Zobaczyć w oczach ogień
– Kilka tygodni temu Polskę odwiedził prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden. Historyczna wizyta w historycznym momencie?
– To spotkanie na pewno było potrzebne, bo przecież każdy widzi, co dzieje się w Ukrainie. Joe Biden to demokrata, sam byłem natomiast bliżej Donalda Trumpa, którego pierwszy raz fotografowałem już w 1985 roku. Czy ta wizyta przejdzie do historii? To zależy, jak politycznie do tego podejść. W 1979 roku dlatego uciekłem z Polski przed komuną, żeby nie było jednych i drugich. A teraz znowu Polska pękła na pół. Przestaję to rozumieć. Mam tu wielu przyjaciół, ludzie w Polsce są bardzo podzieleni. Gdy przyjeżdżam z USA, to najpierw mnie sprawdzają i testują. Ciągle słyszę pytanie: A ty za kim jesteś? Mówię, że za prezydentem Stanów Zjednoczonych. I wtedy mam już spokój.
– Nie ma za to spokoju w Ukrainie. Rozumie pan, dlaczego Rosja rozpoczęła tam wojnę?
– Jestem zachwycony kulturą rosyjską, ale Rosja jest nieodgadniona. W Nowym Jorku przyjaźniłem się z Josifem Brodskim. Dużo rozmawialiśmy, wielokrotnie go fotografowałem. Wybitny człowiek, noblista w dziedzinie literatury, a jak z nim postąpiono? W ZSRR został skazany w 1964 roku na przymusowe roboty za „pasożytnictwo”, a osiem lat później został pozbawiony obywatelstwa i wydalony z ojczyzny. Pochodził z Sankt Petersburga, a po śmierci (1996 r.) został pochowany w Wenecji. W Sankt Petersburgu planowałem zorganizować wystawę, ale do niej ostatecznie nie doszło. Odbyła się za to moja wystawa w Moskwie. Pomogła mi wtedy Beata Tyszkiewicz i polska ambasada. Jechaliśmy na wariata. Zdjęcia wieźliśmy samolotem w business class (śmiech).
– Od ponad 40 lat fotografuje pan wybitne osobowości, m.in. kultury, sztuki i sportu. Świat gwiazd to środowisko dość hermetyczne. Jak namawia pan tych ludzi do pozowania?
– Znane osoby zacząłem fotografować już w Ameryce, a do świata sław wprowadził mnie Jerzy Kosiński. Bez niego bym nie miał dostępu do tych wszystkich potężnych osób z Nowego Jorku. Poznaliśmy się w 1981 roku. Ale najpierw znalazłem w księgarni jedną z jego książek. Czytam: „Urodzony w Łodzi, mieszka w Nowym Jorku”. O co w tym wszystkim chodzi? – zacząłem się zastanawiać. Akurat robiłem wystawę o Polakach w Nowym Jorku i zależało mi także na zdjęciach Kosińskiego. Stwierdziłem, że jeżeli go szybko nie sfotografuję, to znaczy, że nie nadaję się do tego kraju. On był wtedy u szczytu sławy. Błyszczał w telewizji. Zdobyłem jego telefon i zadzwoniłem. Odebrała Kiki, jego późniejsza żona. Powiedziała mi nieco arogancko, że spotkanie z Jerzym jest niemożliwe, bo wyjeżdżają do Szwajcarii na narty. Radziła odezwać się za pół roku. – I co pan zrobił? – Pojechałem na róg 57. i 6. Alei, gdzie mieszkał Kosiński, i poprosiłem dozorcę z tego apartamentowca, żeby przekazał mu list ode mnie napisany po polsku. Wracam do domu, dzwoni Kosiński. Kazał mi być u siebie następnego dnia. Mówił, że jest zajęty i ma dla mnie 15 minut. Przyjechałem rano i zostałem do nocy. On znał wszystkich i jego wszyscy znali. Bardzo mi pomógł. Po sfotografowaniu kilku ważnych osób przekonywali się do mnie następni.
– „Malowany ptak” to utwór kontrowersyjny. W języku polskim ukazał się 24 w USA.
– Rzeczywiście, książkę wydał Czytelnik dopiero w 1989 roku. Znam temat, bo maczałem w tym palce. Wcześniej utwór przetłumaczono na dwadzieścia języków, a książka ukazała się w ponad trzydziestu krajach. Gdy leciałem do Polski, zabrałem maszynopis tej książki, bo ustaliliśmy z Jurkiem, że trzeba działać, bo „komuchy przyjeżdżają i piszą głupoty, że Polskę szkaluję”. Jerzy Kosiński był patriotą. Chciał, żeby ludzie mogli przeczytać książkę po polsku...
– Jak doszło do wydania „Malowanego ptaka”?
– Zadecydował przypadek. Kosińskiemu zależało, żeby książka została wydana w jego rodzinnej Łodzi. W Wydawnictwie Łódzkim przyjął mnie pijany dyrektor, który butelkę wódki trzymał za paskiem spodni. Przecież takiemu człowiekowi nie zostawię „Malowanego ptaka” – pomyślałem. Wróciłem do Warszawy, gdzie akurat przygotowywałem swoją wystawę w Zachęcie i miałem na ten temat rozmowę z Ireną Dziedzic. A po nagraniu w telewizji zaczęliśmy rozmawiać też o sprawie wydania tej książki. Irena Dziedzic od razu skontaktowała mnie z prezesem Czytelnika i już następnego dnia szczegóły omawialiśmy w jego gabinecie. W tej książce nic nie jest przeciwko Polsce.
– Podczas gdy jedni uważają książkę za „arcydzieło literatury współczesnej” i „parabolę ludzkiego losu”, drudzy mają ją za „antypolską”, a pisarza – za mistyfikatora. Co pan myśli o zarzutach, że Jerzy Kosiński zmyślił swoją biografię?
– Jerzy Kosiński to geniusz. Czech Václav Marhoul zrobił film na podstawie „Malowanego ptaka”. Miałem zaproszenie na premierę, która odbywała się w warszawskich Złotych Tarasach. Akurat siedzieliśmy z synem z przodu, gdy kątem oka zobaczyłem, że szykuje się rozróba. Młody człowiek z kamerą w ręku przygotowywał się, żeby po seansie wykrzyczeć, że Jerzy Kosiński to wszystko sobie wymyślił. To był ktoś z rodziny tych ludzi, którzy Kosińskiego ukrywali. Podszedłem do niego i powiedziałem mu, że jak zacznie opowiadać te bzdury, to zapytam go, ile rodzice Kosińskiego im zapłacili? Spytam: A gdzie macie te wszystkie pieniądze? Już je wydaliście, czy jeszcze z nich żyjecie?
– Skąd taka riposta? lata po premierze
– Jurek Kosiński wielokrotnie mi opowiadał, że w czasie wojny najgorszym dla niego momentem dnia był czas, gdy świtało. Budził się i czekał do rana, bo bał się, że pieniądze się skończyły i oni go wydadzą.
– Wciąż fotografuje pan nowe rzeczy, czy pracuje na pana bogate archiwum?
– Ciągle realizuję nowe projekty, bo mam teraz największe możliwości. Również dzięki internetowi, szybkiej komunikacji i technologii cyfrowej. Oczywiście nie bez znaczenia jest też to, co wydarzyło się w moim życiu dawniej. W lutym ukazała się moja najnowsze książka „Ryszard Kapuściński. Życie w podróży, życie jako podróż. Rozmowy”. To zapis mojej wieloletniej przyjaźni z Ryszardem Kapuścińskim. W Polsce był traktowany jako dobry dziennikarz, a gdy przyjeżdżał do Ameryki, był wielkim pisarzem. Susan Sontag i inni padali przed nim na kolana. Ludzie kupowali bilety za kilkadziesiąt dolarów, żeby znaleźć się na jego wieczorze autorskim.
– Proszę opowiedzieć o tej znajomości.
– Wszystko zaczęło się od jednego zdjęcia, które zrobiłem Ryszardowi w Nowym Jorku podczas zjazdu Pen Clubu. Kapuściński już siedział i coś tam sobie w notesie zapisywał. Podchodzę. Ryzykuję i pytam po polsku: – Czy pan Ryszard Kapuściński? On mówi: – Tak. To ja. A ja na to: – Znakomicie. To teraz zrobię panu zdjęcie. Wtedy on twardo do mnie: – Nie ma takiej możliwości. Nie powiem, zbiło mnie to z tropu, bo rzadko kto tak mi odpowiadał. Po chwili jednak słyszę: – A właściwie dlaczego nie? Dopiero po latach wyszło, dlaczego zmienił zdanie. Ryszard Kapuściński napisał o tym nawet esej. Tłumaczy w nim, że zobaczył w moich oczach ogień. – Dlaczego mam mu odmówić? – stwierdził. Zrozumiał, że już mam wszystko zaplanowane, i postanowił to docenić. A zrobione wtedy zdjęcie Ryszarda Kapuścińskiego sprzedałem największym tytułom z całego świata już ponad 300 razy.
– Fotografuje pan głównie w naturalnym otoczeniu, w świetle zastanym.
– Tak, bo to klucz do wszystkiego. Sprawy techniczne schodzą na dalszy plan, nie są najważniejsze. Ludzie w studiu zachowują się niepewnie, są wyobcowani, a najlepiej czują się w swoich czterech ścianach.
– Wejść ludziom do domu to nie jest chyba łatwe zadanie?
– Za każdą taką sytuacją stoi historia. Świętowaliśmy niedawno stulecie urodzin Stanisława Lema. Prawie nikt nie ma zdjęć Lema z domu, z żoną. Mnie pomógł przypadek. Jesteśmy z Jerzym Kosińskim w Izraelu. Jemy kolację i nagle jakiś facet po polsku mówi, że on zna Lema. Przysiadam się do niego i mówię, że moim marzeniem jest sfotografować pisarza. On na to, że nie ma problemu, że zadzwoni i wszystko zorganizuje. I tak było. Gdy pojechałem do Krakowa na zdjęcia, to mój przyjaciel Adam Bujak nie chciał uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Ciągle mi powtarzał: „Lem się nie fotografuje i nie ma najmniejszych szans na jego zdjęcie”. A jednak się udało. Takich historii mam setki.
– Przez lata fotografował pan znanych malarzy. Ma pan w kolekcji jakieś cenne obrazy?
– Mam sporo pamiątek po znanych artystach. Wymieniamy się pracami. To normalna rzecz.
– A Wojciech Fangor? Za jego najlepsze prace trzeba dziś zapłacić nawet 6 – 7 mln złotych.
– Poznaliśmy się w Stanach, a potem fotografowałem Wojciecha Fangora również po jego powrocie do Polski. Kiedyś w Ameryce zaproponował mi, żebym wybrał sobie któryś z jego obrazów. Wtedy nie byłem jeszcze na to gotowy, a dziś, tak jak pan mówi, to byłyby miliony. Nie ma jednak co rozpamiętywać. Zostały różne wspomnienia.
– A fotografia wojenna leży w obszarze pana zainteresowań?
– Nie robię przypadkowych zdjęć, to ja te przypadki wywołuję. A na wojnie, jak wiadomo, to Pan Bóg kule nosi, a fotograf jedynie wszystko dokumentuje. To nie dla mnie. Fotografowie wojenni są potrzebni, robią dobrą robotę, szanuję ich i podziwiam za odwagę, ale mnie tam nie ciągnie. To działanie tu i teraz, te ich rzeczy nie zostaną na dłużej.
– Proszę dwa słowa powiedzieć o technice fotografowania. Jakiego sprzętu pan używa?
– Teraz tylko cyfra. Przekroczyłem milion zdjęć. Duża ich część to zapis tradycyjny. Część zeskanowałem, a to był żmudny proces. Obecnie zapis w wysokiej jakości w systemie RAV daje nieograniczone możliwości. To cyfrowy negatyw. Większość ludzi nawet o tym nie wie, bo świadomość fotograficzna jest bardzo niewielka.
– Mówi się, że to nie aparat robi zdjęcie.
– Też tak uważam. Osoba, którą się fotografuje, czuje, że bardzo mi zależy, że to dla mnie ważne, żeby powstało dobre zdjęcie. Bo dobre zdjęcie to nie jest byle co. Zapukałem kiedyś do drzwi mieszkania Gustawa Holoubka. Gdy wyjąłem aparat, zapytał: – Co mam teraz robić? – Nic. Być sobą – poprosiłem. – O Boże. To najtrudniej – odpowiedział wielki aktor. Też tak uważam (śmiech).
– Mieszka pan w USA, a wiele prac sprzedaje w Polsce. Ceny są amerykańskie?
– Podejścia do pieniędzy nauczył mnie Benedykt Jerzy Dorys, Żyd z Kalisza, który przed zmianą nazwiska nazywał się Rotenberg. Tego znakomitego fotografika, mojego mistrza, odwiedziłem w latach 80. Już miałem wychodzić, gdy mówi do mnie tak: – Doradzę coś panu, bo pana lubię. Proszę zrobić to samo, co ja przed wojną. Niech pan zobaczy, ile biorą inni, i pomnoży tę stawkę przez 10. Gdy tak zrobiłem, to najpierw wszyscy się odsunęli, a gdy przylatywałem na lato do Europy, to leciałem na Sardynię. Tam zatrzymywali się najbogatsi. Poznałem Jana Kulczyka, a dla Jerzego Staraka zrobiłem trzy książki dla lekarzy. Jeżeli ktoś nie chce zapłacić za zdjęcie, to znaczy, że nie chce tego zdjęcia mieć. Paloma Picasso w podzięce za portret, który jej zrobiłem, sama przysłała mi czek. Okrągła suma, a nie prosiłem jej w ogóle o pieniądze. Gdy ktoś nie zapłaci, to nie będzie tego cenił.
– Obrazy są w cenie, a fotografia jest ciągle traktowana nieufnie. Wielu uważa, że zdjęcie może zrobić każdy.
– Bzdura. Zdjęcia o wymiarach 30 x 40 cm sprzedają się po 6 – 7 tys. To są już jakieś pieniądze. Teraz ruszyły też tokeny NFT. To przyszłość. W Ameryce w 1989 roku był skok cen i zdjęcia poszły w górę o kilkaset procent. To samo będzie w Polsce. – Jakie są pana najbliższe plany? – W maju zapraszam do Łódzkiego Domu Kultury, gdzie w Galerii Imaginarium zaprezentuję wystawę fotografii pt. „Amerykański sen Czesława Czaplińskiego”. Pokażę zdjęcia z lat 1980 – 2010 takich osób, jak m.in.: Zbigniew Brzeziński, Liza Minnelli, Richard Nixon, Roman Polański, Isabella Rossellini, Tina Turner, Andy Warhol, ale zaprezentuję też inne fotografie. Będą to impresyjne, czasami wręcz abstrakcyjne panoramy Nowego Jorku, Kijowa i Lwowa – miejsc szczególnie bliskich mojemu sercu.
– Co w fotografowaniu jest dla pana najważniejsze?
– Ludzie, którzy kalkulują, nie mają najmniejszych szans. W tę swoją pasję trzeba koniecznie wciągnąć drugiego człowieka, bo inaczej nic się nie uda. Liczy się ten błysk w oku, pokora i cierpliwość, bo zdjęcia nabierają wartości dopiero po czasie. Ciągle nie wiem, czy zrobiłem już swoje najlepsze zdjęcie...
Są ikoną śląskiego dowcipu. Grupą kabaretową zostali przez przypadek i od razu zyskali popularność nie tylko na Śląsku. Zaczęło się od Polskiego Radia, potem była estrada. Pokochały ich miliony. Wydali 12 książek i ponad 30 kaset. Wciąż występują, chociaż już znacznie rzadziej.
W skład grupy kabaretowej Masztalscy wchodziło wiele osób. Od początku jednak ton nadawali i w niej przetrwali dziennikarze Aleksander Trzaska i Jerzy Ciurlok. Okres ich świetności zaczął się w 1986 roku i trwał ponad 20 lat. – Ale i potem nie narzekaliśmy na brak kontaktu z publicznością. Gdyby nie pandemia i to, co dzieje się na świecie, normalnie byśmy prosperowali w wymiarze, na jaki pozwala nasz wiek i zdrowy rozsądek – mówią. – Jesteśmy kabaretem undergroundowym – stwierdza Aleksander Trzaska. Co to znaczy? – Że nie korzystamy z żadnej pomocy, nie zabiegamy o popularność, nie szukamy promocji. Ale jak ktoś nas potrzebuje, to nas znajdzie; jesteśmy do dyspozycji. Sporo ludzi wciąż jest głodnych śmiechu, dowcipu, zabawy. I nie brakuje nam fanów. Można rzec, że jest ich więcej poza Śląskiem niż tu, na miejscu.
Na czym polega fenomen Masztalskich? – Myślę, że na tym, że nie jesteśmy zawodowymi aktorami – mówi Trzaska. – Mamy natomiast ogromną wiedzę na temat dowcipu i jako dziennikarze potrafimy tę wiedzę w odpowiedni sposób przekazać. Nie mamy wyuczonych ról. Jesteśmy popularyzatorami tej ogromnej, niedocenionej dziedziny kultury, jaką jest dowcip. Spędzamy z dowcipem każdy dzień. I nazywamy siebie ekspertami w tej dziedzinie. Ludzie zaczynają rozumieć, że żyje się dla radości. Przez lata kawał, uśmiech były w Polsce towarem deficytowym. Na szczęście śmiech staje się modny, a poczucie humoru czymś niezbędnym w życiu. Covid i pandemia zaszkodziły przede wszystkim kabaretowi. Dobry występ kabaretu tworzy wspólnotę. A jak można ją stworzyć, siedząc daleko od siebie czy stojąc w dystansie? Kabaret i śmiech nie lubią dystansu. Jedna z socjologicznych prawd brzmi: ja się śmieję, ty się śmiejesz, on się śmieje, my się śmiejemy. Tworzymy wspólnotę śmiechu, a w takiej wspólnocie cudownie jest żyć...
– Na szczęście potrafimy robić wiele innych rzeczy. Jesteśmy czynnymi dziennikarzami radiowymi i telewizyjnymi. – Mam stałą audycję w śląskim Radiu eM – mówi Jerzy Ciurlok. – W żadnym wypadku nie jest to dowcipny program, chociaż na luzie. Prezentuję w nim dwa nurty: muzykę lat 50., 60. i 70. oraz blues, jazz, rock. Jest tam też sporo historii Śląska. To audycja muzyczno-historyczna. Prezentuję ją na antenie raz w tygodniu.
Jerzy Ciurlok, który w Masztalskich występuje jako Ecik, związany jest ze śląskim środowiskiem muzycznym. W lokalnej telewizji TVT przygotowywał cykl reportaży „Twarze śląskiego brzmienia”. – Mamy już 60 lat historii tej muzyki. Dla mnie Masztalscy to nie była dominanta w życiu, a jedna z rzeczy, które robiłem. Jest prezenterem muzycznym i radiowym, który posiada w swym dorobku najcenniejszą nagrodę – tytuł: Osobowość Radiowa. Specjalizuje się w historii Śląska. Opublikował około tysiąca esejów, felietonów, gawęd na antenach radiowych, telewizyjnych i w prasie. Autor dziesięciu książek. – Wśród nich jest wybór wierszy, zbiór aforyzmów Franza Kafki w tłumaczeniu na język polski i śląski! – Z pewnością jest człowiekiem wielu talentów i zainteresowań – twierdzi Aleksander Trzaska. – I doskonałym partnerem na scenie. Świetnie się rozumiemy, więc nie potrzebujemy prób.
Aleksander Trzaska mówi: – Dowcip to moja codzienność. Zagłębiam się w jego teorii, ale też w teorii tego, co nazywamy komizmem. Interesuje mnie wszystko to, co śmieszne. Opublikował siedem tysięcy dowcipów w siedmiu tomach. – To najgrubsza antologia dowcipu wydanego od pierwszych humorystów, Mikołaja Reja i Jana Kochanowskiego. Niedawno dowiedziałem się, że pierwszy tom sprzedano w nakładzie 750 tysięcy egzemplarzy.
Wbrew pozorom nie stał się wtedy bogatym człowiekiem. – To były inne czasy, inne umowy. Honoraria były raczej symboliczne. Ale cieszy mnie, że książka trafiła do tylu ludzi, a wielu uczyło się na niej czytać. Zajął się też malowaniem. – Jest
świetnym rysownikiem, znakomitym portrecistą. To ogromny talent – chwali kolegę Jerzy Ciurlok. – Malować zaczął, gdy założono mu na nogę gips. Miał drobny wypadek podczas pracy reporterskiej. Jest skromnym człowiekiem, ale wiem, że chciałby mieć wystawę w foyer Polskiego Radia Katowice.
Trzaska zaczynał w 1969 roku, był jednym z najlepszych prezenterów radiowych, jest laureatem m.in. Złotego Mikrofonu. Ciurlok rozpoczął osiem lat później, ale bawił się w radio i dziennikarkę na studiach. – Prowadziłem wtedy „Lato z radiem” – wspomina Trzaska. – Było smutno, a ta audycja miała być pogodna. Złożyłem sobie deklarację, że nie będę zajmował się poważnymi tematami, jak polityka czy ekonomia. I wymyślił, że przygotuje audycję o śląskim dowcipie. Inspirację czerpał m.in. z twórczości prof. Stanisława Ligonia, pisarza, malarza, polityka, autora słynnych na Śląsku „Berów i bojek”. „Karlin z Kocyndra”, taki bowiem pseudonim przyjął, był jednym z najpopularniejszych Ślązaków w historii i najwybitniejszym popularyzatorem miejscowego folkloru. To on był prawdopodobnie pierwowzorem Masztalskiego. – W naszej śląskiej redakcji była grupa dowcipnisiów. Olek ich zebrał i stworzył program – wspomina Ciurlok. – W atmosferze biesiady z dowcipami i śpiewem przygotowaliśmy pierwszą audycję na antenie Radia Katowice na Barbórkę 1985.
Rok później biesiada trafiła na antenę „Lata z radiem”. – Polska oszalała – opowiada Trzaska, nie kryjąc radości. – Przychodziły worki listów. Najgrubszy, z sześcioma tysiącami dowcipów, przesłała mi pani Stanisława Kaczorowska z Radomia. A kiedy skończyło się „Lato z radiem”, zaproszono nas do „Czterech pór roku”. I tak powstał Radiowy Klub Masztalskiego. A potem odbyło się zebranie. I została mi przypisana morda fikcyjnego Masztalskiego. – Odbyło się bardzo demokratycznie – tłumaczy Ecik. – Jednogłosowo. Sam mu to nazwisko nadałem i wyznaczyłem funkcję. Potrzebny był ktoś, kto dowodzi. Postanowiono, że nie będzie on miał tytułu prezesa, naczelnika, dyrektora, lecz Masztalskiego. Funkcja kadencyjna. W praktyce okazało się, że postać zrosła się trwale z wybranym na początku Olkiem. I tak zostało do dzisiaj. To już prawie 37 lat. Od tamtego momentu zaczął funkcjonować Klub Masztalskiego, który przepoczwarzył się w kabaret. Było nas coraz mniej w radiu, które się zmieniało, ale z przytupem weszliśmy na estradę. Uciekaliśmy od telewizji, aby ocalić swoje twarze i prywatność. Zresztą robiliśmy wiele innych rzeczy. Trzaska był kierownikiem programowym Polskiego Radia w Katowicach, prowadził audycje w Warszawie, przez dwadzieścia lat uczył dziennikarstwa studentów Uniwersytetu Śląskiego. Potem jednak zgrzeszyli z telewizją. – Nie chodziło nam o parcie na szkło, lecz o sprawdzenie się w nowej roli. W Telewizji Silesia w Katowicach stworzyliśmy 96 godzinnych programów.
Występowali w całej Polsce. – Trafialiśmy do miejscowości bez asfaltu i prezentowaliśmy swoje kabaretowe talenta na klepisku za stodołą, ale też w największych i renomowanych salach. Bawili przede wszystkim zwykłych ludzi. – Staraliśmy się nieść im uśmiech, który jest lekarstwem, wytchnieniem, zapomnieniem i nadzieją. Wyjeżdżali do USA, Kanady, Australii, Niemiec, Austrii, Czech, Słowacji. Mają za sobą ponad 20 lat estradowej aktywności. Bywało, że stawali przed publicznością sześć razy dziennie. Przyznają, że zdarzały się chwile, kiedy mieli już serdecznie dość. – Ale ciągle ktoś dzwonił, prosił. Nie potrafiliśmy odmówić. A siebie nigdy dosyć nie mieli. – Nasze żony twierdziły, że my znamy się lepiej niż one nas.
Co pozwoliło im przetrwać? – A to, że nie byliśmy skupieni tylko na Masztalskich. A przyszłość? – Nie mam planów – mówi Jerzy Ciurlok. – Piszę przeciętnie jedną książkę na rok – dodaje Aleksander Trzaska. – Interesuję się gelotologią, nauką o pozytywnym wpływie śmiechu na zdrowie. Mam ten komfort swobodnego wyboru, że nic nie muszę. Tekst i fot.: TOMASZ GAWIŃSKI
togaw@tlen.pl
Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.