, całożyciowe oddanie się misji, sakralny kult języka, głęboką wierność i etykę profesji, a z ludzkiego punktu widzenia – skromność graniczącą z niezamierzoną tajemniczością.
„Trzy tłumaczki” to trzy opowieści o trzech oryginalnych twórczyniach, bez których literatura, a szerzej, kultura polska, byłaby zubożona i bezpłodna. Krzysztof Umiński, tłumacz młodego pokolenia, przypomina nam autorki-tłumaczki, z których dziełami miały kontakt co najmniej trzy pokolenia polskiej inteligencji. I choć nazwiska Joanny Guze, Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej i Marii Skibniewskiej brzmią nam znajomo, to o nich samych wiemy niewiele, wręcz nic. Umiński rekonstruuje ich biografie – z zachowanych listów, relacji przyjaciół i krewnych, wreszcie nielicznych dokumentów składa wartką narrację, która przybliża ogrom ich dzieła i ukazuje skalę osiągnięć, a wszystko to na tle epoki – Polski Ludowej – w której zawsze brakowało dewiz na zagraniczne tantiemy, wyjazdy studyjne, brakowało na papier i karton na oprawę książki. I mimo to ukazywały się przekłady, które poziomem artystycznym zadziwiały twórców oryginałów. Trzy tłumaczki siłaczki są doskonałymi przykładami, jak przenosiło się góry, jeśli nawet nie było nosideł.
Determinacja, klasztorna pokora, pasja życia i twórcza motywacja. Joanna Guze (1917 – 2009) weszła do literatury polskiej, przekładając z języka francuskiego – tak jak Żeleński-Boy. Tłumaczyła Camusa, Mériméego, Musseta, Baudelaire’a, Valery’ego, Malraux, Gide’a, Nervala. I innych, ale to główny korpus jej dorobku. W 1947 roku udało się jej wyjechać do Paryża, co dla romanistki było życiodajną transfuzją. „Guze żyła za grosze, odgrzewając skromne posiłki na ustawionej w pokoju maszynce spirytusowej, a do stypendium dorabiała, ucząc łaciny w polskiej szkole, pracując jako korektorka w drukarni i pisząc słuchowiska dla francuskiego radia” – pisze Umiński. Ale nadchodziły czasy, kiedy już wybór dzieła do tłumaczenia
stawał się groźny,
bowiem „przyszło jej debiutować w czasach, kiedy nawet niewinna z pozoru praca tłumacza mogła wikłać w dwuznaczne sytuacje. Po Trzech barwach czasu Guze przełożyła Ojców i dzieci Turgieniewa, młodzieżową Szkołę Robinsonów Jules’a Verne’a – oraz dwie książki, o których pewnie wolałaby zapomnieć: Dalekie strażnice Siergieja Dikowskiego i Nadzieję pokoju Ilji Erenburga. W zachowanych listach tłumaczki pobrzmiewają wątpliwości. Za co odpowiada tłumacz? Czy tylko za jakość swej pracy? Czy również za idee, które niesie tłumaczona przezeń książka? To nie były banalne pytania, kiedy żył jeszcze Stalin, a jego polscy akolici prześcigali się w uprzedzaniu stalinowskich fobii.
Nie tylko praca translacyjna była ciężarem. O wiele większym ciężarem była codzienność i życie w ciągłym niedoborze wszystkiego. Samotnie wychowująca córkę Guze musiała walczyć nie tylko z duchem słowa, ale i materią życia. „W styczniu 1953 pisze podanie, jedno z wielu, do Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich: Proszę uprzejmie o udzielenie mi pożyczki zwrotnej w wysokości 1500 zł. Suma ta jest dla mnie w tej chwili niezbędna, ponieważ na skutek choroby mojej córki oraz jej wychowawczyni cały niemal styczeń nie mogłam pracować, zajmując się wyłącznie domem; powstała więc luka w moim budżecie zmuszająca mnie do zwrócenia się o pożyczkę do Związku. I mimo niewielkich szans, z kraju izolowanego od świata, wymyśla projekty. W 1966 roku pisze do Herberta, który jest w Paryżu: Prosiłabym Cię, żebyś rzucił okiem na książki, bo ja nie wiem, czego chcę; zaraz Ci to wyjaśnię. Otóż rozejrzawszy się w bibliotekach, stwierdziłam, że nie istnieje żadne syntetyczne dzieło o portrecie, choć miliony książek o portrecie poszczególnych malarzy lub stylu (portret barokowy etc.)...”. Guze nie tylko miała imperatyw translatorski, chciała pisać jako autorka. „Jej własna książka na wydanie czekała dłużej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać, nawet w świetle ówczesnych zatorów w drukarniach i trudności z papierem. Zbiór Dialogi ze sztuką – zawierający głównie wstępy do własnych przekładów oraz teksty drukowane w «Twórczości» – ukazał się dopiero w 1992 roku. Jest krótkim i fascynującym świadectwem zainteresowań autorki – za bohaterów ma takie postaci jak bracia Goncourtowie, Vincent van Gogh, Émile Zola i Paul Cézanne, Federico Fellini, Józef Czapski, José Ortega y Gasset oraz, oczywiście, Charles Baudelaire”.
Praca tłumacza, szczególnie poezji, intratna nie była (i nie jest). Trzeba było mieć szczęście do wysokonakładowych tytułów. Dla niej takim fruktem byli „Trzej muszkieterowie” Dumasa, choć – jak się z czasem okazało – hitem wydawniczym stała się „Dżuma” Camusa. I rosła z czasem jej zawodowa reputacja. W latach 80. „Wiktor Dłuski – tłumacz o pokolenie młodszy od Guze, a zarazem miłośnik Chateaubrianda – zapragnął przełożyć Pamiętniki, lecz zrezygnował, usłyszawszy, że ich tłumaczeniem zajmuje się Joanna Guze. Kiedy w 1992 roku został na krótko redaktorem naczelnym PIW-u, skorzystał
z okazji, żeby wydać jej wybór, który uznał za doskonały – spójny, wartki, klarowny”.
Dwa lata przed śmiercią tłumaczka pisze w liście do przyjaciół: Chciałabym pójść do nieba, ale tylko do takiego, gdzie, jak w anegdocie, Mozart gra na fortepianie, a Pan Bóg obraca mu kartki nut. Figura jakże symboliczna. Wszak dotąd Bóg przewracał karty książek, które Joanna Guze tłumaczyła...
Anna Przedpełska-Trzeciakowska (1927), jest nestorką pośród polskich translatorów. Autor książki dotarł do niej, wówczas 91-letniej, i uległ urokowi i intelektowi Damy. „Przyszedłem do niej na krótki rekonesans, który przeciągnął się do trzech godzin. Od razu zrozumiałem, że siedzę przed kimś, kto może mi wiele opowiedzieć – prawdopodobnie więcej niż ktokolwiek inny z żyjących – o zajmujących mnie sprawach: o tym, jak w latach po drugiej wojnie światowej literatura obcojęzyczna przenikała w polszczyznę; o wydawcach, redakcjach, tłumaczach i grafikach. Ale od konstatacji, że trafiłem na cennego świadka, ważniejsze było podskórne przeczucie, że – niezależnie od miłego uśmiechu, ujmujących manier i niebanalnej polszczyzny mojej rozmówczyni – mam przed sobą twardego człowieka”. Po studiach trafiła do Czytelnika, którym kierował Władysław Kopaliński, „autor erudycyjnych i idiosynkratycznych słowników. Należał do partii, lecz od polityki żywiej zaprzątały go kwestie przyzwoitej polszczyzny i dobrej literatury (to on nakłonił Jana Parandowskiego, żeby przełożył na polski Odyseję prozą). Za jego kadencji na czele redakcji językowych, podobnie jak w PIW-ie, stały panie z domów inteligenckich lub ziemiańskich. Pochodzenie społeczne miały naganne, ale znały się na języku”. W tym środowisku przyszła tłumaczka nabierała kompetencji, dzięki którym weszła do literatury. Zawdzięczamy jej niezrównane przekłady z języka angielskiego: Dickensa, Jane Austen, Waltera Scotta, Jacka Londona, Faulknera, Munro, George’a Eliota. W latach 50. i 60. sięgnięcie do klasyki było szansą ominięcia raf ideologii. „Dla wydawcy poszukującego w książkach wartości innych niż propagandowe szansą była klasyka, którą władze traktowały ulgowo – pisze Umiński. – Tłumaczka zajęła się wydawaniem Emily Brontë, Daniela Defoe, Charlesa Dickensa i Henry’ego Fieldinga”.
Gomułkowska stabilizacja umożliwiła tłumaczce wymarzony wyjazd za granicę. Dla tłumacza kontakt z żywym językiem i podglebiem kultury to inwestycja na lata. „W 1964 roku przemierzyła Stany Zjednoczone dalekobieżnymi autobusami linii Greyhound. Kartki jej kieszonkowego kalendarzyka upstrzone są numerami telefonów i nazwiskami kolejnych dobrych duchów, które miały udzielić jej pomocy w samotnej podróży. By pokryć koszty podróży, dawała na uniwersytetach odczyty o recepcji literatury amerykańskiej w Polsce”. Stawała się wytrawną specjalistką, której urzędowo nikt nie potrzebował. „We wczesnych latach 70. razem z kolegami z Klubu Tłumacza przy ZLP stworzyła obszerną listę braków w przekładach klasyki i przedłożyła ją w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Liczyli, że choć raz centralne planowanie i wszechobecna kontrola państwa przysłużą się pożytecznej sprawie. Minister przyjął ich grzecznie, a lista przepadła jak kamień w wodę”.
W tej samej dekadzie zainicjowała wielojęzyczne seminarium dla tłumaczy, które dla kolejnego pokolenia Polaków wychowało, jak pisze Umiński, najwybitniejszych translatorów. Była pełna ofiarności, energii i pomysłów. Władysław Bartoszewski mówił o niej „Płomień rewolucji”. Zawodowo sięgnęła szczytów. – Uważam, że każdy przekład jest klęską. Właściwie chodzi o różnicę punktów w tej przegranej, żeby była jak najmniejsza – mówiła w wywiadzie osnutym wokół „Wściekłości i wrzasku”.
Trudno wyobrazić sobie kulturę masową bez świata Tolkiena, sagi o hobbicie, dwóch wieżach, powrocie króla... A jak sobie wyobrazić rodzimą literaturę bez przekładów dzieł Chestertona, Henry’ego Jamesa, Saroyana i Salingera, Sillitoe, Goldinga, Claudela i Geneta. Bo można sobie to uświadomić,
jeśliby zabrakło
Marii Skibniewskiej (1904 – 1984), tłumaczki blisko stu tytułów z języka angielskiego i francuskiego. „Gdyby książki przetłumaczone przez Marię Skibniewską ułożyć jedną na drugiej, wyrosłaby sterta wysokości dwustu ośmiu centymetrów. Wiem, bo zmierzyłem – zdradza Umiński. – W latach trzydziestych Tadeusz Boy-Żeleński obstalował sobie pocztówkę, na której on, Boy, stoi dumnie obok stosu przełożonych przez siebie dzieł literatury francuskiej – Balzaca, Molière’a, Prousta, Stendhala, Villona... Skibniewska mierzyła nieco ponad metr sześćdziesiąt. Przekłady skryłyby ją bez reszty”.
Skibniewska była skromna do przesady, a „rozziew między astronomicznym dorobkiem przekładowym Skibniewskiej a znikomością śladów, jakie po niej pozostały, poraża. Trudno przez chwilę nie pomyśleć, że coś jest na rzeczy. Że chciała zniknąć, rozpuścić się w przekładzie. Na dzisiejszą niewiedzę składają się zgoła prozaiczne okoliczności: upływ lat, samotniczy tryb życia, brak dzieci i sama natura zawodu tłumacza, w którym najbardziej epickie dramaty rozgrywają się zwykle bez świadków, w myślach lub na pokreślonych kartkach. Zostało kilka fotografii...”.
Była jednak kobietą i pisarką pełnokrwistą. „Był ostry konflikt między nią a inną redaktorką, zresztą świetną tłumaczką, Kaliną Wojciechowską. Ona tłumaczyła Márqueza, Cortázara... Była osobą dziwną, tajemniczą, trochę chyba psychotyczną. Odburkiwała, nie wchodziła w rozmowy, chodziła jakoś dziwnie, posuwając nogami, wyglądała jak straszydło. A jednocześnie genialnie tłumaczyła, genialnie. Nie wiem dlaczego, ale one strasznie źle na siebie działały. Często kiedy jedna wchodziła do pokoju, druga natychmiast wychodziła. Ze strony pani Skibniewskiej to były takie ostre szpile. Nigdy nie dochodziło do awantur, bo była to pani nieprawdopodobnie dystyngowana” – Umiński cytuje wspomnienie Agnieszki Grudzińskiej.
W latach 80., „które wlokły się jak Frodo i Sam przez pustkowia Mordoru”, Agnieszka Sylwanowicz, anglistka z UW napisała pracę magisterską poświęconą przekładowi Tolkiena, dokonanego przez Skibniewską. „Z trylogią Tolkiena zapoznała się kilka lat wcześniej, gdy koleżanka z roku pożyczyła jej tom pierwszy, The Fellowship of the Ring. Pochłonęła go w mig. Nie chcąc czekać, aż zwolni się następny, wypożyczyła z biblioteki Dwie wieże po polsku. Tom trzeci znów przeczytała w oryginale. Po ukończeniu lektury ze zdziwieniem stwierdziła, że lawirując między przekładem a oryginałem, nie odczuła żadnego dysonansu. Było tak, jakby tekst polski idealnie współbrzmiał z angielskim”. Docenił kongenialność przekładu sam Tolkien, ale pokochali go polscy Czytelnicy, choć – jak zauważa Umiński – proza Tolkiena stoi miejscami na pograniczu poezji. I to zachwyca kolejne już pokolenie.
KRZYSZTOF UMIŃSKI. TRZY TŁUMACZKI. MARGINESY, Warszawa 2022, s. 336. Cena 49,90 zł.