Dzwonią z Rosji i nie mówią nic
chlebem może nie, bo był wydzielany na gramy.
– Jak ocenia pan to, co dzieje się teraz w Ukrainie?
– Zbrodnia, zbrodnia i jeszcze raz zbrodnia. Okrucieństwo, którego człowiek nie mógł sobie wyobrazić, no bo kto by pomyślał, że takie coś jest możliwe w XXI wieku w środku Europy? Co mogę powiedzieć więcej? Może tyle, że wywiad rosyjski okazał się do i zmęczona sankcjami Rosja ostatecznie przegra.
– Zna pan Rosję. Zna pan Rosjan. Sporo pan zrobił, jeśli chodzi o pojednanie między Polską a Ukrainą, między Polską a Rosją. Można było tej wojnie jakoś zapobiec?
– Nie łączmy tych wszystkich spraw. Ukraina jest Ukrainą, a Rosja jest Rosją. Wielkorosja – czyli Rosja, za przyjaciół swoich. Jak to skomentować?
– Cynizm. Straszne. To, że oni nie będą się mogli pogodzić ze stratą Ukrainy, to rozumiałem. Jasne jest, że Rosja bez Ukrainy przestaje być mocarstwem. Wiadomo, że Putin stara się przywrócić wielkomocarstwowość nie tylko Związku Radzieckiego, lecz także Rosji carskiej, która terytorialnie była nawet o wiele większa, bo należały
Wołodyjowskim”, potem przyszedł „Potop”, a „Ogniem i mieczem” nie puściła cenzura. Powieść tę przeczytałem dopiero po powrocie do Polski.
– Czy sfilmowanie „Trylogii” było dla pana misją? Pewnym życiowym zobowiązaniem?
– Nigdy nie traktowałem swego zawodu w ten sposób. Powody były bardziej prozaiczne. Telewizja zamówiła u scenarzysty Jerzego Lutowskiego serial historyczny, a on z tym przyszedł do mnie. Wiedział, że na punkcie historii mam tak zwanego zajoba.
– Pisarstwo Henryka Sienkiewicza ciągle jest niedoceniane?
– Na pewno Sienkiewicz nie jest gorszy od Aleksandra Dumasa, a nikt we
Francji nie wstydzi się, że robi Dumasa. To, że Bolesław Prus nazwał Jana Skrzetuskiego „Chrystusem w mundurze”, a inny mądrala powiedział, że Sienkiewicz to „pierwszorzędny pisarz drugorzędny” nie znaczy, że autor „Potopu” był grafomanem. W tych słowach słyszę wiele zazdrości.
– Zazdrość i zawiść to polska codzienność. Ma to związek z naszymi polskimi kompleksami?
– Walentyna, moja zmarła przed laty żona, powiedziała mi kiedyś, że nigdy nie zrobię filmu na podstawie pisarstwa Fiodora Dostojewskiego, bo nie mam kompleksów. To prawda. Różni ludzie zarzucali mi, że moje filmy to szkolne czytanki. Cóż. Miałem ten luksus, że zawsze robiłem to, na co miałem ochotę.
– Co jest najważniejsze w zawodzie reżysera?
– Już na pierwszym roku studiów dowiedziałem się, że najważniejszą sprawą poza talentem w zawodzie reżysera jest odporność psychofizyczna. Jak ktoś tego nie ma, to niech idzie do teatru i niech nie zajmuje się kinem. Kino to połączenie sztuki z przemysłem, do której wtrącają się różne wyroki boże, m.in. warunki atmosferyczne, i trzeba się zmagać. Na wszystko trzeba być przygotowanym. A tej siły mi Pan Bóg jednak nie odmówił. – Jest pan człowiekiem silnym? – Byłem dość silny fizycznie. Psychikę też miałem mocną. Dowód? Nie wyjechałem z Polski. A próbowano mnie zniechęcić w różny sposób, m.in. w roku 1968. Strajk, rewizja w domu, rewizja w hotelu. Nie wyszło. Propozycję emigracji miałem też po „Panu Wołodyjowskim”, a potem, gdy „Potop” był nominowany do Oscara. Zastanawiałem się, bo wiadomo, że praca na Zachodzie daje człowiekowi inne możliwości. W polskim kinie twórca jest skazany, choćby ze względów językowych, na peryferyjność. Ameryka to co innego. Już nawet Rosja różni się w tym od Polski. Kino rosyjskie ma za sobą Fiodora Dostojewskiego, Lwa Tołstoja, rewolucję październikową i bombę atomową.
– Otarł się pan w 1974 roku o Oscara. Czy to jakoś do pana wraca?
– Oscara nie mogłem zdobyć, bo nie miałem szansy w rywalizacji z „Amarcordem” Federico Felliniego. Uświadomiono mi później, że gdyby nie Fellini, to „Potop” dostałby tę nagrodę. Przegrać z tak wielkim mistrzem to dla mnie jak wygrana, zwłaszcza że Polska wcale nie chciała wysłać mojego filmu. Dopiero gdy do Polski przyleciał z Hollywood słynny kompozytor Bronisław Kaper, laureat Oscara, członek Akademii, i zobaczył „Potop”, to narobił szumu i zmusił kogo trzeba do wysłania filmu. Kaper przyjaźnił się z Arturem Rubinsteinem, który miał szmergla na punkcie „Trylogii”. Gdy dowiedział się, że będzie projekcja filmu, odwołał swój koncert w Nowym Jorku. Było to świetną reklamą dla „Potopu”. Projekcja odbywała się w Los Angeles, pełna sala, ludzie przez pięć godzin seansu siedzieli nawet na schodach. Rubinstein wyszedł przed filmem i przedstawił mnie. Denerwował się i mówił po polsku, na co jego żona krzyknęła: „Idioto, przecież oni cię nie rozumieją!”. A on na to: „To niech się uczą!”, i to wszystko pokazała wtedy telewizja.
– Nigdy pan nie został w Polsce?
– Kiedyś miałem rozmowę z Gregorym Peckiem i Bronisławem Kaperem. Powiedzieli mi: „Ty już masz 43 lata. U nas w USA w tym wieku trzeba mieć już duże konto bankowe dające niezależność. W przeciwnym razie ciągle będziesz musiał gonić i brać poprzeczki”. Uwielbiam walczyć, jeśli mam na to ochotę, a nie wtedy, gdy muszę. To dwie różne rzeczy.
– Denerwował musiał pożyczać robienie filmów?
– Nigdy niczego nie musiałem. Brałem kredyty, bo chciałem. Jak na tamte czasy, pieniądze, które zarabialiśmy przy robieniu filmów, były niewielkie. Po „Wołodyjowskim” wyszła specjalna uchwała biura KC PZPR o likwidacji kominów zarobkowych. Po sukcesach moich filmów decydenci bali się, że stanę się krezusem. Potem przez 11 lat chodziłem i szukałem pieniędzy na „Ogniem i mieczem”. Minister kultury Aleksander Krawczuk w ramach zapełniania białych plam w historii polsko-rosyjskiej zgodził się na realizację tego filmu. Zaczęliśmy przygotowania, ale minister Izabella Cywińska, koleżanka po fachu, zlikwidowała dotację. Potem, żeby nakręcić „Ogniem i mieczem”, zastawiłem cały swój majątek. Wtedy to było coś nowego, bo ostatni raz polskie kino było kredytowane przez bank w roku 1939.
– Kto był pana ulubionym aktorem?
– Miałem szczęście pracować z kilkoma najwybitniejszymi polskimi aktorami. Daniel Olbrychski zagrał w całej żałował, że się pan, gdy pieniądze na
„Trylogii”, a Tadeusz Łomnicki, świetny aktor teatralny, na ulicy był całkowicie anonimowy, dopóki nie zagrał pana Wołodyjowskiego. Pracowałem też z Gustawem Holoubkiem, który zrobił mi dwie bardzo różne, ale piękne role: „Profesora” w „Gangsterach i filantropach” oraz Andrzeja Keniga w „Prawie i pięści”. Chciałem, żeby zagrał też Janusza Radziwiłła w „Trylogii”. Gustaw w tym czasie zakochał się jednak w Magdzie Zawadzkiej i usłyszałem od niego, że z przyjemnością zagra, ale... Bogusława Radziwiłła. Tę rolę miałem już obsadzoną i się nie dogadaliśmy.
– A Jerzy Bińczycki i „Znachor”, który wzrusza kolejne pokolenia?
– Po pokazie „Znachora” miałem zaproszenia z całego świata. Jerzy Bińczycki, piękny człowiek i znakomity aktor, nadał temu filmowi dodatkowy charakter. Cała Skandynawia, Związek Radziecki, Chiny i Wietnam chciały zobaczyć „Znachora”. To był szał! Ze względu na ten film zyskałem przyjaciół w środowiskach lekarskich na całym świecie.
– Na planach swoich filmów dowodził pan tysiącami aktorów i statystów. Jak pan to wspomina?
– Nazywali mnie „Generał”, „Hetman Wielki Koronny”, po „Ogniem i mieczem” zostałem nawet „Atamanem”. Lubiłem to. Czułem się w swoim żywiole. Prawdopodobnie jak malarze: miniaturzyści, pejzażyści, portreciści i bataliści, nie mówiąc o manierystach, widocznie urodziłem się batalistą. Zawsze potrafiłem to sobie wyobrazić, zainscenizować to sobie, bez środków łączności w owym czasie. – A jakieś większe wpadki były? – Oczywiście. Gdy kręciliśmy „Pana Wołodyjowskiego”, wyjechała mi nagle ciężarówka. Zobaczyliśmy ją już w czasie ujęcia i nic nie mogliśmy zrobić. Strasznie się zdenerwowałem. Ujęcie wymagało ogromnej ilości środków pirotechnicznych, których więcej już nie miałem. Innym razem robiłem trudne do powtórzenia ujęcie, gdy w kadr weszli mi jacyś ludzie. Dostałem szału, a współpracownicy mnie uspokajali: „Co się denerwujesz?! Przecież to nasi ludzie!”.