Wypala oczy, ale czy rozpala emocje?
Podczas pierwszych europejskich jazd prasowych zorganizowanych w Toskanii Skoda zaprezentowała swoje najnowsze, mocno wyczekiwane auto. To elektryczny SUV Enyaq Coupé, który w przeciwieństwie do klasycznego Enyaqa wyróżnia się modną, ściętą linią nadwozia. Nie sposób nie zwrócić uwagi na rzucający się w oczy wóz, zwłaszcza gdy jest w krzykliwym zielonym kolorze „Mamba”. Co ciekawe, ten odcień zarezerwowano wyłącznie dla odmiany RS, czyli najmocniejszej seryjnej Skody w historii. Niemal 300 koni mechanicznych wiąże się jednak z zatrważającą ceną, która – prawdopodobnie – sięgnie 300 tysięcy złotych. Dlaczego „prawdopodobnie” i czy w ogóle warto marzyć o tej wersji?
Podobno miało być odwrotnie. Pierwszym elektrycznym dużym SUV-em Skody miał być właśnie Enyaq w agresywnej odmianie coupé, dzięki czemu Czesi liczyli, że przyciągną do siebie nowych klientów, szukających coraz bardziej popularnych pojazdów o kontrowersyjnych, ostrych liniach. Stało się inaczej i elektryczny szlak przetarł zwykły Enyaq, będący typowym SUV-em o dość klasycznym, ale wcale niebrzydkim nadwoziu. Zasilany prądem rodzinny samochód rodem z miasta Mladá Boleslav został dobrze przyjęty w motoryzacyjnym świecie przede wszystkim ze względu na walory praktyczne. Niezwykle przestronne wnętrze, masa schowków, wygoda podróżowania, niezłe osiągi i przyzwoite zasięgi (nawet w najsłabszych odmianach) w połączeniu z relatywnie uczciwą ceną zakupu były na to receptą. Jeśli komuś brakowało wigoru w wyglądzie zewnętrznym, miał poczekać na wariant coupé. No to poczekaliśmy...
Zaraz po wylądowaniu na małym wojskowym lotnisku w Grosseto, gdzie głośno startujące myśliwce nie pozwalały zapomnieć o dramatycznej sytuacji w Ukrainie, zobaczyłem kilkanaście nowiutkich Enyaqów Coupé ustawionych na małym parkingu. Małym, ale wyposażonym w szereg szybkich ładowarek. Zdecydowanie największą furorę robiły Skody w niespotykanym dotąd żarówiastym zielonym lakierze „Mamba”. Szalenie odważny kolor wydawał się strzałem w dziesiątkę. Przynajmniej z perspektywy dziennikarzy liczących na zrobienie efektownych zdjęć. Taka Skoda robiła spore wrażenie i nie dało się przejść obok elektrycznego SUV-a obojętnie. Niemniej sam nie postawiłbym na tak wypalający oczy odcień. Prędzej wybrałbym coś bardziej stonowanego, bo Enyaq Coupé ma wystarczająco ciekawą linię nadwozia, której nie trzeba dodatkowo podkreślać aż tak ostentacyjnym kolorem.
Co istotne, „Mamba” dostępna będzie – jak dowiedziałem się z wieczornej konferencji prasowej – wyłącznie w najdroższym i najszybszym RS-ie. Usłyszałem również, że to, kiedy auto trafi do oficjalnej sprzedaży, jest na razie niewiadomą. Wszystko przez wojnę w Ukrainie, z powodu której wstrzymano, a właściwie na dobre nie rozpoczęto produkcji tego ważnego i prestiżowego dla Czechów auta. Problem z zerwanym łańcuchem dostaw, a co za tym idzie dostępnością niektórych podzespołów wytwarzanych m.in. właśnie u naszych wschodnich sąsiadów jest zresztą kłopotem dla całej grupy Volkswagena. Branża motoryzacyjna w tzw. latach dwudziestych XXI wieku nie ma – delikatnie mówiąc – lekko. Najpierw solidnie wstrząsnął nią COVID-19, teraz swoje dołożył szaleniec z Moskwy. Ze wstępnych szacunków wynika jednak, że najdroższy i najszybszy Enyaq Coupé RS ma kosztować nawet ponad 300 tysięcy złotych...
Co idzie za tak niebotyczną – jak na Skodę – kwotą? Po pierwsze, 299 koni mechanicznych mocy, dwa silniki elektryczne, napęd na obie osie i sprint do pierwszej setki w 6,5 sekundy. O wrażeniach z jazdy jednak za chwilę. Samym wyglądem RS – pomijając już temat unikatowego koloru – niewiele różni się od wolniejszych wariantów. Jedne i drugie prezentują się okazale i bardziej świeżo od klasycznego Enyaqa. W związku ze ściętą linią dachu tracimy trochę przestrzeni nad głową w tylnym rzędzie, choć narzekanie na ciasnotę byłoby bezsensowne, bo oba czeskie SUV-y w środku są olbrzymie (jak na 4,65 metra długości) i gwarantują wygodne podróżowanie w cztery, a nawet pięć osób za sprawą płaskiej podłogi z tyłu. Symbolicznie, bo raptem o 15 litrów, zmniejszył się także bagażnik, który w Coupé pomieści ich 570. Znakiem szczególnym jest panoramiczny dach oferowany obowiązkowo w każdej, nawet najtańszej wersji. Patent przyjemnie rozświetla dużą kabinę, choć w najbardziej słoneczne dni może doskwierać brak roletki, aby zasłonić niebo. Alternatywą jest ręczne zamontowanie specjalnej, ukrytej w bagażniku płachty... Brzmi dziwnie, bowiem aż się prosiło, żeby podobna, regulowana elektrycznie, była w standardzie. Projekt deski rozdzielczej właściwie nie różni się od znanego już wcześniej z poprzedniego Enyaqa. Jest schludnie, miękkie materiały wykończeniowe zdecydowanie dominują nad twardymi, a system multimedialny działa – jak to w grupie VW – intuicyjnie. Domeną wersji RS były okazałe, kubełkowe, choć – na szczęście – nieprzesadnie ciasne fotele przeszyte zieloną nicią. Tę samą wykorzystano do udekorowania deski rozdzielczej. Małe, ale cieszące oko smaczki.
Na ciasnych drogach Toskanii, z wszechobecnymi sosnami nadmorskimi o kształtach ostrych niczym nadwozie Enyaqa Coupé, gdzie nie brakowało zakrętów, dało się odczuć solidny gabaryt auta. Chodzi o masę własną grubo przekraczającą dwie tony (RS waży 2255 kg) i szerokość pojazdu (niemal 1,9 metra). Przyspieszenie oczywiście robiło wrażenie, ale biorąc pod uwagę możliwości innych usportowionych elektryków, trudno mówić o szczególnie kosmicznych doznaniach. Co więcej, gdy przejechałem się słabszą, a nawet najsłabszą wersją, jaka trafi na polski rynek (204 KM i napęd wyłącznie na tył), nie czułem wielkiej ani znaczącej różnicy. Ta na pewno będzie za to w cenniku i należy spodziewać się, że dysproporcje będą olbrzymie. Elektryczne auta mają to do siebie, że charakterystyka jazdy – czyli błyskawiczna reakcja na wciśnięcie pedału gazu w każdej chwili i efekt „wow” związany z wgniataniem w fotel przy chociażby starcie spod świateł – jest w zasadzie bardzo do siebie podobna. Enyaqa Coupé RS trudno traktować jako rasową wyścigówkę, lecz należy spojrzeć na niego jak na rodzinnego, nowoczesnego i wpisującego się w panujące trendy SUV-a. Sam wariant RS nie charakteryzuje się ani specjalnie zestrojonym układem kierowniczym czy sztywniejszym zawieszeniem. Znaczenie mają jedynie parametry „na papierze”, które w codziennej eksploatacji nie będą wykorzystywane. Bo najsensowniej dużą rodzinną Skodą jeździ się spokojnie, bez szaleństw, delektując się panującą w kabinie ciszą. Do tego nie potrzeba 6,5 sekundy do setki. 8 z hakiem też wystarczy... Chyba że kogoś na tyle mocno ukąsi „Mamba”, że nie będzie chciał myśleć o żadnej innej konfiguracji. Wtedy nie ma lekarstwa, bo ta czeka, żeby atakować swoją wściekłą zielenią tylko w najdroższym RS-ie...
Zapraszam też do słuchania podcastu „Garaż Angory”