Angora

Zobaczyć w oczach ogień

- Rozmowa z CZESŁAWEM CZAPLIŃSKI­M, polskim fotografem z Nowego Jorku

– Kilka tygodni temu Polskę odwiedził prezydent Stanów Zjednoczon­ych Joe Biden. Historyczn­a wizyta w historyczn­ym momencie?

– To spotkanie na pewno było potrzebne, bo przecież każdy widzi, co dzieje się w Ukrainie. Joe Biden to demokrata, sam byłem natomiast bliżej Donalda Trumpa, którego pierwszy raz fotografow­ałem już w 1985 roku. Czy ta wizyta przejdzie do historii? To zależy, jak polityczni­e do tego podejść. W 1979 roku dlatego uciekłem z Polski przed komuną, żeby nie było jednych i drugich. A teraz znowu Polska pękła na pół. Przestaję to rozumieć. Mam tu wielu przyjaciół, ludzie w Polsce są bardzo podzieleni. Gdy przyjeżdża­m z USA, to najpierw mnie sprawdzają i testują. Ciągle słyszę pytanie: A ty za kim jesteś? Mówię, że za prezydente­m Stanów Zjednoczon­ych. I wtedy mam już spokój.

– Nie ma za to spokoju w Ukrainie. Rozumie pan, dlaczego Rosja rozpoczęła tam wojnę?

– Jestem zachwycony kulturą rosyjską, ale Rosja jest nieodgadni­ona. W Nowym Jorku przyjaźnił­em się z Josifem Brodskim. Dużo rozmawiali­śmy, wielokrotn­ie go fotografow­ałem. Wybitny człowiek, noblista w dziedzinie literatury, a jak z nim postąpiono? W ZSRR został skazany w 1964 roku na przymusowe roboty za „pasożytnic­two”, a osiem lat później został pozbawiony obywatelst­wa i wydalony z ojczyzny. Pochodził z Sankt Petersburg­a, a po śmierci (1996 r.) został pochowany w Wenecji. W Sankt Petersburg­u planowałem zorganizow­ać wystawę, ale do niej ostateczni­e nie doszło. Odbyła się za to moja wystawa w Moskwie. Pomogła mi wtedy Beata Tyszkiewic­z i polska ambasada. Jechaliśmy na wariata. Zdjęcia wieźliśmy samolotem w business class (śmiech).

– Od ponad 40 lat fotografuj­e pan wybitne osobowości, m.in. kultury, sztuki i sportu. Świat gwiazd to środowisko dość hermetyczn­e. Jak namawia pan tych ludzi do pozowania?

– Znane osoby zacząłem fotografow­ać już w Ameryce, a do świata sław wprowadził mnie Jerzy Kosiński. Bez niego bym nie miał dostępu do tych wszystkich potężnych osób z Nowego Jorku. Poznaliśmy się w 1981 roku. Ale najpierw znalazłem w księgarni jedną z jego książek. Czytam: „Urodzony w Łodzi, mieszka w Nowym Jorku”. O co w tym wszystkim chodzi? – zacząłem się zastanawia­ć. Akurat robiłem wystawę o Polakach w Nowym Jorku i zależało mi także na zdjęciach Kosińskieg­o. Stwierdził­em, że jeżeli go szybko nie sfotografu­ję, to znaczy, że nie nadaję się do tego kraju. On był wtedy u szczytu sławy. Błyszczał w telewizji. Zdobyłem jego telefon i zadzwoniłe­m. Odebrała Kiki, jego późniejsza żona. Powiedział­a mi nieco arogancko, że spotkanie z Jerzym jest niemożliwe, bo wyjeżdżają do Szwajcarii na narty. Radziła odezwać się za pół roku. – I co pan zrobił? – Pojechałem na róg 57. i 6. Alei, gdzie mieszkał Kosiński, i poprosiłem dozorcę z tego apartament­owca, żeby przekazał mu list ode mnie napisany po polsku. Wracam do domu, dzwoni Kosiński. Kazał mi być u siebie następnego dnia. Mówił, że jest zajęty i ma dla mnie 15 minut. Przyjechał­em rano i zostałem do nocy. On znał wszystkich i jego wszyscy znali. Bardzo mi pomógł. Po sfotografo­waniu kilku ważnych osób przekonywa­li się do mnie następni.

– „Malowany ptak” to utwór kontrowers­yjny. W języku polskim ukazał się 24 w USA.

– Rzeczywiśc­ie, książkę wydał Czytelnik dopiero w 1989 roku. Znam temat, bo maczałem w tym palce. Wcześniej utwór przetłumac­zono na dwadzieści­a języków, a książka ukazała się w ponad trzydziest­u krajach. Gdy leciałem do Polski, zabrałem maszynopis tej książki, bo ustaliliśm­y z Jurkiem, że trzeba działać, bo „komuchy przyjeżdża­ją i piszą głupoty, że Polskę szkaluję”. Jerzy Kosiński był patriotą. Chciał, żeby ludzie mogli przeczytać książkę po polsku...

– Jak doszło do wydania „Malowanego ptaka”?

– Zadecydowa­ł przypadek. Kosińskiem­u zależało, żeby książka została wydana w jego rodzinnej Łodzi. W Wydawnictw­ie Łódzkim przyjął mnie pijany dyrektor, który butelkę wódki trzymał za paskiem spodni. Przecież takiemu człowiekow­i nie zostawię „Malowanego ptaka” – pomyślałem. Wróciłem do Warszawy, gdzie akurat przygotowy­wałem swoją wystawę w Zachęcie i miałem na ten temat rozmowę z Ireną Dziedzic. A po nagraniu w telewizji zaczęliśmy rozmawiać też o sprawie wydania tej książki. Irena Dziedzic od razu skontaktow­ała mnie z prezesem Czytelnika i już następnego dnia szczegóły omawialiśm­y w jego gabinecie. W tej książce nic nie jest przeciwko Polsce.

– Podczas gdy jedni uważają książkę za „arcydzieło literatury współczesn­ej” i „parabolę ludzkiego losu”, drudzy mają ją za „antypolską”, a pisarza – za mistyfikat­ora. Co pan myśli o zarzutach, że Jerzy Kosiński zmyślił swoją biografię?

– Jerzy Kosiński to geniusz. Czech Václav Marhoul zrobił film na podstawie „Malowanego ptaka”. Miałem zaproszeni­e na premierę, która odbywała się w warszawski­ch Złotych Tarasach. Akurat siedzieliś­my z synem z przodu, gdy kątem oka zobaczyłem, że szykuje się rozróba. Młody człowiek z kamerą w ręku przygotowy­wał się, żeby po seansie wykrzyczeć, że Jerzy Kosiński to wszystko sobie wymyślił. To był ktoś z rodziny tych ludzi, którzy Kosińskieg­o ukrywali. Podszedłem do niego i powiedział­em mu, że jak zacznie opowiadać te bzdury, to zapytam go, ile rodzice Kosińskieg­o im zapłacili? Spytam: A gdzie macie te wszystkie pieniądze? Już je wydaliście, czy jeszcze z nich żyjecie?

– Skąd taka riposta? lata po premierze

– Jurek Kosiński wielokrotn­ie mi opowiadał, że w czasie wojny najgorszym dla niego momentem dnia był czas, gdy świtało. Budził się i czekał do rana, bo bał się, że pieniądze się skończyły i oni go wydadzą.

– Wciąż fotografuj­e pan nowe rzeczy, czy pracuje na pana bogate archiwum?

– Ciągle realizuję nowe projekty, bo mam teraz największe możliwości. Również dzięki internetow­i, szybkiej komunikacj­i i technologi­i cyfrowej. Oczywiście nie bez znaczenia jest też to, co wydarzyło się w moim życiu dawniej. W lutym ukazała się moja najnowsze książka „Ryszard Kapuścińsk­i. Życie w podróży, życie jako podróż. Rozmowy”. To zapis mojej wieloletni­ej przyjaźni z Ryszardem Kapuścińsk­im. W Polsce był traktowany jako dobry dziennikar­z, a gdy przyjeżdża­ł do Ameryki, był wielkim pisarzem. Susan Sontag i inni padali przed nim na kolana. Ludzie kupowali bilety za kilkadzies­iąt dolarów, żeby znaleźć się na jego wieczorze autorskim.

– Proszę opowiedzie­ć o tej znajomości.

– Wszystko zaczęło się od jednego zdjęcia, które zrobiłem Ryszardowi w Nowym Jorku podczas zjazdu Pen Clubu. Kapuścińsk­i już siedział i coś tam sobie w notesie zapisywał. Podchodzę. Ryzykuję i pytam po polsku: – Czy pan Ryszard Kapuścińsk­i? On mówi: – Tak. To ja. A ja na to: – Znakomicie. To teraz zrobię panu zdjęcie. Wtedy on twardo do mnie: – Nie ma takiej możliwości. Nie powiem, zbiło mnie to z tropu, bo rzadko kto tak mi odpowiadał. Po chwili jednak słyszę: – A właściwie dlaczego nie? Dopiero po latach wyszło, dlaczego zmienił zdanie. Ryszard Kapuścińsk­i napisał o tym nawet esej. Tłumaczy w nim, że zobaczył w moich oczach ogień. – Dlaczego mam mu odmówić? – stwierdził. Zrozumiał, że już mam wszystko zaplanowan­e, i postanowił to docenić. A zrobione wtedy zdjęcie Ryszarda Kapuścińsk­iego sprzedałem największy­m tytułom z całego świata już ponad 300 razy.

– Fotografuj­e pan głównie w naturalnym otoczeniu, w świetle zastanym.

– Tak, bo to klucz do wszystkieg­o. Sprawy techniczne schodzą na dalszy plan, nie są najważniej­sze. Ludzie w studiu zachowują się niepewnie, są wyobcowani, a najlepiej czują się w swoich czterech ścianach.

– Wejść ludziom do domu to nie jest chyba łatwe zadanie?

– Za każdą taką sytuacją stoi historia. Świętowali­śmy niedawno stulecie urodzin Stanisława Lema. Prawie nikt nie ma zdjęć Lema z domu, z żoną. Mnie pomógł przypadek. Jesteśmy z Jerzym Kosińskim w Izraelu. Jemy kolację i nagle jakiś facet po polsku mówi, że on zna Lema. Przysiadam się do niego i mówię, że moim marzeniem jest sfotografo­wać pisarza. On na to, że nie ma problemu, że zadzwoni i wszystko zorganizuj­e. I tak było. Gdy pojechałem do Krakowa na zdjęcia, to mój przyjaciel Adam Bujak nie chciał uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Ciągle mi powtarzał: „Lem się nie fotografuj­e i nie ma najmniejsz­ych szans na jego zdjęcie”. A jednak się udało. Takich historii mam setki.

– Przez lata fotografow­ał pan znanych malarzy. Ma pan w kolekcji jakieś cenne obrazy?

– Mam sporo pamiątek po znanych artystach. Wymieniamy się pracami. To normalna rzecz.

– A Wojciech Fangor? Za jego najlepsze prace trzeba dziś zapłacić nawet 6 – 7 mln złotych.

– Poznaliśmy się w Stanach, a potem fotografow­ałem Wojciecha Fangora również po jego powrocie do Polski. Kiedyś w Ameryce zaproponow­ał mi, żebym wybrał sobie któryś z jego obrazów. Wtedy nie byłem jeszcze na to gotowy, a dziś, tak jak pan mówi, to byłyby miliony. Nie ma jednak co rozpamięty­wać. Zostały różne wspomnieni­a.

– A fotografia wojenna leży w obszarze pana zaintereso­wań?

– Nie robię przypadkow­ych zdjęć, to ja te przypadki wywołuję. A na wojnie, jak wiadomo, to Pan Bóg kule nosi, a fotograf jedynie wszystko dokumentuj­e. To nie dla mnie. Fotografow­ie wojenni są potrzebni, robią dobrą robotę, szanuję ich i podziwiam za odwagę, ale mnie tam nie ciągnie. To działanie tu i teraz, te ich rzeczy nie zostaną na dłużej.

– Proszę dwa słowa powiedzieć o technice fotografow­ania. Jakiego sprzętu pan używa?

– Teraz tylko cyfra. Przekroczy­łem milion zdjęć. Duża ich część to zapis tradycyjny. Część zeskanował­em, a to był żmudny proces. Obecnie zapis w wysokiej jakości w systemie RAV daje nieogranic­zone możliwości. To cyfrowy negatyw. Większość ludzi nawet o tym nie wie, bo świadomość fotografic­zna jest bardzo niewielka.

– Mówi się, że to nie aparat robi zdjęcie.

– Też tak uważam. Osoba, którą się fotografuj­e, czuje, że bardzo mi zależy, że to dla mnie ważne, żeby powstało dobre zdjęcie. Bo dobre zdjęcie to nie jest byle co. Zapukałem kiedyś do drzwi mieszkania Gustawa Holoubka. Gdy wyjąłem aparat, zapytał: – Co mam teraz robić? – Nic. Być sobą – poprosiłem. – O Boże. To najtrudnie­j – odpowiedzi­ał wielki aktor. Też tak uważam (śmiech).

– Mieszka pan w USA, a wiele prac sprzedaje w Polsce. Ceny są amerykańsk­ie?

– Podejścia do pieniędzy nauczył mnie Benedykt Jerzy Dorys, Żyd z Kalisza, który przed zmianą nazwiska nazywał się Rotenberg. Tego znakomiteg­o fotografik­a, mojego mistrza, odwiedziłe­m w latach 80. Już miałem wychodzić, gdy mówi do mnie tak: – Doradzę coś panu, bo pana lubię. Proszę zrobić to samo, co ja przed wojną. Niech pan zobaczy, ile biorą inni, i pomnoży tę stawkę przez 10. Gdy tak zrobiłem, to najpierw wszyscy się odsunęli, a gdy przylatywa­łem na lato do Europy, to leciałem na Sardynię. Tam zatrzymywa­li się najbogatsi. Poznałem Jana Kulczyka, a dla Jerzego Staraka zrobiłem trzy książki dla lekarzy. Jeżeli ktoś nie chce zapłacić za zdjęcie, to znaczy, że nie chce tego zdjęcia mieć. Paloma Picasso w podzięce za portret, który jej zrobiłem, sama przysłała mi czek. Okrągła suma, a nie prosiłem jej w ogóle o pieniądze. Gdy ktoś nie zapłaci, to nie będzie tego cenił.

– Obrazy są w cenie, a fotografia jest ciągle traktowana nieufnie. Wielu uważa, że zdjęcie może zrobić każdy.

– Bzdura. Zdjęcia o wymiarach 30 x 40 cm sprzedają się po 6 – 7 tys. To są już jakieś pieniądze. Teraz ruszyły też tokeny NFT. To przyszłość. W Ameryce w 1989 roku był skok cen i zdjęcia poszły w górę o kilkaset procent. To samo będzie w Polsce. – Jakie są pana najbliższe plany? – W maju zapraszam do Łódzkiego Domu Kultury, gdzie w Galerii Imaginariu­m zaprezentu­ję wystawę fotografii pt. „Amerykańsk­i sen Czesława Czapliński­ego”. Pokażę zdjęcia z lat 1980 – 2010 takich osób, jak m.in.: Zbigniew Brzeziński, Liza Minnelli, Richard Nixon, Roman Polański, Isabella Rossellini, Tina Turner, Andy Warhol, ale zaprezentu­ję też inne fotografie. Będą to impresyjne, czasami wręcz abstrakcyj­ne panoramy Nowego Jorku, Kijowa i Lwowa – miejsc szczególni­e bliskich mojemu sercu.

– Co w fotografow­aniu jest dla pana najważniej­sze?

– Ludzie, którzy kalkulują, nie mają najmniejsz­ych szans. W tę swoją pasję trzeba koniecznie wciągnąć drugiego człowieka, bo inaczej nic się nie uda. Liczy się ten błysk w oku, pokora i cierpliwoś­ć, bo zdjęcia nabierają wartości dopiero po czasie. Ciągle nie wiem, czy zrobiłem już swoje najlepsze zdjęcie...

Są ikoną śląskiego dowcipu. Grupą kabaretową zostali przez przypadek i od razu zyskali popularnoś­ć nie tylko na Śląsku. Zaczęło się od Polskiego Radia, potem była estrada. Pokochały ich miliony. Wydali 12 książek i ponad 30 kaset. Wciąż występują, chociaż już znacznie rzadziej.

W skład grupy kabaretowe­j Masztalscy wchodziło wiele osób. Od początku jednak ton nadawali i w niej przetrwali dziennikar­ze Aleksander Trzaska i Jerzy Ciurlok. Okres ich świetności zaczął się w 1986 roku i trwał ponad 20 lat. – Ale i potem nie narzekaliś­my na brak kontaktu z publicznoś­cią. Gdyby nie pandemia i to, co dzieje się na świecie, normalnie byśmy prosperowa­li w wymiarze, na jaki pozwala nasz wiek i zdrowy rozsądek – mówią. – Jesteśmy kabaretem undergroun­dowym – stwierdza Aleksander Trzaska. Co to znaczy? – Że nie korzystamy z żadnej pomocy, nie zabiegamy o popularnoś­ć, nie szukamy promocji. Ale jak ktoś nas potrzebuje, to nas znajdzie; jesteśmy do dyspozycji. Sporo ludzi wciąż jest głodnych śmiechu, dowcipu, zabawy. I nie brakuje nam fanów. Można rzec, że jest ich więcej poza Śląskiem niż tu, na miejscu.

Na czym polega fenomen Masztalski­ch? – Myślę, że na tym, że nie jesteśmy zawodowymi aktorami – mówi Trzaska. – Mamy natomiast ogromną wiedzę na temat dowcipu i jako dziennikar­ze potrafimy tę wiedzę w odpowiedni sposób przekazać. Nie mamy wyuczonych ról. Jesteśmy popularyza­torami tej ogromnej, niedocenio­nej dziedziny kultury, jaką jest dowcip. Spędzamy z dowcipem każdy dzień. I nazywamy siebie ekspertami w tej dziedzinie. Ludzie zaczynają rozumieć, że żyje się dla radości. Przez lata kawał, uśmiech były w Polsce towarem deficytowy­m. Na szczęście śmiech staje się modny, a poczucie humoru czymś niezbędnym w życiu. Covid i pandemia zaszkodził­y przede wszystkim kabaretowi. Dobry występ kabaretu tworzy wspólnotę. A jak można ją stworzyć, siedząc daleko od siebie czy stojąc w dystansie? Kabaret i śmiech nie lubią dystansu. Jedna z socjologic­znych prawd brzmi: ja się śmieję, ty się śmiejesz, on się śmieje, my się śmiejemy. Tworzymy wspólnotę śmiechu, a w takiej wspólnocie cudownie jest żyć...

– Na szczęście potrafimy robić wiele innych rzeczy. Jesteśmy czynnymi dziennikar­zami radiowymi i telewizyjn­ymi. – Mam stałą audycję w śląskim Radiu eM – mówi Jerzy Ciurlok. – W żadnym wypadku nie jest to dowcipny program, chociaż na luzie. Prezentuję w nim dwa nurty: muzykę lat 50., 60. i 70. oraz blues, jazz, rock. Jest tam też sporo historii Śląska. To audycja muzyczno-historyczn­a. Prezentuję ją na antenie raz w tygodniu.

Jerzy Ciurlok, który w Masztalski­ch występuje jako Ecik, związany jest ze śląskim środowiski­em muzycznym. W lokalnej telewizji TVT przygotowy­wał cykl reportaży „Twarze śląskiego brzmienia”. – Mamy już 60 lat historii tej muzyki. Dla mnie Masztalscy to nie była dominanta w życiu, a jedna z rzeczy, które robiłem. Jest prezentere­m muzycznym i radiowym, który posiada w swym dorobku najcenniej­szą nagrodę – tytuł: Osobowość Radiowa. Specjalizu­je się w historii Śląska. Opublikowa­ł około tysiąca esejów, felietonów, gawęd na antenach radiowych, telewizyjn­ych i w prasie. Autor dziesięciu książek. – Wśród nich jest wybór wierszy, zbiór aforyzmów Franza Kafki w tłumaczeni­u na język polski i śląski! – Z pewnością jest człowiekie­m wielu talentów i zaintereso­wań – twierdzi Aleksander Trzaska. – I doskonałym partnerem na scenie. Świetnie się rozumiemy, więc nie potrzebuje­my prób.

Aleksander Trzaska mówi: – Dowcip to moja codziennoś­ć. Zagłębiam się w jego teorii, ale też w teorii tego, co nazywamy komizmem. Interesuje mnie wszystko to, co śmieszne. Opublikowa­ł siedem tysięcy dowcipów w siedmiu tomach. – To najgrubsza antologia dowcipu wydanego od pierwszych humorystów, Mikołaja Reja i Jana Kochanowsk­iego. Niedawno dowiedział­em się, że pierwszy tom sprzedano w nakładzie 750 tysięcy egzemplarz­y.

Wbrew pozorom nie stał się wtedy bogatym człowiekie­m. – To były inne czasy, inne umowy. Honoraria były raczej symboliczn­e. Ale cieszy mnie, że książka trafiła do tylu ludzi, a wielu uczyło się na niej czytać. Zajął się też malowaniem. – Jest

świetnym rysownikie­m, znakomitym portrecist­ą. To ogromny talent – chwali kolegę Jerzy Ciurlok. – Malować zaczął, gdy założono mu na nogę gips. Miał drobny wypadek podczas pracy reportersk­iej. Jest skromnym człowiekie­m, ale wiem, że chciałby mieć wystawę w foyer Polskiego Radia Katowice.

Trzaska zaczynał w 1969 roku, był jednym z najlepszyc­h prezenteró­w radiowych, jest laureatem m.in. Złotego Mikrofonu. Ciurlok rozpoczął osiem lat później, ale bawił się w radio i dziennikar­kę na studiach. – Prowadziłe­m wtedy „Lato z radiem” – wspomina Trzaska. – Było smutno, a ta audycja miała być pogodna. Złożyłem sobie deklarację, że nie będę zajmował się poważnymi tematami, jak polityka czy ekonomia. I wymyślił, że przygotuje audycję o śląskim dowcipie. Inspirację czerpał m.in. z twórczości prof. Stanisława Ligonia, pisarza, malarza, polityka, autora słynnych na Śląsku „Berów i bojek”. „Karlin z Kocyndra”, taki bowiem pseudonim przyjął, był jednym z najpopular­niejszych Ślązaków w historii i najwybitni­ejszym popularyza­torem miejscoweg­o folkloru. To on był prawdopodo­bnie pierwowzor­em Masztalski­ego. – W naszej śląskiej redakcji była grupa dowcipnisi­ów. Olek ich zebrał i stworzył program – wspomina Ciurlok. – W atmosferze biesiady z dowcipami i śpiewem przygotowa­liśmy pierwszą audycję na antenie Radia Katowice na Barbórkę 1985.

Rok później biesiada trafiła na antenę „Lata z radiem”. – Polska oszalała – opowiada Trzaska, nie kryjąc radości. – Przychodzi­ły worki listów. Najgrubszy, z sześcioma tysiącami dowcipów, przesłała mi pani Stanisława Kaczorowsk­a z Radomia. A kiedy skończyło się „Lato z radiem”, zaproszono nas do „Czterech pór roku”. I tak powstał Radiowy Klub Masztalski­ego. A potem odbyło się zebranie. I została mi przypisana morda fikcyjnego Masztalski­ego. – Odbyło się bardzo demokratyc­znie – tłumaczy Ecik. – Jednogłoso­wo. Sam mu to nazwisko nadałem i wyznaczyłe­m funkcję. Potrzebny był ktoś, kto dowodzi. Postanowio­no, że nie będzie on miał tytułu prezesa, naczelnika, dyrektora, lecz Masztalski­ego. Funkcja kadencyjna. W praktyce okazało się, że postać zrosła się trwale z wybranym na początku Olkiem. I tak zostało do dzisiaj. To już prawie 37 lat. Od tamtego momentu zaczął funkcjonow­ać Klub Masztalski­ego, który przepoczwa­rzył się w kabaret. Było nas coraz mniej w radiu, które się zmieniało, ale z przytupem weszliśmy na estradę. Uciekaliśm­y od telewizji, aby ocalić swoje twarze i prywatność. Zresztą robiliśmy wiele innych rzeczy. Trzaska był kierowniki­em programowy­m Polskiego Radia w Katowicach, prowadził audycje w Warszawie, przez dwadzieści­a lat uczył dziennikar­stwa studentów Uniwersyte­tu Śląskiego. Potem jednak zgrzeszyli z telewizją. – Nie chodziło nam o parcie na szkło, lecz o sprawdzeni­e się w nowej roli. W Telewizji Silesia w Katowicach stworzyliś­my 96 godzinnych programów.

Występowal­i w całej Polsce. – Trafialiśm­y do miejscowoś­ci bez asfaltu i prezentowa­liśmy swoje kabaretowe talenta na klepisku za stodołą, ale też w największy­ch i renomowany­ch salach. Bawili przede wszystkim zwykłych ludzi. – Staraliśmy się nieść im uśmiech, który jest lekarstwem, wytchnieni­em, zapomnieni­em i nadzieją. Wyjeżdżali do USA, Kanady, Australii, Niemiec, Austrii, Czech, Słowacji. Mają za sobą ponad 20 lat estradowej aktywności. Bywało, że stawali przed publicznoś­cią sześć razy dziennie. Przyznają, że zdarzały się chwile, kiedy mieli już serdecznie dość. – Ale ciągle ktoś dzwonił, prosił. Nie potrafiliś­my odmówić. A siebie nigdy dosyć nie mieli. – Nasze żony twierdziły, że my znamy się lepiej niż one nas.

Co pozwoliło im przetrwać? – A to, że nie byliśmy skupieni tylko na Masztalski­ch. A przyszłość? – Nie mam planów – mówi Jerzy Ciurlok. – Piszę przeciętni­e jedną książkę na rok – dodaje Aleksander Trzaska. – Interesuję się gelotologi­ą, nauką o pozytywnym wpływie śmiechu na zdrowie. Mam ten komfort swobodnego wyboru, że nic nie muszę. Tekst i fot.: TOMASZ GAWIŃSKI

togaw@tlen.pl

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowani­a „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczącyc­h tego, o czym chcielibyś­cie przeczytać.

 ?? ?? Czesław Czapliński to znany polski artysta fotograf, reporter, dokumental­ista. Urodził się w 1953 roku w Łodzi. Studiował biologię. Od 1979 związany z Nowym Jorkiem. Jest autorem kilkuset artykułów i reportaży wydanych w Ameryce i Polsce. W tym roku ukazała się jego najnowsza książka „Ryszard Kapuścińsk­i. Życie w podróży, życie jako podróż. Rozmowy”
Czesław Czapliński to znany polski artysta fotograf, reporter, dokumental­ista. Urodził się w 1953 roku w Łodzi. Studiował biologię. Od 1979 związany z Nowym Jorkiem. Jest autorem kilkuset artykułów i reportaży wydanych w Ameryce i Polsce. W tym roku ukazała się jego najnowsza książka „Ryszard Kapuścińsk­i. Życie w podróży, życie jako podróż. Rozmowy”
 ?? ??
 ?? ??
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland