Marianna i Włodzimierz Kosteccy przed swoim jedynym domem
Trzypiętrowy budynek od frontu zasłonięto siatką, w wybitych oknach hula wiatr. Na żółtej tablicy wielki napis: „Zakaz użytkowania. Grozi zawaleniem”. Jedynego widocznego domofonu używano ostatni raz pewnie z dwadzieścia lat temu. – Panie Włodku! – krzyczę już parę minut, ale pod zamkniętą na łańcuch bramę kamienicy nikt nie podchodzi od środka. Na szczęście są telefony: – Idę, idę – siwy brodacz z szerokim uśmiechem wygląda jak pustelnik. Rozmiar dramatu widać tylko na wewnętrznym podwórku: blisko połowa kamienicy już runęła. Wielka dziura w miejscu ścian odsłania żółty dziecięcy pokój i niebieską kuchnię, resztki domowych sprzętów pogrzebał stos do dziś nieuprzątniętych cegieł. – Trzecia w nocy, 11 października 2020 r. – Marianna i Włodzimierz Kosteccy, oboje po siedemdziesiątce, pamiętają datę katastrofy. – Ale ta kamienica to prawdziwy zamek, niech pan się nie martwi, zapraszamy. – Wchodzimy razem na kolejne piętra, co rusz mijając tablice: „Zakaz wstępu”, „Budynek zagrożony katastrofą”, „Zastanów się dwa razy, zanim złamiesz prawo”.
Niemal wszystkie mieszkania i pokoje na drugim piętrze wyglądają tak samo: sterty ubrań i kartonów, na nich domowe pamiątki: obrazy i zdjęcia. Obrazy malowała pani Marianna: niby proste (ktoś powie – kiczowate) krajobrazy, ale widać, że autorka zna się na rzeczy. – Malować mogę wszędzie, nawet na ścianie – kobieta pokazuje wydrapany w olejnej farbie lamperii portret pary młodych ludzi, najpewniej własnego syna z żoną. Twarze postaci są smutne, pokryte czarnymi bruzdami rosnącego od lat grzyba. Wszędzie mokre sufity i podtrzymujące je prymitywne stemple, jeden z pokoi wciąż stoi dzięki zaklinowanym na środku starym drzwiom.
Lata najlepsze i najgorsze
Z lotu ptaka widać więcej: kamienica przy ul. Składowej 36 pasuje do otoczenia jak wół do karety. Wygląda jak scenografia do wojennego filmu, stoi zaś w samym środku miasta, w tzw. Nowym Centrum Łodzi, tuż koło nowego dworca PKP, wokół wyrastających jeden po drugim lśniących biurowców i apartamentowców. Z drugiej strony prawnicze kancelarie w solidnych modernistycznych kamienicach z lat 20. ubiegłego stulecia. Cena metra mieszkania bije tu łódzkie rekordy.
Kolejny malunek pani Marianny ma żywe barwy: najwyższy dom jest fioletowy, obok trawiastozielony i trzeci z ceglastym kominem oraz fasadą w kolorze avocado. Poznaję to miejsce. – To właśnie tu, kiedy to rysowałam, miałam 6 lat. Mój dziadek stawiał tę kamienicę na początku wieku, zmarł w 1932 r. Przeżyłam tu 71 lat – całe życie, osób, które przejęły je w spadku lub – jak jeden z łódzkich deweloperów – wykupiły od spadkobierców.
W kolejnych latach oczywisty spór między lokatorami a resztą właścicieli narastał. Związani z kamienicą Kosteccy chcieli spokojnego lokum, reszta inwestorów mogła czekać, aż grunt pod domem zdrożeje. Tyle że budynek się walił, a małżeństwo, którego nie stać było na kupno czy wynajem mieszkania, krążyło po opuszczonym domu. – Najpierw mieszkaliśmy tu, ale widzi pan sam – siwy brodacz pokazuje zarwaną podłogę, za zabitymi deską drzwiami nie ma już nic. – Kiedy się zawaliło, przeszliśmy do kolejnego mieszkania, potem znów i teraz jesteśmy w ostatnim bastionie, w rogu na parterze.
Za zasłonką z grubej tkaniny jest trochę cieplej niż na zewnątrz: piecyk z butlą gazową grzeje, ale daje mnóstwo wilgoci. Materac łóżka jest cały w grzybie, choć pan Włodek ciągle go suszy nad gazowym palnikiem. – Zimą częściej leżymy w łóżku, bo cały czas ciemno – tłumaczy. Gdy pękły rury wodociągowe i kamienicę zalało, służby odcięły prąd, a jedynym źródłem światła w „mieszkaniu” są dwa sznurki diod LED pod sufitem podłączone do akumulatorów, które Kosteccy co parę dni ładują u rodziny. Bieżącej wody też brak, nie licząc tej, co leci z sufitu na łóżko i resztę sprzętów. Gniew i poczucie niesprawiedliwości małżeństwa rosło latami proporcjonalnie do trudów codziennego bytu. zapisaną drukowanymi literami kartkę. „Proponuję uznać wysokość «odkupienia», ale z jednoczesnym odszkodowaniem 1,4 mln zł – to drobna suma za nasze krzywdy”. Rozumie pan, że musieliśmy odpuścić.
Sytuacja pozostała patowa, a budynek się walił. Gdy Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego wyłączył budynek z użytkowania i nakazał Kosteckim jego opuszczenie, stał się kolejnym wrogiem emerytów. Dziś uważają, że inspektor działa w spisku z prezydent miasta. – Nie mam żadnych narzędzi, żeby ich stamtąd przenieść w bezpieczne miejsce – rozkłada ręce inspektor Bohdan Wielanek. – Nakładam kolejne grzywny, lecz płacą je pozostali współwłaściciele, a państwo Kosteccy dalej tam są. Powiem wprost: ten budynek częściowo runął i w każdej chwili może się całkiem zawalić. I nie chodzi tylko o dwójkę ludzi, ale też o przechodniów: obok jest dworzec, uniwersytet i inne budynki.
Z każdym miesiącem jest gorzej: im bardziej kamienica popada w ruinę, tym większe są koszty rozbiórki, które obniżają cenę nieruchomości. Ostatni operat (z 2021 r.) wycenia ją na niecałe 1 200 tys. zł. Kiedy starania urzędu skończyły się niczym, pozostali współwłaściciele złożyli do sądu wniosek o zniesienie współwłasności, czyli – innymi słowy – o przymusowe wykupienie części Kosteckich za cenę ustaloną przez sąd. Jak poinformowała mnie Karolina Kubik-Lenartowicz, pełnomocniczka współwłaścicieli, jeszcze przed sądem Kosteckim proponowano