Czwarta próba Orbána
Po dwunastu latach rządów lider Fideszu znów liczy na wygraną w wyborach parlamentarnych. Szedł do nich jednak w zupełnie innej rzeczywistości niż poprzednio. Tym razem miał przeciwko sobie zjednoczoną opozycję, a także pół świata, po tym jak w konflikcie Zachodu z Rosją stanął po stronie Putina.
Podczas kampanii wyborczej w Budapeszcie królowała twarz przywódcy opozycji Pétera Márki-Zaya. Spoglądał na mieszkańców stolicy z billboardów, przystanków autobusowych i latarni. Jednak to nie jego PR-owcy zaprojektowali te plakaty. Były one dziełem przeciwników z partii rządzącej i sugerowały, że Márki-Zay, bezpartyjny samorządowiec, jest pionkiem w rękach politycznych czarnych charakterów zamierzających zniszczyć suwerenność kraju oraz chrześcijańską kulturę. Według Fideszu ci manipulatorzy to członkowie sześciu różnych ugrupowań – od prawicy przez liberałów, tradycyjną lewicę aż po zielonych – tworzących koalicję Wspólnie dla Węgier w niecnym celu obalenia Viktora Orbána. Perspektywa widziana z drugiej strony sceny politycznej jest oczywiście odmienna. Koalicja, jakkolwiek egzotyczna, była koniecznym i jedynym rozwiązaniem, by uratować Węgry przed autorytarnym, nacjonalistycznym, coraz bardziej skorumpowanym rządem niszczącym większość demokratycznych instytucji w państwie.
Pospolite ruszenie opozycjonistów okazało się skuteczne choćby przez to, że nieco osłabiło arogancję obecnej władzy. Nawet rzecznik premiera Zoltan Kovacs przyznał, że istnienie sojuszu znacznie podnosi stawkę. I rzeczywiście, sondaże pokazały, że Márki-Zay, 49-letni burmistrz miasteczka Hódmezővásárhely, konserwatysta, ojciec siedmiorga dzieci, który w wyborach lokalnych dwukrotnie pokonał kandydatów Fideszu, ma szansę również w starciu z Orbánem. Dwuprocentowa różnica między przeciwnikami, jaką pokazywały sondaże, to granica błędu statystycznego. Nadzieje węgierskich opozycjonistów rosły jednak już wcześniej, po jesiennych wyborach w Czechach, gdzie pięciopartyjny Blok Demokratyczny odprawił z kwitkiem premiera Andreja Babiša. – Głęboko wierzę, że Węgrzy też to zrobią – powiedziała wówczas przewodnicząca czeskiego parlamentu. Mimo wszystko usunięcie Orbána jest trudniejsze niż usunięcie Babiša, który sprawował władzę przez jedną kadencję i stał na czele rządu mniejszościowego. Orbán podczas trzech kadencji umocnił się, zmieniając system wyborczy i przejmując kontrolę nad większością instytucji oraz mediów w kraju.
Márki-Zay daje wyborcom alternatywę – Orbán i Putin albo Zachód i Europa. Problem w tym, że jego sojusz składa się ze starych partii, mających niewiele do zaoferowania młodym ludziom. – Węgry potrzebują czegoś nowego – mówi 25-letnia studentka Blanka. Nie chce głosować na opozycję, Fidesz też odrzuca. Jej narzeczonym bowiem jest Syryjczyk, a Orbán demonizuje migrantów. Blanka nie ma więc na kogo głosować, ponieważ o wejście do parlamentu ubiegają się jeszcze tylko nacjonalistyczne ugrupowanie Nasz Kraj oraz stowarzyszenie prześmiewców pod wodzą komika Gergelya Kovácsa – Partia Psa z Dwoma Ogonami. Poparcie dla każdej z nich oscyluje w granicach 3 procent. Ich siła leży jednak w tym, że jeśli razem przekroczą 5-procentowy próg wyborczy, zdecydują o podziale mandatów i Fidesz może utracić większość.
Ostatnie sondaże pokazywały ostrą walkę o władzę. Pytanie tylko – czy uczciwą? W 2014 roku Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie stwierdziła, że zmiany prawne wprowadzone przez Orbána negatywnie wpłynęły na proces wyborczy, w tym na usunięcie ważnych mechanizmów kontroli i równowagi. OBWE przedstawiła wiele zaleceń, ale następne wybory w 2018 roku były jeszcze gorsze, nazwano je najbrudniejszymi od czasów komunizmu. I nie ma żadnych podstaw, by twierdzić, że teraz jest inaczej. Weźmy pierwszy z brzegu przykład – węgierski rząd wykorzystywał w kampanii e-mailowe adresy obywateli, zebrane w celu przekazywania zaleceń dotyczących pandemii, do wysyłania materiałów propagandowych Fideszu. Natomiast węgierska publiczna telewizja do złudzenia przypomina TVP. Wiecie, jak państwowy kanał TV2 relacjonował prezentację manifestu opozycji? Zreferował wiadomość w 29 sekund, nie podał żadnych informacji na temat manifestu, a przekaz zatytułował „Wydarzenie prezentacji manifestu opozycji zakończyło się fiaskiem” – pisze Euronews. OBWE wysłało na Węgry misję złożoną z 200 osób. Eksperci radzą, by po ogłoszeniu wyników głosowania przywódcy państw Unii nie śpieszyli się z gratulacjami, lecz czekali na oświadczenia obserwatorów, które zwykle publikowane są dzień lub dwa dni po wyborach. (EW)
94. oscarowa gala miała swoją atrakcyjnością przyciągnąć publiczność, której zabrakło w ubiegłym roku, gdy liczba telewidzów spadła do rekordowo niskiego poziomu. Niestety, wbrew zapowiedziom organizatorów okazała się żenującym pokazem obłudy, arogancji, seksizmu i agresji.
Nad wojną cisza
Ceremonia odbywała się w szczególnym, wojennym czasie. Pojawiły się więc głosy, że w jej trakcie powinna zostać mocno potępiona inwazja na Ukrainę, jej ofiary uhonorowane, i wygłoszony apel o pomoc dla walczących i uchodźców. Gospodyni imprezy, aktorka Amy Schumer, zwróciła się do Akademii Wiedzy i Sztuki Filmowej, by zaproszono prezydenta Wołodymyra Zełenskiego do wygłoszenia przemówienia online. Chciała, żeby opowiedział o tej głupiej wojnie, o której nikt nic nie wie, bo jest bardzo daleko. Jej prośbę poparł największy orędownik Ukrainy, dwukrotny laureat Oscara Sean Penn. Osobiście doświadczył rosyjskiej inwazji, kiedy kręcił o niej film dokumentalny. Widział tragedię uchodźców przekraczających polską granicę. Założona przez niego organizacja charytatywna zbiera dla nich fundusze. Aktor zapowiedział, że publicznie zniszczy swoje statuetki, jeżeli ukraiński prezydent nie zostanie wysłuchany w Dolby Theatre. Wszystko na próżno. Prośby i groźby nie przekonały organizatorów. – Jeśli akademia postanowiła nie zajmować się przywódcami na Ukrainie przyjmującymi za nas kule i bomby, a także ukraińskimi dziećmi, to ta decyzja będzie najbardziej plugawym momentem w historii Hollywood. Modlę się, aby tak się nie stało. Jeżeli jednak okaże się to prawdą, mam nadzieję, że każdy zaproszony zrezygnuje z gali. Wezwanie do bojkotu Oscarów trafiło w próżnię. Nie zrezygnował nikt. Oficjalnym wyrazem solidarności z Ukrainą była chwila ciszy. Niezwykłym zbiegiem okoliczności trwała dokładnie tyle, ile potrzeba, aby pomocnicy zmienili scenografię – drwi „Guardian”. Do hołdu dla Ukrainy wezwano tekstem wyświetlonym na ekranie. Słowo „wojna” zostało w nim zastąpione bezpiecznym terminem „konflikt”. Na spontaniczne manifesty zabrakło już chęci lub odwagi. Gwiazdy, występujące kiedyś z płomiennymi mowami przeciwko Donaldowi Trumpowi, rasizmowi, zmianom klimatycznym czy dyskryminacji kobiet, tym razem były niezwykle powściągliwe. Tylko nieliczni goście, w bardzo dyskretny sposób, pokazali, że wojna w Europie zaprząta ich myśli. Kilkoro z nich przypięło do strojów żółto-niebieskie wstążeczki, Amy Schumer wspomniała o „ludobójstwie”, Francis Ford Coppola krzyknął: Niech żyje Ukraina!,a Mila Kunis, która z mężem Ashtonem Kutcherem zebrała dla Ukraińców 35 mln dolarów, nieśmiało wspomniała o „kryzysie”, nie wymieniając jednak nazwy napadniętego kraju. A przecież sama ma ukraińskie korzenie. Cóż, podczas takiej nocy jak ta trzeba zachować równowagę, bo chodzi w niej o zabawę, o świętowanie – stwierdził producent gali Will Packer.
Seks i mordobicie
Świętowanie było jednak przywilejem wybranych. Laureatów aż ośmiu kategorii – „Film dokumentalny”, „Film krótkometrażowy”, „Krótkometrażowy film animowany”, „Montaż”, „Scenografia”, „Oryginalna muzyka”, „Dźwięk”, „Makijaż i fryzura” – potraktowano jak pariasów. Producenci podjęli zaskakującą decyzję o wycięciu ich z transmisji na żywo. Nagrody wręczono wcześniej, wszystko nagrano i odtworzono we fragmentach podczas gali. Akademia tłumaczyła, że robi to dla publiczności, ponieważ większość widzów i tak interesuje się tylko sześcioma najbardziej znanymi kategoriami – „Najlepszy film”, „Najlepszy reżyser”, „Najlepszy aktor”, „Najlepsza aktorka”, „Najlepszy aktor drugoplanowy” i „Najlepsza aktorka drugoplanowa”. Poza tym więcej czasu będzie można poświęcić na rozrywkę – numery muzyczne, klipy filmowe, żarty oraz skecze. Niestety, rozrywka też nie wypaliła. Gwiazdy prezentujące laureatów miały długie
– wrzasnął Smith, wracając na miejsce.
Hollywoodzcy hipokryci
Karczemna awantura podczas największej imprezy kulturalnej świata. Niewątpliwa gratka dla brukowców, lecz dla prawdziwych wielbicieli sztuki filmowej smutny znak upadku autorytetu Oscarów. Oto nagle ten festiwal liberalnych wartości – pokoju, miłości, harmonii, różnorodności – zaczął wyglądać jak wyprodukowany przez promotora boksu Dona Kinga – napisał australijski recenzent Karl Quinn.– Co więcej, nikt nawet nie mrugnął okiem (...). Niech nagranie pokaże, że kilka minut później Bradley Cooper objął Smitha (...), że Tyler Perry, zwycięzca zeszłorocznej Nagrody Humanitarnej im. Jeana Hersholta, położył pocieszająco dłoń na ramieniu Smitha (...). A kiedy ogłoszono Smitha najlepszym aktorem, John Travolta i Samuel L. Jackson otoczyli go słodkim, przyjaznym uściskiem (...). Smith dostał Oscara i wygłosił mowę o rycerskim mężczyźnie chroniącym swoją damę. Porównując się do człowieka, którego gra w „King Richardzie”, ojca tenisowych supergwiazd Venus i Sereny Williams, zaczął od spostrzeżenia, że „Richard Williams był zaciekłym obrońcą swojej rodziny”. Wzywał Boga, sugerując, że otrzymał od niego misję. Był to paternalistyczny, brutalny, wyraźny przypadek kompleksu Zbawiciela. Przyszło mi do głowy określenie „toksyczna męskość”. „Biednemu” agresorowi, choć już nie jego żonie, koledzy okazali współczucie, Rocka nie pocieszano i nie ściskano. Zarzutów na policję nie wniósł, więc Smith może czuć się bezpieczny. Dla poprawy wizerunku rozpowszechnia historię o traumie, jaką przeżył, widząc ojca bijącego matkę, którą ponoć zawsze chciał pomścić. Kiepskie, mało wiarygodne tłumaczenie. Jedno jest pewne – w przyszłości nikt nie będzie pamiętał, że laureatem Oscarów 2022 został film „Coda”. Wszyscy będą je kojarzyli z atakiem Willa Smitha. Czy na pewno o to chodziło? Brytyjska dziennikarka Hadley Freeman siedziała tej nocy na widowni. Po zakończeniu imprezy zaczepiła aktora Seana Combsa. – Zawsze wydawał mi się człowiekiem, który nie boi się wyrazić opinii, więc zapytałam go, co sądzi o tym, że Smith walnął Rocka. „Najlepsze Oscary w historii. Kiedykolwiek!” – krzyknął, odchodząc. Potem wrócił, spojrzał mi prosto w oczy i powiedział: „Najlepsze. Oscary. Kiedykolwiek”. Żeby nie było wątpliwości. (EW)
26 marca angielski zespół Genesis pożegnał się na zawsze ze sceną. Schorowany i, jak go określiły brytyjskie media, wątły Phil Collins zaczął londyński koncert drżącym głosem: Ten wieczór jest wyjątkowy. To ostatni koncert trasy i ostatni show Genesis w ogóle. Następnie próbował w swoim stylu rozładować smutny nastrój żartem: Wciąż trudno nam uwierzyć, że przyszliście nas zobaczyć. Po tym wieczorze wszyscy będziemy musieli znaleźć prawdziwą pracę.
Jonathan King, pierwszy producent zespołu, wymyślił nazwę Genesis, czyli początek, bo jego zdaniem ich muzyka była wtedy zupełnie nowym, progresywnym brzmieniem na Wyspach. Gdy w 1969 roku wydali pierwszą płytę, klawiszowiec Tony Banks oraz gitarzysta Mike Rutherford mieli po 19 lat. Rok później dołączył do zespołu młodszy od nich o rok perkusista Phil Collins. Co prawda z przerwami na kariery solowe, ale można uznać, że band przetrwał w tym trio 52 lata. Nagrał 13 albumów, które sprzedały się w 100 milionach egzemplarzy.
Collins dał trasie koncertowej nazwę „Ostatnie domino”, ale Banks nalegał, żeby dodać znak zapytania, bo ciągle wierzył, że to jeszcze nie koniec. Pandemia przesunęła europejską część „The Last Domino?” o dwa lata. Pod koniec ubiegłego roku wykryto koronawirusa także wśród członków zespołu i nawet angielskie koncerty się nie odbyły. Dla schorowanego Collinsa to była długa zwłoka. Jego problemy zdrowotne zaczęły się w 2007 roku. Najpierw stracił czucie w palcach lewej ręki, a jest mańkutem. Okazało się, że ma uszkodzone kręgi szyjne. Przeszedł operację. Rok później kolejną, ale ręki. Mimo to stracił w niej całkowicie czucie. Po trzecim rozwodzie Collins rzucił się w wir pracy w USA, ale w wolnym czasie pił w samotności coraz więcej. W 2012 roku nabawił się ostrego zapalenia trzustki. Zażywanie silnych leków przeciwbólowych popijanych alkoholem spowodowało, że miał kilka wypadków w domu. W końcu zdecydował się na terapię farmakologiczną, dzięki której przestał pić. W 2015 przeszedł w Szwajcarii kolejną operację kręgosłupa, ale gdy wrócił do domu, przewrócił się, tym razem już na trzeźwo, i złamał stopę. Od tej pory porusza się o lasce. Lata brania kortyzonu na poprawę kondycji strun głosowych osłabiły jego kości. 50 lat w siedzącej pozycji, gdy grał na perkusji, osłabiło kręgosłup. Pięć lat temu wykryto u niego cukrzycę. Leczył się w komorze hiperbarycznej, bo na jego stopie rozwinął się ropień cukrzycowy.
Gdy 7 marca tego roku, kuśtykając, wchodził na scenę w Berlinie, kilkanaście tysięcy fanów zamarło. Widać było, że poruszanie się sprawia mu ból. Odetchnął, gdy usiadł na stołku barowym, na którym śpiewał przez kolejne dwie godziny. Na perkusji utwory Genesis wykonał jego 20-letni syn Nic. Niektórzy twierdzą, że do ostatniej trasy koncertowej Collins zmobilizował się, aby wypromować chłopca, któremu podarował perkusję już na trzecie urodziny. Głos Phila przez pierwsze trzy utwory brzmiał słabo, zwłaszcza że zespół zaczął od bardzo dynamicznych kawałków z lat 70. Znając na pamięć siłę jego wokalu chociażby z utworu „Mama”, zauważyłem brak dawnej mocy. Mimo to także nie najmłodsza już widownia wsparła wysiłki frontmana, co dodało mu skrzydeł. Jego struny głosowe jakby się nagle rozgrzały i znów wszyscy przenieśli się w czasie do swoich młodych lat.
Mimo ogromnej sympatii do zawsze dowcipkującego, a niekiedy wręcz zrzędzącego Collinsa po pierwszych utworach pomyślałem, że nie powinien już występować. Ale z drugiej strony, czemu nie? Nie każdy piosenkarz musi być przecież upiększony botoksem, operacjami plastycznymi i skoczny jak nastolatek po ścieżce koksu. To rockmani przyzwyczaili nas do obrazu nieśmiertelnych i wiecznie młodych. Phil wyszedł na scenę ubrany tak jak lubi i jest mu wygodnie. W dresie. Banks i Rutherford pozostali wierni czarnym marynarkom. Ich występy nigdy nie wymagały od nich zbyt dużej aktywności fizycznej. W czasie ostatniej trasy nieco starsi koledzy prezentowali się bardziej dziarsko niż Phil, który zresztą nie próbował ukryć swoich słabości, szydził z nich na każdym kroku. Koncert w Berlinie był pełen kontrastów i zwrotów jak w prawdziwym życiu. Mimo trudów widać było, że zespół stęsknił się za publicznością i kocha występować na żywo. Gdy 26 marca Collins ogłosił koniec występów, miał zaciśnięte zęby i znacząco kiwał głową. Tak, tak, pół wieku minęło za szybko.