Smoleńsk wraca
Ponad 2 miliony niepokornych
Pandemia kolejny raz została odwołana, ale wydaje się, że tym razem na dobre. Przynajmniej niektóre obostrzenia zostały zniesione i powoli o nich zapominamy. Nie pamiętamy już o tym, że covid nałożył na policję dodatkowe obowiązki.
„W trakcie działań związanych z pandemią policjanci w związku z brakiem maseczki pouczyli 1 051 440 osób, wystawili 1 099 737 mandatów oraz sporządzili 119 275 wniosków o ukaranie do sądu. Ponadto funkcjonariusze policji dokonali ponad 2,91 mln kontroli placówek handlowych pod kątem przestrzegania przepisów sanitarnoepidemiologicznych. Ujawniliśmy w ten sposób ponad 460 tys. nieprawidłowości i prawie 645 tys. wykroczeń” – powiedział rzecznik prasowy Komendanta Głównego Policji inspektor Mariusz Ciarka. Dodał, że w czasie pandemii policjanci skontrolowali łącznie ponad 1,5 mln pojazdów transportu publicznego, sprawdzając, czy przestrzegane są przepisy sanitarne.
„Liczby, które podaję, robią naprawdę ogromne wrażenie, wskazując obciążenie dodatkowymi zadaniami polskich policjantów, i pokazują, jak wiele policjanci robili, żeby zapobiegać transmisji wirusa, chociażby poprzez sprawdzanie osób objętych kwarantanną. Łącznie takich osób sprawdziliśmy na zasadzie wielokrotnych kontroli 136 milionów 746 tysięcy 55. Nieobecnych w miejscu kwarantanny było ponad 587 tysięcy osób” – podkreślił inspektor Ciarka.
Wstyd Tuska
„Jest mi tak po ludzku bardzo, bardzo wstyd, kiedy słyszę premiera Morawieckiego, który wychwala Marine Le Pen i który atakuje prezydenta Emmanuela Macrona w przeddzień pierwszej tury wyborów prezydenckich we Francji, gdzie idą łeb w łeb oboje – i pani Le Pen, i aktualny prezydent Macron. Jest mi strasznie wstyd, kiedy słyszę, że jednym z pierwszych gratulujących jeszcze w nocy Viktorowi Orbánowi, temu putinowskiemu, politycznemu agentowi w Europie, jest premier Morawiecki. To w ogóle jest kapitalny zestaw tych, którzy pospieszyli z gratulacjami dla Orbána: to był Morawiecki, Le Pen i Trump. I oczywiście na szczycie tej ponurej piramidy – Putin. Tych czworo pogratulowało Orbánowi. Niestety, wśród nich jest polski premier” – powiedział Donald Tusk podczas konferencji prasowej w terminalu kolejowym Braniewo-Mamonowo koło Terespola w województwie lubelskim. Były szef rządu skomentował w ten sposób wybory parlamentarne na Węgrzech oraz prezydenckie we Francji.
Trumny smoleńskie dały Kaczyńskiemu władzę, teraz mają mu pomóc tę władzę zachować.
Od kilku lat wydawało się, że Smoleńsk 2010 to temat zamknięty. Że wszystko zostało już szczegółowo wyjaśnione. Bo tak rzeczywiście było. Przebadany został wrak, badali go eksperci z komisji Millera i prowadzącej śledztwo prokuratury. Przeanalizowana i niemal dokładnie odczytana została czarna skrzynka. Zarówno słowa, które padły w kabinie, jak i wskazania przyrządów.
Wszystko jest udokumentowane. Piloci schodzili za szybko – powinni zniżać się z prędkością 3,5 m/s, a zniżali się z prędkością 7 m/s. Nie powinni być niżej niż 100 m, jeśli widoczność jest mniejsza niż 1000 m. A oni zupełnie świadomie zeszli do 39 m i dopiero wówczas zdecydowali się na poderwanie samolotu. Widoczność mieli na 200 m. Przy prędkości 270 km/godz., a taką miał lądujący samolot, 200 m pokonuje się w niespełna 3 sekundy. Samolot de facto leciał więc na oślep. We mgle. Do tego pilot próbował podrywać Tu-154, korzystając z automatycznego pilota, i dopiero po 5 sekundach zorientował się, że ten system na tym lotnisku nie działa, że trzeba ręcznie. A tylu ton nie podrywa się od razu. Przy prędkości zniżania 3,5 m/s przeniżenie wynosi 10 m, przy 8 m/s – aż 50 m. Samolot znalazł się więc na wysokości 6 m i zaczął szorować podwoziem o drzewa. Już nie miał szans. Tak uważają zresztą biegli z prokuratury. Słynna brzoza, w którą uderzył skrzydłem... Czy była, czy nie, samolot wciąż szedł w dół...
To wszystko zarejestrowała czarna skrzynka. Słyszymy na nagraniu, jak załoga zastanawia się, czy lecieć na lotnisko zapasowe, czy próbować lądować we mgle. Potem słowa szefa protokołu dyplomatycznego, że prezydent nie podjął jeszcze decyzji. Następnie dyskusję załogi i decyzję, że zejdą do 100 m, zorientują się, jaka jest widoczność, i jeśli będzie źle, to odejdą. Potem, jak obniżają pułap zejścia do 63 m... Słyszymy, jak do kabiny wchodzą generałowie. Jak padają słowa: „Zmieścisz się śmiało”, a potem: „Pomysły”. I jak podwozie samolotu szoruje o gałęzie drzew, a potem okrzyki grozy, huk i ciszę...
Ba! Na taśmach z czarnej skrzynki, 28 – 30 minut przed wypadkiem, możemy usłyszeć, jak kontrolerzy białoruscy, których wcześniej powiadomili kontrolerzy ze Smoleńska, informują załogę, że warunków do lądowania na lotnisku Siewiernyj nie ma. I żeby szukali zapasowego. To jak? Kontrolerzy chcieli katastrofy czy przeciwnie, zniechęcali do lądowania?
Wszystko jest więc czarno na białym wyłożone. W historii badania wypadków lotniczych nie ma katastrofy zbadanej niż smoleńska.
Zresztą i Kaczyński, i PiS to wiedzą. Prokuratura prowadząca śledztwo od dawna milczy. W zasadzie pamiętamy ją tylko z tego, że zarządziła ekshumację ciał ofiar katastrofy wbrew woli wielu rodzin. Z punktu widzenia zwolenników teorii zamachu te ekshumacje nic nie dały. Opowieści o trotylu zostały już dawno zweryfikowane – to były śladowe ilości, jakie zostawić może broń, która tym samolotem wcześniej była przewożona do baz w Afganistanie. Temperatura podczas dokładniej wybuchu trotylu wynosi ponad 2800 st. Śladów po takim wybuchu nie odnaleziono. Pomińmy już banalną kwestię, jak w takim samolocie podłożono bomby.
Podkomisja Antoniego Macierewicza, która pracuje od 2016 r., także niczego poza fantazjami nie przedstawiła. Zresztą podkomisja zdążyła już się rozpaść, jej członkowie się pokłócili i skompromitowali. Okazało się, że to amatorzy, którzy nigdy wypadków lotniczych nie badali, że ich funkcje i umiejętności zostały wyolbrzymione.
Zwróćmy uwagę, jak traktowane były raporty podkomisji. Telewizja publiczna Jacka Kurskiego nie chciała emitować filmiku o katastrofie, który podkomisja wyprodukowała. Potem, gdy raport się ukazał latem 2021 r., nikt poważny nie chciał do niego się przyznać. Jednak dziś to już jest rozkręcane. 10 kwietnia, w 12. rocznicę katastrofy, Jarosław Kaczyński chce zorganizować wielką manifestację w Warszawie. Oficjalnie zaprasza na rocznicowe uroczystości i mówi: „W tym roku warto, by były jak najbardziej liczne”. Nie miejmy złudzeń – cała pisowska machina otrzymała zadanie. Frekwencję zapewnią ludzie zwożeni autokarami, telewizja publiczna zagwarantuje oprawę medialną. Tak oto wydarzenie, wokół którego PiS z roku na rok wygaszało emocje, znów ma eksplodować, przyciągać uwagę. „Wieczorem, 10 kwietnia, na pewno poruszę ten temat”, mówi Kaczyński. O co tu chodzi?
Bo ma okazję
Dlaczego Kaczyński znów chce odgrzewać sprawę Smoleńska? Pierwsza odpowiedź brzmi: dlatego, że może.
Jeżeli jeszcze kilka tygodni temu sprawa katastrofy smoleńskiej była politycznie martwa, dziś ma szansę na reanimację. To „zasługa” Władimira Putina i jego decyzji o wojnie z Ukrainą. W ciągu kilku dni rosyjski prezydent z przywódcy największego państwa na świecie przeobraził się w agresora, osobę niebezpieczną, „rzeźnika”, jak powiedział Joe Biden.
Plany Kremla, atak na Ukrainę, próba jej podbicia, ewentualnie rozczłonkowania, planowane zamachy na prezydenta Zełenskiego – o tym media mówią od początku wojny, tworząc nowy obraz Władimira Putina. Nie może więc dziwić, że teorie odrzucane 10 lat temu dziś nabierają nowego blasku.
Impuls przyszedł z przemówienia Wołodymyra Zełenskiego w polskim Zgromadzeniu Narodowym. W jednym z wątków nawiązał on do katastrofy smoleńskiej, mówiąc: „Pamiętamy, jak były badane okoliczności tej katastrofy. Wiemy, co to oznaczało dla was i co oznaczało dla was milczenie tych, którzy wszystko dokładnie wiedzieli, ale cały czas oglądali się jeszcze na naszego sąsiada”.
Jak te słowa rozumieć? Myślę, że celowo są tak niejasne, by każdy rozumiał je, jak chce. W każdym razie mieszczą się w retoryce Zełenskiego, który, przemawiając w kolejnych parlamentach, przestrzega przed Rosją, nawiązując do historii, i apeluje o pomoc.
W przypadku Polski jego słowa wywołały jeszcze inne reakcje... Parę dni później w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” mieliśmy taką wymianę zdań między dziennikarzami
a Jarosławem Kaczyńskim: „– Panie Premierze, prezydent Wołodymyr Zełenski, przemawiając przed polskim Zgromadzeniem Narodowym, wprost zasugerował – to było czytelne dla wszystkich – że 10 kwietnia 2010 r. Federacja Rosyjska przeprowadziła zamach na delegację RP ze śp. Prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele. Spodziewał się Pan Premier takiej wypowiedzi?
– Rosja to kraj zbrodniczy. Sądzę, że dziś nikt nie ma co do tego wątpliwości. Jeśli wcześniej je miał, to teraz widzi prawdziwe oblicze tego państwa. Sugestia pana prezydenta Zełenskiego rzeczywiście była nad wyraz czytelna i jednoznaczna. A potem był jeszcze wpis Rogozina, że może ze mną porozmawiać w Smoleńsku. Trudno traktować go inaczej niż jako przyznanie się”.
Tak oto teoria o zamachu smoleńskim zyskała nowy argument – że Putin mógł rozkazać, by w polskim samolocie podłożono bombę. Mógł, bo – jak to określił Joe Biden – jest urzędnikiem. Mógł, bo odpowiada za mordowanie obywateli Ukrainy, za bombardowania i ostrzały. I wysyłał do Ukrainy, tak twierdzi Kijów, komanda zamachowców, by zabili Zełenskiego. Wcześniej zaś odpowiadał za zamachy m.in. na Skripala czy Nawalnego. Trudno zaprzeczyć, że reżim Putina byłby zdolny do przeprowadzenia ataku na głowę innego państwa, skoro sami Amerykanie od tygodni informują, że „Rosjanie przygotowali listę polityków ukraińskich, którzy mieli zostać zamordowani. A rozpoczyna ją nazwisko tamtejszej głowy państwa”, postawił kropkę nad i Kaczyński.
„Czy ktoś jeszcze naprawdę myśli, że czekistowski reżim gangsterski na Kremlu, który w czasie Wielkiego Postu wysadza szpital położniczy w «bratnim» kraju prawosławnym, nie wysadziłby też w powietrze budynków pełnych Rosjan ani nie usunąłby polskich władz w katastrofie samolotu?”, zapytał na Twitterze John Schindler, ekspert ds. bezpieczeństwa, były analityk Naval Security Group, National Security Agency i U.S. Naval War College. Jego profil na Twitterze obserwuje ponad ćwierć miliona internautów. Podobnych stwierdzeń jest więcej.
Innymi słowy, nie pojawił się żaden nowy dowód dotyczący katastrofy. Nie zakwestionowano żadnego ustalenia z oficjalnego raportu. Tylko prezydent Putin, 12 lat po katastrofie, skompromitował się atakiem na Ukrainę. I nagle rzucono na stół argument: skoro taki jest Putin, to czy wtedy mógł?
Czym zagra?
To wystarczyło, by Jarosław Kaczyński ogłosił, że wszystko nagle mu się ułożyło. I podzielił się tym ze słuchaczami rządowego Polskiego Radia: „Przez te lata, mając osobiste przekonanie, że doszło do zbrodni, zamachu, nie mogłem jednak tego wszystkiego złożyć w pewną całość. Mówię od strony technicznej – jak dokonano tego wszystkiego, co wiąże się z zamontowaniem jakichś środków wybuchowych w samolocie, w jaki sposób to zostało odpalone, dlaczego ten samolot zaczął opadać i w końcu jak to było z tym rozerwaniem samolotu, dlaczego ciała zostały rozerwane w ten sposób. Dzisiaj mogę powiedzieć, że te wszystkie pytania uzyskały jakąś odpowiedź i to zostało ujęte w pełnym dokumencie, który mam nadzieję niedługo stanie się elementem publicznej debaty”. O jakim dokumencie wspomniał? Na to pytanie odpowiedział w wywiadzie dla „Gazety Polskiej”. „Raport podkomisji kierowanej przez Antoniego Macierewicza udziela odpowiedzi na kluczowe pytania. Światowa opinia publiczna musi się z jego ustaleniami zmierzyć”.
Tak oto, nie mając w ręku niczego poza starym, obśmianym tzw. raportem Macierewicza, Kaczyński rusza na podbój Polski (bo przecież nie świata).
Ten raport powstawał w atmosferze awantur i skandalu. Początkowo zastępował go film o katastrofie. Potem jego ukończenie wielokrotnie przekładano, m.in. miał być gotowy już rok temu, na 11. rocznicę katastrofy, ale nie był. Ostatecznie, przy zerowym zainteresowaniu, został ukończony latem 2021 r. Wgląd do niego dostali tylko członkowie tzw. rodzin smoleńskich. Mając ten mandat, raport czytała Barbara Nowacka, córka Izabeli Jarugi-Nowackiej. „Raport jest obszerny, ma 300 stron, do tego jest kilkadziesiąt załączników, które liczą wiele tysięcy stron. Nie znalazłam tam niczego, o czym Antoni Macierewicz wcześniej by nie mówił – relacjonowała Nowacka Wirtualnej Polsce w październiku 2021 r. – Już na pierwszej stronie właściwego raportu pojawia się nazwisko Donalda Tuska. Są tam oskarżenia jego i jego rządu o liczne zaniedbania, dopuszczenie, by to służby rosyjskie kontrolowały remont tupolewa, a następnie o to, że odpuścili kontrolowanie tego, co się działo z wrakiem”.
Czyli – wina Tuska. Pytanie tylko, czy wynikała ona ze zmowy z Putinem, czy z ogólnego lenistwa i dezynwoltury.
Tyle część polityczna. Natomiast w części „merytorycznej” Macierewicz podał to, o czym rozprawiał od lat – że przyczyną katastrofy były eksplozje. Pierwsza miała nastąpić w lewym skrzydle, a druga kilka sekund później w centropłacie i „zniszczyć samolot zupełnie i zabić wszystkich pasażerów oraz załogę”.
„Pierwszą eksplozję słychać półtorej sekundy przed tym, jak samolot przeleciał nad brzozą – mówił Macierewicz. – Ta eksplozja zniszczyła lewe skrzydło, a miała miejsce, powtarzam, półtorej sekundy przed rozbiciem, czyli ponad 100 m przed miejscem, gdzie rosła brzoza. Eksplozja została odnotowana w rejestratorze głosowym i została przez komisję ukazana. Dźwięk eksplozji został określony przez porównywanie z dźwiękiem eksplozji materiałów wybuchowych, które zostały