Wraca sprawa Piebiaka. Polacy pozostają niewzruszeni
Andrzej Siezieniewski prezesem Polskiego Radia był dwukrotnie i jednocześnie najdłużej pełnił tę funkcję w III RP (w sumie ponad 8,5 roku). W Radiu, które kochał, spędził blisko 40 lat, ale zawsze z dumą mówił przede wszystkim o żonie, synach, wnukach, Milanówku i rodzinnych Mazurach. Lubił tam wracać i odpoczywać, ostatnio w domku na półwyspie Kal z widokiem na jezioro Mamry.
W młodości trenował gimnastykę sportową, lubił szybką jazdę na rowerze, ale zawsze najchętniej i tak wymykał się na kort. Tam odpoczywał. Był naszym kolegą od tenisa i chciał grać coraz lepiej, więc regularnie rywalizowaliśmy w turniejach ludzi mediów, które od lat współorganizuje Tygodnik „Angora”.
Był też przyjacielem naszego tytułu. O mediach i zmianach w Polsce rozmawialiśmy godzinami. Zawsze był oczekiwanym gościem naszych teatralnych spotkań w Janowie oraz dziennikarskich obozów w Rewalu. Cieszył się, że od lat nadaje tam młodzieżowe radio...
Bo właśnie Polskie Radio ukochał najbardziej i martwił się o przyszłość naszego narodowego nadawcy. Nie zgadzał się z kierunkiem, w jakim od 2016 roku zmierza instytucja, której poświęcił całe swoje zawodowe życie. Wierzył, że doczeka 100. rocznicy powstania Polskiego Radia. Dziś już wiadomo, że to się nie uda. Zabrakło trzech lat...
Przyjaciele z Tygodnika „Angora”
Redakcje Onetu i OKO.Press wróciły do afery z sierpnia 2019 roku. Wówczas okazało się, że wiceminister sprawiedliwości Łukasz Piebiak organizował nagonkę na sędziów nieprzychylnych reformom PiS. Nowe fakty – choć wstrząsające – zdają się nie robić większego wrażenia na opinii publicznej. Możliwe, że Polacy po prostu zapomnieli, jak powinien wyglądać wymiar sprawiedliwości.
Afera wybuchła latem 2019 roku i wygasła po jakimś tygodniu. Sezon urlopowy wybitnie sprzyjał zamiataniu sprawy pod dywan i już dwa miesiące później nikt o niej nie pamiętał. Dowodem na tak postawioną tezę niech będą ówczesne wybory parlamentarne i ich rezultat, z którego skutkami zmagamy się do dziś.
Dla porządku przypomnijmy: wiceminister Piebiak, prawa ręka Zbigniewa Ziobry, zorganizował grupę, która miała szykanować sędziów niepałających entuzjazmem wobec reform PiS. Gdy sprawa wyciekła, wiele mówiono o knajackim języku ziobrystów i ich moralności, ale ciekawy był jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Ujrzała ona światło dzienne nie dlatego, że niezależni dziennikarze z pomocą Pegasusa weszli na telefony sędziów, lecz dlatego że jeden ze spiskowców (konkretnie Emilia Szmydt, żona Tomasza Szmydta z neo-KRS) zaczął sypać. Widocznie lojalność też była piętą achillesową „gangu”.
Szmydt przekazywała mediom zdjęcia kolejnych rozmów, a ja zachodziłem w głowę, jak to w ogóle jest możliwe. Jak to możliwe, że wiceminister, człowiek mający tak dużą władzę i dostęp do najważniejszych uszu w państwie, nie korzysta z szyfrowanych rozmów. Czy wówczas pokazałby swojej grupie, że ma do niej ograniczone zaufanie? Może i tak. Ale na pewno jego kariera nie ległaby w gruzach.
Usługa, o której mówię, jest darmowa, dostępna od 2016 roku i ma ją wiele komunikatorów (Signal, Telegraf), a polega na tym, że gdy wiadomość zostaje odczytana, to znika z obu telefonów. Ulega samozniszczeniu – trochę jak na filmach szpiegowskich. Prawdziwi przestępcy doskonale o tym wiedzą i grają na nosie policji, komunikując się właśnie w ten sposób. Mniej rozgarnięci naśladowcy najwyraźniej mają problemy z powszechnie dostępną technologią.
Z nowych ustaleń dziennikarzy wynika nie tylko to, jak podłe metody stosował gang Piebiaka, lecz także ile liczył osób. W konwersacji zgromadzone zostały dwadzieścia cztery osoby. To moment, w którym powinniśmy spuścić zasłonę milczenia na wyczyny konspiratorów.
A czy dla naszej polityki coś z tego będzie wynikać? Myślę, że nawet gdybyśmy zdobyli twardy dowód na udział Zbigniewa Ziobry w tym procederze, to nic by to nie zmieniło. Ostatnie lata dobitnie pokazują, że dopóki władza jest przaśna i swojska, to może robić wszystko. Afery o poważnej sile rażenia zazwyczaj biorą się z wyrafinowania ich uczestników. Tutaj takich można szukać ze świecą.
Mieszkanka Petersburga Daria Apachonczicz jest artystką, feministką, działaczką społeczną i zagrożeniem dla rosyjskiego państwa – przynajmniej według władz. Każdy swój post w mediach społecznościowych musi opatrywać komunikatem ostrzegającym czytelników: Ta wiadomość (materiał) została utworzona i (lub) rozpowszechniona przez zagraniczne media spełniające funkcje zagranicznego agenta oraz (lub) rosyjski podmiot prawny pełniący funkcje zagranicznego agenta. Prawo zobowiązuje ją również do dostarczania Ministerstwu Sprawiedliwości kwartalnych raportów o swoich poczynaniach i dochodach. Do wybuchu wojny w Ukrainie wywiązywała się z tego obowiązku sumiennie, ale od 24 lutego zamilkła. Teraz zaś, zamiast standardowego sprawozdania, wysłała resortowi Siergieja Ławrowa serię rysunków pokazujących, co się dzieje w napadniętym przez Rosję kraju. – Postanowiłam zrobić z mojego raportu list-apel, ponieważ nie mam innej możliwości zwrócenia się do rządu i urzędników Rosji.
Oryginalny protest zostałby zapewne głęboko ukryty w przepastnych archiwach i nigdy nie ujrzał światła dziennego, gdyby nie fakt, że Apachonczicz opublikowała go na Facebooku. Obok rysunków przedstawiających bombardowane domy, płaczących ludzi, trumny i krzyże umieściła napisy: Pokazuję, ile ukraińskich dzieci zmarło do 18 kwietnia; Wszystkie pieniądze świata nie kupią życia ludzi zabitych na wojnie; Ukraińcy mieszkają w zwykłych domach, chodzą do pracy i wychowują dzieci. Dlaczego armia rosyjska ich bombarduje? To pokojowo nastawieni cywile: mamy, tatusiowie, babcie, lekarze, nauczyciele, kasjerki, studenci; Tysiące zwierząt zostało zabitych lub zmarło z głodu. Miliony uchodźców, głównie kobiet, dzieci i osób starszych, musiało szukać schronienia w innych regionach; Ta potworna tragedia była możliwa, ponieważ Rosjanie są przyzwyczajeni do wykonywania rozkazów, nawet jeśli nie mają one sensu, nawet jeśli są kryminalne; Żołnierze mogą odmówić walki. I wielu to zrobiło. Dziennikarze mogli odmówić pisania kłamstw. I wielu to zrobiło. Na koniec wzywa wszystkich, którzy obejrzą i przeczytają jej list: Proszę, zastanów się, co sam możesz zrobić, aby wojna zakończyła się jak najszybciej. Nie milcz, nie okłamuj ludzi, nie bierz udziału; sabotuj lub po prostu zrezygnuj. Reżim Putina kiedyś się skończy, a my będziemy żyć dalej – żyć i odbudowywać to, co jest teraz niszczone.
Daria Apachonczicz twierdzi, że temperament odziedziczyła po ojcu wulkanologu, bo wulkanolodzy to odważni ludzie. Dorastała na Syberii, później studiowała literaturę ojczystą w Petersburgu i uczyła imigrantów języka rosyjskiego. W 2011 roku pracowała jako obserwatorka przy wyborach parlamentarnych. Powszechne demonstracje przeciwko ich fałszowaniu uświadomiły jej, że żyje w kraju, który chciałaby zmienić. – Po stłumieniu protestów pojawiło się uczucie duszności, braku miejsca na wyrażanie opinii. Zaczęła działać. Razem z przyjaciółmi stworzyła grupę artystyczną „Rodina” (Ojczyzna). Zajmowała się głównie przemocą domową wobec kobiet. Organizowała kampanie, malowała plakaty, popularyzowała swoje akcje w mediach społecznościowych. Pewnego razu zaaranżowała performance – symboliczny akt pochówku 24-letniej uczonej Anastazji Jeszczenko zamordowanej przez jej promotora, profesora Uniwersytetu w Petersburgu. W tej historii Darię uderzył fakt, że społeczeństwo obwiniało ofiarę, nie sprawcę. – Niestety, w Rosji życie kobiety nie ma większego znaczenia. Symbolicznie pochowaliśmy duszę Anastazji, przywracając jej w ten sposób godność. Mimo swojego zaangażowania artystka była mało popularna – miała niewiele ponad 1500 obserwatorów na nocy. Przedwczoraj strzelali do ludzi głównej ulicy miasta, na ul. Sobornej. na
Facebooku. I nagle w grudniu 2020 roku Kreml uznał ją za „agentkę zagranicznych mediów”. – Pomyślałam, jak to możliwe? Jestem osobą prywatną, nie należę do żadnych mediów ani organizacji. Rzeczywiście, z początku ustawa o obcych agentach przyjęta w 2012 definiowała ich jako „osoby prawne” i dotyczyła przede wszystkim organizacji pozarządowych oraz środków masowego przekazu. Później jednak była kilkukrotnie modyfikowana, by na koniec uwzględnić również „sprawców indywidualnych”. Daria jest jedną z pięciu całkiem prywatnych obywateli Rosji, którym przyznano status inoagenta. Znalazła się zresztą w zacnym gronie obok obrońcy praw człowieka Lwa Ponomariowa, dwóch dziennikarzy Radia Swoboda – Ludmiły Sawickiej i Siergieja Markiełowa – oraz dziennikarza gazety „Pskowskaja Gubiernija” Denisa Kamalagina. Czym sobie na to zasłużyła? Pretekstem okazał się zawód nauczycielki. Kiedy uczyła imigrantów, czasem robiła to na zlecenie zagranicznych instytucji, które jej płaciły, a zdaniem reżimu, od brania pieniędzy do agentury niedaleka droga. Poza tym działacze kwestionujący doskonałość Rosji w jakiejkolwiek dziedzinie nie są przez władzę mile widziani. – Myślę, że po prostu nie wiedzieli, co ze mną począć – mówi Daria. – Ale chcieli jakoś zrobić ze mnie przykład – następnym razem pomyślisz dwa razy, zanim wyrazisz własną opinię, nawet jeśli robisz to tylko na twojej stronie na Facebooku... Za każdym razem, gdy w naszym kraju uchwala się kolejne absurdalne prawo (czy o propagandzie, czy o demonstracjach, czy o zniesławieniu), słyszę zdanie: „Przecież zgodnie z nim każdego można wsadzić do więzienia!”. Owszem, można, choć nie tak robią rządzący. Bo jeśli ścigasz wielu niewinnych według tego samego paragrafu, to ludzie okazują solidarność. A władza nie chce jedności, którą postrzega jako zagrożenie. Dla siebie.
Na podst.: The Moscow Times, Deutsche Welle kłótnie i głupie żarciki, a teraz do znanego hasła „Odessa – mama” mieszkańcy Odessy dodali „Mikołajów – tata”, bo Mikołajów nie przepuścił Rosjan do ich miasta. Ci z Odessy bardzo nam teraz pomagają, zorganizowali zbiórki wody, wysłali nam kilkaset hektolitrów, zarówno pitnej, jak i technicznej. Kiedy ruscy próbowali otoczyć Mikołajów i byli już w kilku dzielnicach, Odessa wysłała nam broń. Dzięki temu wypędziliśmy ruskich. Miasta pomagają sobie bardzo. Codziennie są włączane sygnały ostrzegawcze, abyśmy mogli się bezpiecznie schować w schronach.
– Wszyscy panią teraz pytają o Władimira Putina. Ile razy w tygodniu ma pani sny z nim w roli głównej?
– Jestem tym wszystkim tak zmęczona, że chyba w ogóle nic nie śnię. Nad biografią Putina pracowałam przez trzy i pół roku. Gdy książkę skończyłam, podziękowałam mojemu mężowi – poważnie za pomoc, a żartobliwie za to, że tak spokojnie zniósł fakt, iż ponad tysiąc nocy spędziłam pod wspólnym dachem z typem, o którego pan pyta, choć ten typ o tym nie wiedział. Snów z Putinem nie mam, mam za to jedno marzenie z nim związane. Chciałabym zobaczyć go przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym w Hadze.
– Spędziła pani w Rosji 14 lat. Pracując jako dziennikarka, widziała tam pani na przełomie XX i XXI wieku wiele historycznych zdarzeń. Putina też pani widziała?
– Z bliska widziałam go tylko raz. Było to chyba w 2002 roku, kiedy Aleksander Kwaśniewski z małżonką odbywali nieoficjalną wizytę w Moskwie. Do spotkania doszło w Hotelu National. Putin był taki, jak go sobie wyobrażałam. Niewysoki, niepozorny człowiek o bardzo jasnych, nieprzyjemnych oczach. Te oczy rozświetliły się w chwili, gdy do sali weszła prezydentowa Jolanta Kwaśniewska. Pani Jola była wtedy w szczycie swojej urody i rzeczywiście Putin popatrzył na nią z wyraźnym zainteresowaniem.
– Ten, kto zadziera z Putinem, zazwyczaj źle kończy. Pani wprost zarzuca prezydentowi Federacji Rosyjskiej zlecenie zabicia wielu osób...
– Moja książka to gruby akt oskarżenia ze starannym uzasadnieniem plus kilkadziesiąt stron źródeł, z których czerpałam wiedzę. Czerpałam ją także z własnych kontaktów z rosyjskimi dziennikarzami śledczymi. Pisząc np. o zabójstwie Galiny Starowojtowej, demokratycznej działaczki zastrzelonej 20 listopada 1998 r. na klatce schodowej swojego domu w Petersburgu, przeprowadzam postępowanie wraz ze znanym dziennikarzem opozycyjnej „Nowej Gaziety” Jurijem Szcziekoczichinem. On był także jedną z głównych osób prowadzących dochodzenie w sprawie zamachów bombowych na budynki mieszkalne w Moskwie, Bujnaksku i Wołgodańsku we wrześniu 1999. To była robota Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB), na której czele w 1998 roku stał Putin. Dowody na to zbierał m.in. były funkcjonariusz FSB, więc – aby nie mógł zeznawać – zamknięto go na cztery lata w łagrze. A wszystkich zbyt zainteresowanych tymi wybuchami zabito: przewodniczącego społecznej komisji badającej okoliczności tych zbrodni Siergieja Juszenkowa zastrzelono, Szcziekoczichina otruto, Aleksandra Litwinienkę otruto, Anię Politkowską zastrzelono...
– Zabijać swoich rodaków to wyjątkowe bestialstwo.
– U Putina nie ma czegoś takiego jak wyjątkowe bestialstwo. Poza tym proszę nie obrażać bestii, bo bestie tak nie działają. Bestie są niebezpieczne, kiedy są głodne.
W Riazaniu miało dojść do kolejnego wybuchu, ale czujni mieszkańcy go udaremnili i funkcjonariusze FSB zostali złapani za rękę. Cel tych zbrodni – obarczenie winą „terrorystów czeczeńskich” i rozpętanie wojny w Czeczenii, zwanej oczywiście nie wojną, a „operacją antyterrorystyczną”. Na czele tej operacji stanął Władimir Putin. Tak zagościł na stałe w telewizji, zaistniał w świadomości Rosjan, zyskał popularność, co niebawem doprowadziło go na Kreml.
– Przez lata miała pani opinię osoby uprzedzonej do prezydenta, a wcześniej premiera Federacji Rosyjskiej. A teraz widzimy tysiące ofiar, zniszczone miasta i dramat ludności cywilnej w Ukrainie.
– Nie byłam uprzedzona, wyciągałam jedynie wnioski. Poza tym nie byłam sama, bo ludzi uważających Putina za zbrodniarza było wielu. Mieliśmy rację, ale nikt nas wtedy nie słuchał. Kto dziś pamięta apel 130 intelektualistów, m.in. Umberta Eco, Johna Le Carre, Güntera Grassa, Vaclava Havla, Leszka Kołakowskiego czy księdza Adama Bonieckiego do prezydenta Francji Jacques’a Chiraca, żeby potępił wojnę w Czeczenii? A skończyło się tym, że Chirac wręczył w 2006 roku Putinowi Order Wielki Legii Honorowej.
– Widziała pani to, czego inni nie chcieli zobaczyć. O co chodzi?
– O rosyjskie, także nielegalnie zarobione, miliardy lądujące w zagranicznych bankach przy pomocy bajecznie opłacanych prawników, o możliwości niebywałych kontraktów związanych z ropą, gazem, diamentami, złotem... Premier Tony Blair pomknął do Petersburga tuż przed wyborami prezydenckimi w 2000 roku, by wesprzeć głównego kandydata – Władimira Putina. A przecież rok 2000 to czas apogeum zbrodni dokonywanych na rozkaz Putina w Czeczenii. Spadają na nią bomby termobaryczne, czyli próżniowe, bomby kasetowe, rozpryskujące setki odłamków, w tzw. punktach filtracyjnych dokonuje się straszliwych tortur, kobiety są gwałcone, dzieci rozstrzeliwane. Do piwnic, gdzie kryją się Czeczeni, Rosjanie wrzucają granaty itp. Wojna toczy się nadal, jest rok 2003, Vanessa Redgrave organizuje w Londynie festiwal filmów o Czeczenii, gdzie pokazywany jest i mój film. I wtedy widziałam, jak podczas pierwszej od czasów carskich wizyty gospodarza Kremla w Londynie Elżbieta II wozi po Londynie Putina w królewskiej karocy. A poza tym i prezydent Bush Jr, i kanclerz Schröder uchodzący za osobistego przyjaciela Putina, i prezydent Chirac, i prezydent Obama oferujący Putinowi „reset” w stosunkach międzynarodowych już po napaści Rosji na Gruzję, i pani minister spraw wewnętrznych Wielkiej Brytanii Theresa May przez lata blokująca śledztwo w sprawie zabójstwa Litwinienki, by tylko nie pogarszać stosunków z Kremlem...
Iluż prawników brytyjskich się wzbogaciło na nielegalnych kontaktach z Rosjanami, choćby popierając brexit. Lukratywne biznesy z Rosją zamknęły liderom Zachodu oczy nie tylko na druzgotanie demokracji w Rosji, ale i na mnogość zabójstw politycznych przeciwników Putina, nawet tych, dokonywanych na Zachodzie. Uczyniły politykę totalnie amoralną. Moja książka o Putinie opisująca jego drogę przez zbrodnie na ludziach i na narodach przez wiele lat nie zyskała aprobaty na Zachodzie, bo Zachód za bardzo kochał rosyjskie miliardy.
– Dramat Ukrainy wisiał w powietrzu?
– Uważam, że całkowite zapomnienie o zbrodniach Putina w Czeczenii doprowadziło do jego zbrodni w Ukrainie. Po drodze były oczywiście Krym, Gruzja, Aleppo, Donbas, tysiące ofiar. Na wojnie w Czeczenii działo się to samo, co teraz w Ukrainie. Takie same bombardowania, takie same bomby. Potworności. Ciała po wybuchu takiej bomby rozrywają ludzi od środka. Widziałam to. Wnętrzności wylatują z człowieka i nie ma mowy, żeby kogoś uratować. Świat właśnie obiegły wstrząsające zdjęcia zbrodni wojennych w podkijowskich miejscowościach. Rozstrzelane ciała ze związanymi rękami leżące na chodnikach. Na poboczach przykryte oponami nagie, zgwałcone, potem zabite kobiety. Zbiorowe groby. Koszmarna powtórka z historii, bo mentalność rosyjskich żołnierzy się nie zmienia, bo dostają przyzwolenie nie tylko na zabijanie, ale i na upodlanie podbijanego narodu. Zabijają, gwałcą, kradną, a jeżeli czegoś nie mogą zabrać, to niszczą. Widziałam w Groznym „rozstrzelany” telewizor, rozstrzelane lustra, szafy. Żołnierze naćpani, pijani, głodni, bo oficerowie sprzedali ich porcje żywnościowe. Z Czeczenii dobytek wywozili na wozach bojowych, na czołgach. Jak teraz z Ukrainy.
– Pani zdaniem Putin jest „patologicznie zły”. Czy jego trudne, traumatyczne dzieciństwo zaważyło na całym jego życiu?
– Nie znajdzie się chyba nikt, kto zaprzeczy, że przeżycia z dzieciństwa mają wpływ na nasze późniejsze życie. A ta trauma, o którą pan pyta, jest trochę jak z brazylijskiego serialu. Gdy spojrzymy na oficjalną biografię Putina, tam nic nie jest prawdą. Nie ten ojciec, nie ta matka, zmienione miejsce i data urodzenia. Wszystko to jedno wielkie kłamstwo.
– Jak pani dotarła do prawdziwej matki Putina?
– O jej istnieniu dowiedziałam się już przed pierwszymi wyborami prezydenckimi Putina. To była wtedy wiedza niebezpieczna, dziennikarz śledczy Artiom Borowik przypłacił ją życiem, a dostępu do Wiery Nikołajewnej z domu Putin żyjącej w gruzińskiej wiosce Metechi strzegli funkcjonariusze FSB. Po wyborach, kiedy ta prawda już prezydentowi nie mogła zaszkodzić, dostęp do niej stał się łatwiejszy. W listopadzie 2019 roku pojechałam do Gruzji. Bardzo chciałam porozmawiać z kobietą, która 7 października 1950 roku, w wieku 24 lat, urodziła Wowę. Ojcem dziecka był poznany podczas nauki w Technikum Mechanizacji Rolnictwa Płaton Priwałow. Gdy się dowiedziała, że jest żonaty, zebrała manatki i wróciła do swoich rodziców. Właśnie tam, najpewniej w miejscowości Oczer w obwodzie permskim na Uralu przyszedł na świat Wowa. Przez niemal dwa lata żył w ciepłej, opiekuńczej rodzinie, w jego wychowaniu pomagali dziadkowie. Potem Wiera wyjechała na praktykę do Taszkientu w Uzbekistanie, tam poznała Gruzina z pobliskiej jednostki wojskowej, wyszła za niego za mąż, pojechała do jego rodzinnej wioski Metechi, a kiedy Wowa miał trzy lata, sprowadziła tam synka. Ojczym jednak odnosił się do niego źle, poniewierał nim. Klepali biedę, mały Wowa często nie dojadał, w połatanych portkach chodził. Gdy miał 6 – 7 lat, pojawiły się już własne dzieci ojczyma, który nie mógł Wowy ścierpieć, bił go.
– A skąd to wszystko wiadomo? Oficjalna biografia jest przecież zupełnie inna.
– Przed pierwszymi wyborami prezydenckimi Putina FSB w Gruzji chciało się pozbyć Wiery Nikołajewnej i zaproponowało Czeczenom jej porwanie. Czeczeni się nie zgodzili, zebrali gruzińskich dziennikarzy i pojechali do wioski, gdzie żyła ta kobieta. Mieszkańcy Metechi potwierdzili, że przez wiele lat żył tam także jej synek Wowa, czyli Władimir. W 2003 roku holenderska reżyserka Ineke Smits nakręciła w Metechi świetny film dokumentalny „Putin’s Mama”, poświęcony 77-letniej wtedy Wierze z domu Putin. Bardzo chciałam ją zobaczyć, porozmawiać z nią. Ciągle mieszka w tym samym miejscu, trzymana jest w zamknięciu. Miałam szczęście. Gdy do niej dotarłam, była sama, akurat nie było jej córki, która jej pilnuje. Mam z nią zdjęcia i nagranie, gdy przez okratowaną siatkę opowiada, jak pewnego dnia zawiozła 10-letniego Wowę z powrotem do swoich rodziców na Ural. A jej rodzice zdecydowali ustabilizować życie wnuka i oddali go do adopcji swoim krewnym, też Putinym, mieszkającym w Leningradzie. I Wiera już nigdy swojego Wowki nie zobaczyła. – Podobieństwo rzuca się w oczy? – Jest ogromne. Tak samo głęboko osadzone jasne oczy, taki sam kształt twarzy. Putin ma taki sam chód jak jego matka, tak samo zamaszyście porusza lewą ręką jak ona. Cóż, w Leningradzie dostaje nową metrykę, ujmującą mu 2 lata, bo musi iść znowu do pierwszej klasy, gdyż gruzińskie wykształcenie tu się nie przydaje. Jego nowa matka ma już 42 lata, a nowy ojciec też ma ciężką rękę. Zaś w podwórku studni, gdzie spędza większość czasu, oprócz kolegów zdziwionych jego nagłym zaistnieniem w roli syna dawno im znanych sąsiadów rezyduje także element zdecydowanie przestępczy. Zalał on Związek Radziecki po amnestii ogłoszonej po śmierci Józefa Stalina. Z łagrów wyszła wtedy masa oprychów. Niektórzy rezydowali na leningradzkim podwórku i Wowa uczył się od nich, jak trzeba być silnym i jak należy pomiatać słabszymi. Zapisał się na judo, pierwszy z trenerów był świetnym pedagogiem i uchronił Wołodię od drogi przestępczej, następny jednak to były kryminalista, mocno związany z mafią. Przyda się później, gdy Putin zostanie zastępcą mera Petersburga.
– Kreśli pani najczarniejszy obraz współczesnej Rosji, a przede wszystkim jej „elit”. Dlaczego to wygląda tak źle?
– Nie, o Rosjanach nie piszę źle, staram się ich zrozumieć. Po przyjeździe do Rosji dotarło do mnie, że Rosjan nie można mierzyć naszymi doświadczeniami historii. Powoli do mnie docierało, że ich historia to historia terroru, od Mongołów, przez carów, po 75 lat komunizmu, o jakim Polacy nie mieli pojęcia. Rosyjskie społeczeństwo latami nie miało oddechu od terroru. To stworzyło społeczność, której większość ma wdrukowany gen poddaństwa wobec władzy i gen strachu przed nią. Nawet pańszczyzna u nas była mniej dotkliwa niż w Rosji. Polskie szlachectwo, liberum veto, elekcje królów stworzyły inny stosunek do władzy niż w Rosji. Historycznie jesteśmy innym narodem. To już Czeczeni zwariowani na punkcie wolności są nam bliżsi niż Rosjanie. W antyrosyjskich powstaniach Czeczenów brali udział także polscy oficerowie, którzy zbiegli z Syberii, gdzie trafili po powstaniu listopadowym.
Skąd mają Rosjanie czerpać wzory demokracji? Z Zachodu? Rosja to 144 miliony ludzi, z których tylko 30 proc. ma paszporty, a z tej grupy często podróżuje jedynie 10 procent. Rosja to głównie prowincja i małe miasteczka, gdzie ludzie walczą raczej o przetrwanie niż o prawa człowieka. A wieś rosyjska jest szczęśliwa, jeśli ma drogę bez dołów i lekarza bliżej niż 30 kilometrów. I cała prowincja patrzy w telewizor, gdzie od dwudziestu lat króluje Putin i jego prawda.
– Pani książka to ponura kronika tego, jak zło krok po kroku wygrywa z dobrem. Dlaczego tak się dzieje?
– Putin od 22 lat kontroluje telewizję, pozbył się opozycyjnych pism, do niedawna funkcjonowała jeszcze opozycyjna „Nowaja Gazieta”, ale teraz i ona jest zamknięta; kontrolowane są media społeczne, a za wpis można trafić do więzienia. A ilu Rosjan chce znać prawdę inną od oficjalnie głoszonej? Po co, jeśli to nie tylko może być niebezpieczne, bolesne i trudne? Każda propaganda podaje prawdy czarno-białe i jej odbiorca stawia się tam, gdzie biało. No to po co ma się traumatyzować inną prawdą? Po co ma wiedzieć, że należy do Rosjan, którzy dokonują w Ukrainie potwornych zbrodni? Woli wierzyć, że należy do biednych ofiar strasznych ukraińskich nazistów. My w Polsce ciągle mamy wybór, Rosjanie mieli go historycznie krótko – przez 10 lat rządów Borysa Jelcyna. Ale że Jelcyn zmagał się z pustką w budżecie państwa, Rosjan bardziej interesowało, co do garnka włożyć niż to, że dał im wolność słowa, opozycyjną telewizję, 24 partie w Dumie, archiwa otwarte dla historyków i podręczniki mówiące prawdę o drugiej wojnie światowej. Wszystko to zlikwidował Putin zaraz po wejściu na Kreml.
– 69 procent Rosjan uważa, że Rosja zmierza we właściwym kierunku. Jaki to kierunek?
– Po upadku Związku Radzieckiego większość Rosjan cierpiała, bo odebrano im poczucie wielkości. Nagle rozwalił się Związek Radziecki i „nas już się nikt nie boi”. Nie wiedzieli, do jakiego stopnia żyją biednie, bo nie jeździli na Zachód. Dziękujemy partii za nasze szczęśliwe dzieciństwo! – skandowały dzieci radzieckie.
Władimir Putin od dziecka czuje się poszkodowany. Osobiście i państwowo. Miał trudne dzieciństwo, cóż, nie on jeden. Ale ta jego trauma nie opuściła go i w dorosłym życiu, i nałożyła się na traumę milionów z powodu utraconej wielkości. Czy większość Rosjan jest do niej rzeczywiście aż tak przywiązana? Rozmawiałam kiedyś z mieszkańcem Pietropawłowska Kamczackiego, mieściny na Dalekim Wschodzie. Błoto takie, że trzeba chodzić po drewnianych pomostach, bo inaczej się człowiek zapadał. – A nie chciałbyś być obywatelem spokojnej, bogatej Szwajcarii? – spytałam. – Szwajcaria? To przecież takie maleńkie państewko! – odpowiedział niemal przerażony.
– Putin stosuje taktykę spalonej ziemi i zdaje się mówić, że jeśli Ukraina nie chce być częścią historycznej Rosji, to nie będzie jej wcale.
– Władimir Putin nienawidzi Ukraińców za to, że ośmielili się nie być Rosjanami. I za to, że wprowadzają znienawidzoną przez niego demokrację i jeszcze, nie daj Boże, zaraziliby nią Rosjan. Ukraińcy pokazali, że można wybierać prezydentów w niezafałszowanych wyborach, i to nawet wbrew jego życzeniom i staraniom, jak to się zdarzyło w 2004 roku, kiedy nie wybrali jego faworyta Janukowycza, i urządzili pomarańczowy Majdan w proteście przeciw fałszerstwom wyborczym, w których Kreml brał udział. Ukraińcy ponadto ośmielili się mówić swoim własnym, ukraińskim językiem, stopniowo rezygnując z języka rosyjskiego. Ukraińskość zaczęła wracać do Ukraińców, czego on, Putin, nie mógł zaakceptować. Putin nie docenił siły Ukraińców, bo on, człowiek słaby, nie mógł sobie nawet jej wyobrazić. On, bohater, który fotografuje się z tygrysem wcześniej nafaszerowanym środkami uspokajającymi, nie przypuszczał, że istnieją ludzie tak odważni, że wyjdą przed rosyjskie czołgi uzbrojeni tylko we flagi narodowe. On w takiej sytuacji umarłby ze strachu. Jest silny siłą terroru i wojska.
– Wielu Polaków zaczyna nienawidzić Rosjan. Pani to rozumie?
– Owszem. I ubolewam nad tym, że ich wszystkich, nawet tych, którzy oponują przeciwko Putinowi, będziemy mierzyć jedną miarą. Polakom zawsze dobrze piło się wódkę z Rosjanami. Och, my Słowianie... Problem pojawia się wtedy, gdy zaczynamy mówić o historii. Nie ma wspólnych momentów, bowiem cała ich historia jest totalnie zakłamana, szczególnie w czasach Putina. Tylko Armia Radziecka walczyła z Hitlerem i basta. Drugi front? Normandia? Walki w Afryce? Bzdura, bo i tak najważniejsza była
Armia Radziecka. Kropka. Za wspomnienie o pakcie Ribbentrop-Mołotow można trafić za kratki. Oni oczywiście przynieśli nam wolność, a my wciąż narzekamy, że nam ją zabrali. Ale te wszystkie Iwany i Siergieje niech spoczywają w pokoju na naszych cmentarzach, bo my nie czcimy w nich Armii Radzieckiej, tylko żołnierza, który poległ tutaj po drodze na Berlin.
– A współcześnie? Co nas łączy z Rosją?
– Jednych – przyjaźnie z rosyjskimi opozycjonistami, innych – więzi kulturalne. A o innych więziach piszą w swoich książkach Tomasz Piątek i Grzegorz Rzeczkowski. Przykład pierwszy z brzegu – pod rządami byłego szefa MON-u Antoniego Macierewicza z naszej armii zostają wyrzuceni najważniejsi generałowie, ściśle współpracujący z NATO, a armia zostaje niemal bezzębna, pozbawiona możliwości obrony. Tuż po objęciu władzy następuje nocny atak tegoż Macierewicza na Centrum Kontrwywiadu NATO, a wcześniej jego raport o WSI, ujawniający także naszych agentów wywiadu, zostaje natychmiast przełożony na język rosyjski. Albo podsłuchy w restauracji „Sowa i Przyjaciele”, pisane – jak dowiódł Rzeczkowski – obcym alfabetem, cyrylicą znaczy. Zachodnie służby wywiadowcze są zdania, że takiego nasilenia rosyjskiej agentury w Europie jak obecnie nie było nigdy. Polska nie jest wyjątkiem.
– Jak skończy się konflikt w Ukrainie?
– Oby nie doszło tylko do sytuacji, że Władimir Putin podpisuje jakiś papierek, a sankcje zostają zniesione. Nie można wierzyć Putinowi nigdy, bo on dzisiaj podpisze zobowiązanie, a jutro wszystkiemu zaprzeczy. Chciałabym, żeby Ukraina zwyciężyła, żeby udało jej się uniknąć totalnego zniszczenia bombami Putina i żeby wyżył jej naród. Putin, socjopata pozbawiony empatii, a przywiązany do bohaterskiej radzieckiej historii, doprowadza na przykład Mariupol do stanu oblężonego, umierającego z głodu Leningradu. Być może myśli, że stanie się przez to tak wielki jak Stalin, który Leningrad na to oblężenie skazał.
– Mówiła pani na początku naszej rozmowy o Trybunale w Hadze. Czy osądzenie Putina jako zbrodniarza wojennego jest w ogóle możliwe?
– Postawienie Putina przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym w Hadze jest możliwe, lecz prawnicy ukazują, jak długotrwały i trudny to proces. Ale już publiczne oświadczenie przez polityków, że jest zbrodniarzem wojennym, znaczy wiele. Mam nadzieję, że Zachód w końcu zobaczył, kim tak naprawdę jest Putin, i już nikt z liderów politycznych nie poda mu ręki. tbaranski@angora.com.pl
– Przyjeżdżają tu ludzie o ogromnych sercach, absolutnie zdeterminowani, by pomagać, empatyczni. Biorą urlopy z pracy, żeby pobyć z nami choć jeden dzień. I choć zdecydowana większość z nich z sytuacją, jaką mamy na granicy, spotyka się po raz pierwszy w życiu, szybko łapią temat i zaczynają świetną robotę – ocenia Dariusz Karwiński z Polskiej Akcji Humanitarnej.
Kolejny tydzień koordynuje pracę wolontariuszy na przejściu granicznym w Hrebennem. W tym czasie przewinęło się tu ponad stu wolontariuszy. Również z Belgii, Francji, Portugalii, Kanady, Australii. Mówi po angielsku i rosyjsku. – Ze wszystkimi mi się świetnie pracowało i pracuje, bez względu na to, czy to jest siedemnastoletnia dziewczyna, czy szesnastoletni chłopak, bo takich też mamy za zgodą rodziców, przeważnie ze Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej. Są tu też ludzie w wieku 60 plus, w pełni zaangażowani w tę pracę, rozumieją konieczność swojej dostępności czasem 24 godziny na dobę. Wielki szacun dla nich – chwali Dariusz Karwiński. Wolontariusze to całkowita otwartość i empatia, nie ta z książek, ale doświadczalna. – Trzeba po prostu kochać ludzi i zwierzęta, bo mamy tu psy, koty, norki, żółwie, które mają certyfikat pozwalający wjechać na teren UE – dodaje Karwiński.
Na granicę w Hrebennem przyjeżdża dużo małych dzieci; najmłodsze miało dwa dni, matka była w połogu. Inne miesięczne dziecko było totalnie wyziębione. – Niemowlę było sine, miało temperaturę 35,2. Z ratownikiem natychmiast zabraliśmy matkę do przyczepy kempingowej. Poprosiliśmy, żeby zaczęła karmić i przytulać dziecko. Wróciło szybko do właściwej temperatury, odzyskało kolor. Takich historii mam mnóstwo. Matka z pięciorgiem dzieci przekracza granicę pieszo. Jedno ma trzy miesiące, jest wcześniakiem urodzonym w siódmym miesiącu ciąży, karmionym pozajelitowo, z pewnymi wadami wrodzonymi... Przyjeżdża autobus z Mariupola. Kobieta około czterdziestki siada na ławce i zaczyna płakać. – My, faceci, ruszyliśmy do niej... Nawet trudno mi o tym opowiadać – mówi łamiącym się głosem. – Wolontariusz popłakać może sobie gdzieś w kącie, ci przestraszeni ludzie nie mogą widzieć naszych łez. Zaczęliśmy tę kobietę przytulać, dałem jej miśka, zrobiła sobie z nami zdjęcie, okryliśmy ją kocem, bo pojawiły się dreszcze. Na granicy łez jest dużo. I wycofania, i strachu. Wielu uchodźców jest po raz pierwszy w życiu za granicą. Nie rozumieją, co się z nimi dzieje. – Trudno nie płakać, widząc, jak do obcego kraju trafia 60-, 70-latek z jedną torbą... Musimy to przeżyć z tymi ludźmi. Czujemy to, co oni czują. Każdy, kto to zobaczy, już nigdy nie będzie takim samym człowiekiem – jestem pewien. Ludzie w podziękowaniu za serdeczne przyjęcie zostawiają nam rysunki, a wczoraj pani zostawiła chałwę, bo tylko tak mogła się odwdzięczyć. Dziewczyna z Ukrainy podeszła do nas i powiedziała, że jak tylko dojedzie do Warszawy, chce pracować jako wolontariuszka w PAH. Była też mama z osiemnastolatką i psem; myśleliśmy, że to ich zwierzak, a one dzień wcześniej przygarnęły go, bo błąkał się na ulicy. W tak trudnych chwilach stać je na ludzkie odruchy. To są momenty, kiedy serce skacze – mówi Karwiński.
Dorosły facet płacze
Mateusz Durlik prowadzący „Gazetę Żoliborza” od pierwszego dnia wojny ze szwagrem przez trzy dni jeździł pod granicę. Zawsze wieźli bagażnik pełen darów. Ludzie z małymi dziećmi stali przecież w olbrzymich kolejkach na mrozie, grzali się przy koksownikach opalanych drewnem. Jak graniczne mrówki jeździli w tę i z powrotem, przewożąc uchodźców.
Strażnicy graniczni mówili: Wybierzcie sobie kogoś. Kogo? Jak spośród tysięcy ludzi wybrać pięć osób, którym można pomóc? Mąż, syn, wujek, chłopak odwoził kobietę z dziećmi pod granicę. Stali w kilka osób, obejmowali swoje zgarbione, trzęsące się od płaczu plecy. Płakał i Mateusz ze szwagrem. Z czasem zaczęli zapuszczać się głębiej w Ukrainę. W pobliżu granicy nie zastawali widoków znanych z mediów, było spokojnie. Do Rawy Ruskiej dojechali po godz. 22. To już godzina policyjna, wszystko obstawione wojskiem, kontrola na każdym rogu.
– Nawiązaliśmy kontakt z ukraińskim Wojskiem Obrony Terytorialnej i oni na bieżąco wysyłali listę potrzebnych rzeczy. Jeździliśmy też do szkoły muzycznej, gdzie lekcje zostały odwołane i spali w niej uchodźcy. Dyrekcja tej szkoły też zgłaszała nam zapotrzebowanie. Pojechaliśmy do Lwowa, żeby zabrać koleżankę. I tam już widzieliśmy trochę wojny. Zasieki, pająki antyczołgowe, przypadkowi ludzie w zwykłych kamizelkach z bronią długą w rękach. Potem koleżanka zleciła nam, żeby zawieźć jej bratu do bazy wojskowej różne rzeczy medyczne. Mieliśmy się tam wybrać w sobotni wieczór, ale odwiódł nas od tego człowiek z WOT. „Zostawcie u mnie te rzeczy, one i tak tam trafią”. Gdy w niedzielę rano wróciliśmy do domu, dowiedzieliśmy się, że baza wojskowa Jaworów, do której mieliśmy jechać, została zbombardowana. Nam pewnie nic by się nie stało, bo nie bylibyśmy tam w godzinach ataku, ale cały sprzęt medyczny zostałby zniszczony. No i ta symbolika – otarliśmy się o miejsce, które zostało zbombardowane. Wkrótce znów wybieramy się do Lwowa. Dostarczymy konkretne rzeczy pani z ruchu oporu – dodaje Durlik.
Jako Stowarzyszenie Żoliborz Przyszłości pomaga uchodźcom lokalnie. Mateusz bez przekonania odezwał się do McDonald’s, czy nie wesprą jedzeniem uchodźców. Błyskawicznie odpowiedzieli. Ustalili, że będą dostarczać 400 zestawów tygodniowo do punktów w dzielnicy Bielany. Poszedł za ciosem i odezwał się do Laboratorium Kosmetycznego Joanna, które zdecydowało się dostarczać kosmetyki dla uchodźców. Jako redaktor „Gazety Żoliborza” dzwonił do restauratorów z prośbą, by każdy przygotował to, co może, a potem wiózł jedzenie na Dworzec Centralny. 60 – 70 ciepłych pizz rozchodziło się błyskawicznie. – W pomoc zaangażowała się też jedna z żoliborskich Żabek. Najemczyni dawała nam jedzenie o kończącej się dacie zdatności do spożycia. Do Urzędu Dzielnicy Bielany i instytucji z nim współpracujących woziliśmy całe kartony kanapek, dań obiadowych w próżniowych opakowaniach – opowiada Mateusz. Pomaga, ale zaniedbuje siebie, zaniedbuje pracę, jest na antydepresantach. Śniło mu się, że został wcielony do armii. Ma własną firmę, ale nie wszystkie zadania da się scedować na kogoś.
Działamy na „wkurwie”
Zdaniem dr Agnieszki Trąbki z Instytutu Psychologii Stosowanej Uniwersytetu Jagiellońskiego, która bada migracje i uchodźstwo, trudno ocenić, jak długo potrwa solidarnościowy zryw Polaków i kiedy zacznie się wypalenie. Żeby do tego nie doszło, trzeba uczyć się od tych, którzy potrafią pomagać, na przykład od PAH-u, Ocalenia czy Grupy Granica, które od lat pracują z uchodźcami i migrantami. Trzeba zapał przekuć w profesjonalizm, myśleć o pomaganiu długofalowo. Wolontariusze powinni mieć superwizje, pracować na zmiany. – Pomaganie wypala, zwłaszcza gdy nie jest to proste zrobienie zakupów czy wyjście z psem na spacer. Dlatego pomagacz musi pomóc przede wszystkim sobie, bo jak się wypali, nie będzie mógł pomagać. Dbanie o siebie, wypoczynek to wyraz profesjonalizmu. Tomasz