Marcowe brewerie USA
To nie żakinada...
Na pierwszy rzut oka wygląda to na rozruchy. Na drugi też: kotłowanina ludzi, syreny i koguty policyjne, wrzaski, mordobicia... strzały. Wszystko podlane obficie alkoholem. Lecz to nie zamieszki; tak się relaksują amerykańscy studenci podczas Spring Break – wiosennej przerwy międzysemestralnej. Bachanalia, a zarazem koszmar dla rezydentów.
W nowożytnej Ameryce korzenie ferii odnajdujemy w latach 30. XX wieku, gdy trener drużyny pływackiej Uniwersytetu Colgate w stanie Nowy Jork przywiózł zawodników zimą na Florydę, by trenowali w basenie w ciepłym Fort Lauderdale. Wkrótce tą samą drogą podążyły inne akademickie drużyny sportowe. Przełom w masowości obchodów zapoczątkowała w roku 1958 książka Glendona Swarthouta „Where the Boys Are”, w której autor przedstawił huczne imprezy studenckie w Fort Lauderdale w epoce beatników. Nakręcono według niej romantyczną komedię. W ciągu roku liczba gości wzrosła z 20 do 50 tysięcy. W roku 1985 w Fort Lauderdale kłębiło się 350 tysięcy zawianych studentów. Gdy brewerie przekroczyły pułap tolerancji miejscowych, miasto wprowadziło ograniczenia sprzedaży napojów wyskokowych i zaostrzyło ściganie nietrzeźwych kierowców. Krótko mówiąc, święto straciło odjazdowy powab i orędownicy Dionizosa przenieśli się gdzie indziej.
Dla studentów mających bogatszych rodziców oznaczało to meksykańskie Cancún i Jamajkę, zaś czarni studenci w 1983 roku na mekkę wiosennych spotkań i szaleństw obrali Atlantę. Wiosną 1996 było ich w tym mieście kilkaset tysięcy. Imprezy pod hasłem Freaknik odbywały się w Atlancie do roku 1999, gdy burmistrz pod presją sterroryzowanych mieszkańców przykręcił alkoholową śrubę i obchody straciły urok.
Tabuny studentów i ciągnących za nimi młodych ludzi – bez uniwersyteckich ambicji, lecz z apetytem na swawole – wylądowały w Panama City Beach na północy Florydy. W 2013 było ich w konserwatywnym miasteczku pół miliona i dwa lata później historia się powtórzyła, ale kiedy burmistrz zakręcił kurek z alkoholem, Panama Beach zaczęła odzyskiwać renomę zimowiska emerytów. Zmian było kilka – 50 proc. studentów za punkt zbiórki zimowej obierało plażowe miasta na ciepłym Południu. W marcu lokalne policje uwijały się jak w ukropie, bo liczba wykroczeń (głównie alkoholowych) gwałtownie wzrastała. W niektórych miejscach funkcjonariusze ustawiali na plaży tymczasowe areszty. Wreszcie padło na Miami Beach i tak się rozpoczęła gehenna jej rezydentów.
W pierwszym roku pandemii Spring Break skarlał, był smutny i posępnie trzeźwy, a to za sprawą ograniczeń władz sanitarnych (dystans) i zamkniętych z tego powodu lokali z płynami rozweselającymi. Walkę z obostrzeniami ofiarnie toczył dublujący Trumpa gubernator Florydy Ron DeSantis, usiłując otwierać to, co inni zamykali. Lecz biesiadników było mniej, bo trup koronawirusowy ścielił się gęsto. W roku 2021 wiosenne ferie zaczęły odzyskiwać wigor: w trakcie sześciu tygodni pijaństwa, bójek i wykroczeń w Miami Beach aresztowano 1000 uczestników. Policja robiła bokami, a lokalni mieszkańcy nie wychodzili z domów bez pilnej potrzeby. W tym roku obchody jeszcze bardziej się nasiliły: w 90-tysięcznym Miami Beach w marcu wylądował desant około 570 tysięcy młodych ludzi wyposzczonych koronawirusem i żądnych amoku. Wszyscy dzierżyli w rękach naczynia i można iść o zakład, że w żadnym nie znajdował się napój bezprocentowy.
We dnie bywało jeszcze jako tako, bo większe tłumy wylegały na plażę South Beach. Było opalanie, kąpiele i nie zawsze obyczajne gry plażowe. Wypoczywający kompletnie lekceważyli policjantów na koniach i w pojazdach terenowych, których burmistrz Dan Gerber rzucił na ulice i plaże w liczbie 375. Dopóki odbywały się koncerty muzyczne na świeżym powietrzu, było dość spokojnie. Lecz gdy repertuar się wyczerpał, po zmierzchu niewielki teren między Collins Avenue a Ocean Drive wypełniały tysiące młodych, którzy nie mieli żadnego pomysłu na zabicie czasu – poza wytrwałym obniżaniem poziomu krwi w alkoholobiegu. Wystarczał byle pretekst: ktoś się na kogoś zatoczył, inny nadepnął na odcisk sąsiadowi na chodniku lub krzywo nań spojrzał i dochodziło do rękoczynów, które przeistaczały się w bitwy uliczne. Większość
uczestników w pijanym widzie nie wiedziała, kogo bije ani za co jest bita. Płeć piękna nie dawała się na tym polu zdominować: na YouTubie uwieczniono furiacką bijatykę sześciu młodych dam, w której wyniku jedna straciła górną część odzienia, druga obfity pukiel włosów, a wszystkie nabawiły się śliwkowych kolorów. Interwencje policji sprowadzały się głównie do rozdzielania walczących; trudno było dociec, kto jest sprawcą, kto ofiarą.
W niedzielę 20 marca około północy na wypełnionym balującą ciżbą skrzyżowaniu 10 Ulicy i Ocean Drive rozległy się strzały. Potem krzyki i piski. Kotłowanina. Spanikowany wzbierający tłum rozbiegał się we wszystkich kierunkach, porywając, roztrącając i tratując innych ludzi. Policja usiłowała interweniować, lecz sytuacja była słownikową definicją totalnego chaosu. W trakcie sześciu strzelanin zraniono sześć osób. Powód? Nieznany – poza potężnym nadużyciem. – Strzelałem, bo jacyś ludzie pierwsi zaczęli do mnie strzelać – wyjaśnia aresztowany Derrick Mitchell. Podczas interwencji do końca marca rany odniosło dziewięciu funkcjonariuszy. Zarekwirowano 100 pistoletów, w tym broń automatyczną dużego kalibru. – A ilu sztuk broni nie wykryliśmy? – zastanawiają się policjanci. Uzbrojeni musieli być miejscowymi lub przybyli do Miami Beach samochodami, bo wniesienie pistoletu na pokład samolotu jest wykluczone.
Po tych ekscesach rada miejska wprowadziła stan wyjątkowy; zakazano sprzedaży alkoholu w nocy oraz wprowadzono godzinę policyjną od północy do 6 rano. Ulice centrum zamknięto barykadami. – Jeśli chcecie zobaczyć, jak wygląda wściekły i bezsilny burmistrz, to spójrzcie na mnie – deklarował Dan Gelber.
Godzina policyjna i ograniczenie sprzedaży trunków (tylko w sklepach, bo w knajpach alkohol leje się do rana) poprawiły nieco sytuację. Lecz wciąż nocą ulice pełne były młodych ludzi zabawiających się ucieczkami przed policją. A 50 km na północ jest Fort Lauderdale, gdzie godziny policyjnej nie wprowadzono i można było chlać do świtu. Godzinę policyjną zarządzono w Miami Beach także w ubiegłym roku – na ulicach pojawiły się pojazdy wojskowe, a do szalejącego tłumu strzelano nawet gumowymi kulami. Wtedy właściciele wyszynków pozywali jednak władze miejskie o stratę zarobków. W tym roku zgodzili się: bezpieczeństwo najważniejsze. Na godzinę policyjną pomstują (nadużycie władzy!) niektórzy liberalni radni, a aktywiści afroamerykańscy w akcjach policji dopatrują się rasizmu. Istotnie, wielu zatrzymanych ma ciemny kolor skóry – tak jak bardzo wielu rozrabiających na ulicach.
Mniej więcej od połowy kwietnia właściciele biznesów zdejmują drewniane płyty z okien, uwijają się ekipy porządkowe. Zaśmiecone, obsikane i obrzygane Miami Beach wraca do siebie. Do następnego marca...