Dla wszystkich znajdzie się miejsce
Ludzie, którzy zostali, siedzą całymi dniami w piwnicach. Bez picia, bez jedzenia. Ogromna psychologiczna trauma, bo ludzie nawet nie są w stanie mówić na ten temat. Przez cały czas tylko płaczą. Też płaczę. Z żalu i smutku bardzo schudłam. W dwa dni pięć kilo. Czasami uda się na chwilę zapomnieć, ale kiedy wszystko wraca, to... serce pęka.
Pani Janka: – Gotowi byliśmy przyjąć każdą pomoc, byle było łóżko i byle było na tyle niskie, żeby syn mógł wejść na nie. Myśleliśmy, że będziemy w 10 – 20 osób z innymi ludźmi w pokoju, a tu okazało się, że mamy swój własny i jest jak w domu. Dzieci zaczęły uczyć się języka polskiego. Jesteśmy szczęśliwi, jednak po pięciu dobach, kiedy słyszymy za oknem przejeżdżający pociąg, myślimy, że to atak rakietowy. Każde uderzenie w ścianę napawa nas obawą, że to bomba leci.
Pani Janka i Olga pokazują zdjęcia w telefonie: – A to nasze ostatnie zdjęcie. Nasz dom i nasza ulica. Trzy dni przed wojną. A tu Wowka na rowerze. A tu zdjęcia psów. One zostały w Charkowie. Wszyscy mają nadzieję, że ktoś je karmi. Jest jeszcze rakieta z pierwszego dnia bombardowań, ale kolejnych zdjęć już nie ma. Nie chciałam robić zdjęcia tego strachu i końca świata. Chciałabym zapomnieć. Nie mieć tego w pamięci.
Dziennikarka: – Mąż, brat, kuzyn, wujek i wszyscy mężczyźni zostali w Ukrainie. Syn pani Janki już dawno poszedł do wojska.
Pani Janka: – Starszy syn jest teraz w wojsku w Doniecku. Broni naszego kraju. Bardzo chciał walczyć, mimo że podróżował po Europie. Był w Niemczech i trochę pracował w Polsce, ale wrócił. Podjął taką decyzję i walczy na wschodnim froncie.
Przez wiele minut Masza o nic nie pyta. Słucha, co mówią Ukrainki i tłumaczy. W końcu jednak pyta panią Janinę: – Czy można się poddać, by więcej ludzi nie zginęło?
Kobieta, której syn właśnie w tej chwili walczy, nie odpowiada wprost.
Pani Janka: – Zawsze myślałam, że nasz mer podda miasto, że nie będzie chciał walczyć do końca. Czasem mi się wydaje, że obojętnie, jaka będzie władza, byle było dobrze i był spokój dla ludzi.
Masza (nie kryjąc zniecierpliwienia takimi odpowiedziami): – A patriotyzm? Co znaczy patriotyzm?!
Pani Janka: – Krzywdzą nas i już sama nie wiem. Chcielibyśmy żyć. Byle tylko dzieci nie ginęły. Nie płakały i nie siedziały po piwnicach.
Dziennikarka: – A pani syn inaczej chyba myśli, skoro poszedł do wojska.
Pani Janka: – On po prostu nienawidzi Putina.
Masza jest jak starszy syn pani Janki, nienawidzi Putina. Na jej rodzinnym Krymie zaraz po aneksji nazywano ją zdrajczynią. Wielu znajomych wtedy zniknęło. Tak jak z dnia na dzień zniknęła ukraińska flaga.
Dziennikarka: – Masza, a ty znajdujesz w sobie przestrzeń na zrozumienie tego innego zdania?
Masza: – Rozumiem matki. Nie neguję tego. Wiele osób mówi „nie mieszamy się w politykę”. Jednak kiedy ktoś nachodzi twój kraj, trzeba go bronić. Nie można powiedzieć, że obojętnie, jaki kraj to będzie, byle nasze dziecko było całe. Ale pewnie dla matki to jest najważniejsze. Historia wraca, gdy nie robimy ze sobą porządku. Czasami trzeba o swoje zawalczyć. Każdy się boi przystąpić do wojny. Nikt jej nie chce, ale jak już jest, to trzeba walczyć. Masz do tego prawo. Masz prawo zawalczyć o swoich obywateli, o swoją ziemię, o swoją rodzinę.
Niby rozumie, ale się denerwuje. Przecież dokładnie dlatego wyjeżdżała z Krymu. Osiem lat temu rozmawiała w tym samym miejscu ze swoją mamą przez telefon. Dziś znów mówi o Putinie i o tym, jak prowadzi się wojnę. Dziennikarka przywołuje archiwalny wywiad z Maszą. Wtedy, w 2014 roku, dzwoniła do mamy i ze zdziwieniem słuchała, jak mama powtarza słowa rosyjskiej propagandy. O tym, że z Polski przesyłane są zatruwane produkty.
Mama Maszy (z archiwalnego nagrania): – Czytałam dopiero co, że w Rosji niszczą produkty żywnościowe. Moje ulubione sery niszczą.
Dziennikarka: – Wtedy, osiem lat temu, wprowadzono embargo i mówiono tak o polskich serach i jogurtach. Pomidorach też.
Mama: – Ten minister rolnictwa mówi, że wszystko to jest szkodliwe.
Masza: – Mamo, to śmieszne, że ty w to wierzysz.
Mama: – Ja nie tyle wierzę, mam z tym po prostu do czynienia.
Teraz to wszystko wydaje się bez znaczenia, sery, jogurty i pomidory. Ale propaganda działała. Dzisiaj też działa, tylko że lepiej. Chociaż to właśnie mama powtarza na koniec rozmowy...
Mama: – W tym świecie dojść do prawdy jest bardzo trudno. Wszystko to polityka. Wszystko to bardzo trudne. Masza, ty mnie słyszysz...
Masza (z rezygnacją, kończąc rozmowę telefoniczną): – Słyszę, słyszę.
Masza: – Moja mama żyje w kłamstwie, ale jest moją matką. Muszę to w sobie jakoś pogodzić.
Dziennikarka: – Wtedy mama tego nie rozumiała? Masza: – Mama nadal tego nie rozumie. Dziennikarka: – To jest dla ciebie najtrudniejsze, prawda?
Masza: – Psychicznie tak. Łatwiej ludziom, którzy myślą tak samo, niż ludziom w jednej rodzinie stojącym po różnych stronach barykady. Nie mam słów, by to wypowiedzieć. To psychicznie bardzo trudne. A z czyjegoś pozwolenia i milczenia bierze się zło. Trzeba być żołnierzem do końca. Czy tu, czy tam. Łzy będą potem.
Opracowała: Agnieszka Pacho
Na Podlasiu chowane są kolejne ofiary polityki zamykania drzwi przed ludźmi z Bliskiego Wschodu i Afryki.
Polska otwiera serca i przejścia graniczne dla uchodźców z Ukrainy, a na Podlasiu – w ciszy – chowane są kolejne ofiary polityki zamykania drzwi przed ludźmi z Bliskiego Wschodu i Afryki. 14 marca odbył się pogrzeb Ahmeda al-Shawafiego, 26-letniego Jemeńczyka, którego ciało zostało znalezione w Puszczy Białowieskiej.
Medyka, Korczowa, Krościenko – to miejsca na mapie Polski, które bardzo wielu osobom z Ukrainy, w większości kobietom i dzieciom, kojarzyć się będą odtąd z bezpieczeństwem, pomocą i serdecznością. Ale niecałe 500 km na północ polska granica wygląda zupełnie inaczej. Białowieża, Kuźnica, Bobrowniki – tu wstępu nie ma dla nikogo, także dla dziennikarzy, bo cały czas obowiązuje stan wyjątkowy, choć oficjalnie to jedynie „obszar objęty zakazem przebywania”. Wielokrotnie przedłużany zakaz obecnie obowiązuje do 30 czerwca 2022 r.
W ciszy i z dala od telewizyjnych kamer cały czas trwają push-backi. Aktywiści i miejscowi wolontariusze zaangażowani w pomoc uchodźcom nazywają je wywózkami. Ponurą historyczną konotację uzasadniają bezdusznością działań Straży Granicznej oraz bezpośrednim narażaniem zdrowia i życia osób wywożonych. Wedle relacji działających na miejscu aktywistów, m.in. z Grupy Granica, Straż Graniczna po zatrzymaniu przekraczających zieloną granicę odmawia im prawa do złożenia wniosku o azyl, wywozi do lasu i nakazuje marsz w stronę granicy, naprędce ogrodzonej po polskiej stronie drutem żyletkowym. Według różnych doniesień – bo trudno o wiarygodne dane oficjalne – w podlaskich lasach zmarło co najmniej kilkanaście osób.
Po raz pierwszy mogiły ludzi, którzy zginęli w drodze do Europy, widziałem w hiszpańskim Algeciras. Od grobów Hiszpanów różniły się wyglądem. Szare, betonowe płyty, podczas gdy obok płyty marmurowe, zdobione złotymi literami. Po cmentarzu oprowadzał mnie Martin Zamora, od lat zajmujący się pochówkami migrantów, którzy utonęli w drodze do Europy. Stara się identyfikować ofiary, informować rodzinę, czasem udaje mu się odesłać ciało do domu.
– Dlaczego to robię? Pamiętam, jak zatonęła łódź z osobami na pokładzie; prowadziłem zakład pogrzebowy. Pomyślałem, że przecież trzeba ich pochować. Ale jak bez imienia na nagrobku? – mówił mi wówczas Zamora.
Jednak na wielu nagrobkach wypisane są tylko daty wyłowienia ciała lub pochówku. Na włoskiej Lampedusie pierwsze groby wyłowionych z Morza Śródziemnego również są bezimienne. O tym, że byli to migranci, świadczą krzyże zbite z resztek szalup. Po tym cmentarzu oprowadzały mnie dwie aktywistki. Na dłużej zatrzymaliśmy się przy grobie Estery Ady. Ester Ada miała 18 lat, płynęła do Europy z Libii, a pochodziła z Nigerii. Wraz z ludźmi z jeszcze jednej szalupy została wyłowiona przez kapitana tureckiego statku towarowego „Pinar” – łącznie na pokładzie znalazło się 140 osób. Wówczas była to głośna sprawa, bo między rządami Włoch i Malty wybuchł spór, które państwo ma przyjąć ocalonych. Ostatecznie zeszli na ląd na Lampedusie, ale Ester Ada nie przeżyła przepychanek politycznych. Z historii wypisanej na jej grobie dowiedziałem się, że była w ciąży. Dziecko także nie przeżyło.
Na Lampedusie stoi również pomnik, który wyobraża resztki kutra owinięte szarfą z brązu. Wypisano na niej 366 nazwisk. To upamiętnienie katastrofy z 3 października 2013 r., gdy u brzegu wyspy w płomieniach stanęła łódź z uciekinierami (prawie 500 osób), w większości z Erytrei – nie udało się ich uratować. Wiadomość o katastrofie obiegła świat, podobnie jak wiadomość o kolejnej łodzi z 268 Syryjczykami. Wtedy jeszcze Europa reagowała, a Włosi rozpoczęli operację „Mare Nostrum” i w rok ocalili ponad 160 tys. osób.
Rok później politycy orzekli, że akcje ratunkowe napędzają migrację. Na Morzu Śródziemnym pojawił się Frontex, z czasem zaczęto też utrudniać działania organizacji pozarządowych, takich jak Sea-Watch, oskarżając wolontariuszy i ratowników o współpracę z przemytnikami ludzi.
Także polskie władze utrudniają działania wolontariuszy i ratowników, uniemożliwiając przy tym dokumentowanie działań Straży Granicznej, bo przecież temu służyło wprowadzenie stanu wyjątkowego. A najwięcej potrzebujących znajduje się właśnie w strefie zamkniętej – to ludzie, którzy nie mają siły iść dalej albo nie wiedzą, dokąd iść, bo nikt na nich nie czeka. Są zmarznięci, wygłodzeni, często chorzy. Wysyłają pinezkę z lokalizacją
ze smartfona – niczym sygnał SOS na otwartym morzu.
Wejście w obszar objęty zakazem przebywania z termosem gorącej herbaty, ciepłą kurtką, suchymi skarpetami i karimatą grozi szykanami i mandatem w wysokości 500 zł. Nad pomagającymi wisi także widmo zarzutów o współudział w przemycie ludzi i pomaganie w nielegalnym przekraczaniu granicy. Ale oni do lasu chodzą i uparcie twierdzą, że ratowanie życia jest wartością najwyższą.
A dziś coraz głośniej mówią o podwójnych standardach, nierównym traktowaniu uchodźców, a nawet o systemowym rasizmie. No bo jak to jest, pytają, że kobietom z Ukrainy pomagać wolno, a tym z Bliskiego Wschodu i Afryki już nie?
Gdyby nie działania wolontariuszy, ofiar śmiertelnych byłoby więcej, choć w tym gronie nikt nie wierzy w oficjalne statystyki, tak samo jak nikt nie wierzy w to, że nie będzie tu więcej pogrzebów.
– Ten sektor miał być wydzielony dla jednego uchodźcy, ale – jak widzicie – poszerza się i zapełnia. Tych pogrzebów będzie więcej. Dla wszystkich znajdzie się miejsce – mówił na trzecim w Bohonikach pogrzebie imam Aleksander Ali Bazarewicz.
Tamtego dnia chowano 37-letniego Mustafę Mohammada Mursheda al-Raimiego z Jemenu. Na uroczystości przyjechał jego brat w towarzystwie radcy prawnego z ambasady Jemenu w Warszawie. Przyjechali również Tatarzy krymscy i Czeczeni mieszkający na uchodźstwie w Białymstoku.
Wcześniej pochowano mężczyznę o nieznanym imieniu i nazwisku, a jako pierwszego – 19-letniego Syryjczyka Ahmada al-Hassana. Ahmad utonął w Bugu. Pogrzeb organizowała białostocka Fundacja Dialog, która prowadzi otwarty ośrodek dla uchodźców. Trafił do niego mężczyzna, który wraz z Al-Hassanem przeprawiał się przez Bug i przekazał informację o śmierci. Wówczas modliło się ledwie kilku wiernych, w tym Syryjczycy mieszkający w Białymstoku, którzy przyjechali do Bohonik, aby być dla zmarłego rodziną. Z braćmi Ahmada, mieszkającymi na uchodźstwie w Turcji, Jordanii i Syrii, za pośrednictwem wideoczatu łączył się dr Kassim Shady. Shady sam jest uchodźcą z Syrii, kończył w Polsce studia medyczne i wrócił tu trzy lata temu, uciekając przed wojną. Dziś działa z Fundacją Dialog, pomaga też organizować pochówki.
Dialog odwiedzałem ostatni raz w grudniu – fundacja prowadzi noclegownię pełniącą funkcję otwartego ośrodka, gdzie trafiają ludzie, których Straż Graniczna nie odepchnęła od granicy. Szef fundacji Michał Gaweł szacował, że udzielili schronienia przynajmniej 300 osobom.
Na furtce przed wejściem do noclegowni wisiała kartka z prośbą w języku angielskim do dziennikarzy o uszanowanie prywatności uchodźców. Michał Gaweł skarżył się, że dziennikarze nie zawsze zachowują się etycznie. Bywało, że media dowiadywały się o śmierci przed rodziną, a to przecież jest nie w porządku.
Tak było w przypadku rodziny dziecka, które urodziło się martwe w 24. tygodniu ciąży. Na tabliczce wbitej w podlaską ziemię 23 listopada można przeczytać imię i datę – Halikeri Dhaker, ur. 14.11.2021. Matka, 38-letnia Avin Irfan Zahir, nosiła w sobie martwego syna przez kilka dni w lesie. Gdy znaleźli ją aktywiści, krzyczała z bólu. Do szpitala w Hajnówce trafiła w stanie krytycznym.
Z prezesem Fundacji Dialog rozmawiałem w poniedziałkowy poranek, 6 grudnia ubiegłego roku, a w pokoju za ścianą spała piątka dzieci pani Avin i mąż, pan Murad. Od dwóch dni serwisy informacyjne w Polsce i na Bliskim Wschodzie podawały tragiczną informację, ale ojciec jeszcze nie zdobył się na odwagę, by powiedzieć dzieciom, że ich mama zmarła. W pogrzebie też nie uczestniczyli – pojechali pomodlić się nad maleńkim grobem dopiero następnego dnia.
Na pogrzebach uchodźców zmarłych na Podlasiu rodzin w zasadzie nigdy nie było, za to pełno było dziennikarzy, bo żałoba i tragedia ludzka są newsem. Mimo że gmina muzułmańska w Bohonikach dokłada starań, by pochówki odbywały się zgodnie z zasadami wiary, nie jest to w pełni możliwe. Ciała zmarłych są wydawane z kostnicy zbyt późno, by można było je rytualnie obmyć i zawinąć w całun. A pierwszy pochówek odbył się po zmroku, niezgodnie z tradycją, bo procedury ciągnęły się w nieskończoność. Aleksander Ali Bazarewicz podczas pogrzebów mówi, że żegnani zmarli śmiercią męczeńską, więc mają status szahidów – męczenników. – Nie trzeba obmywać ich ciał ani zawijać w całun, nie trzeba nawet za nich się modlić, bo to wszystko robią za nas aniołowie. W naszej religii męczennicy nie umierają, mimo że leżą w grobie. Dla męczenników jest specjalne miejsce u Boga.
Ostatni męczennik spoczął w Bohonikach 14 marca. Ale na tym pogrzebie dziennikarzy w zasadzie już nie było; pojechali na inną granicę, by pokazywać inny kryzys. Uroczystość za pośrednictwem internetu transmitował Piotr Czaban, jeden z nielicznych reporterów będących na miejscu.
Na udostępnionym w sieci nagraniu imam Bazarewicz apeluje: – Nie myślcie, że wojna jest teraz tylko u naszych bram. Wojna od wielu lat toczy się w Jemenie. I to bardzo ciężka wojna. O tym się nie mówi. Dlaczego? No, jest, jak jest.