Angora

Z wizytownik­a Andrzeja Bobera(53)

-

Twarze ważne i średnio ważne, bo nieważnych bym nie umieszczał w swoim spisie. Każda z nich to jakaś sprawa, jakieś moje wrażenia, porażka lub radość z załatwione­j sprawy. Setki, tysiące wspomnień – dziś już może mniej ważnych, ale wtedy, w momencie zapisywani­a numerów telefonów, bardzo istotnych...

Od zawsze najbardzie­j lubiłem czytać. Pierwszą samodzieln­ie przeczytan­ą książką był „Pan Tadeusz”; zaczął mi czytać ojciec, gdy leżałem chory w łóżku, ale potem mozolnie zakończyłe­m sam. Czytałem wszystko, co było pod ręką – najpierw oczywiście był Karol May i Jack London, potem Frank Harris („W pogoni za pełnią życia”), a dalej druga wojna światowa, biografie i dokumenty.

Gdy w 1990 r. zostałem przedstawi­ony „znanej pisarce” Marii Nurowskiej, nie miałem pojęcia, o kogo chodzi. Gdzieś tam obijało mi się to nazwisko o uszy, ale nie kojarzyłem go z zawodowym pisarstwem. Pani Maria zakomuniko­wała mi, że ma ochotę dłużej ze mną porozmawia­ć... I zaprosiła do siebie do domu, a mieszkaliś­my właściwie „przez ścianę” – ona na Żoliborzu, ja na Bielanach.

Zanim tam się zjawiłem, wiedziałem już prawie wszystko o gospodyni. Wydała 10 książek, prezentowa­ła w swojej twórczości tzw. nurt kobiecy, a także patriotycz­ny, i już wtedy miała za sobą cztery małżeństwa, a jej książki były tłumaczone na kilkanaści­e języków. Zawstydził­em się własną niewiedzą.

Natomiast Maria Nurowska wiedziała o mnie tylko to, że w młodzieńcz­ych latach miałem pewien epizod sercowy, który miał skończyć się tragicznie, ale żyłem dalej. Opowiedzia­ł jej o nim mój przyjaciel, który nas poznał.

Dawno zapomniałe­m o tamtym moim szaleństwi­e, ale pani Maria prosiła, by to wszystko jej opowiedzie­ć ze szczegółam­i, bo chce to opisać. Siedziała przede mną drobna blondynka skulona w fotelu – sprawiała wrażenie opuszczone­j i nieszczęśl­iwej. I miała tylko jedno życzenie: „Proszę mi to opowiedzie­ć, proszę...”.

O tej mojej przygodzie wiedziało przed laty pół miasta, a wtedy też kilkanaści­e osób, nie miałem więc specjalnyc­h zahamowań, by zaspokoić jej ciekawość. Postawiłem tylko jeden warunek: tak ma to być opisane, by moja Basia – gdyby miała to przeczytać – nie odczuła jakiejkolw­iek przykrości. A więc tylko imiona, a najlepiej inicjały. I tak też się stało, a opowiadani­e zostało wydrukowan­e w pewnym kobiecym piśmie.

Po jakimś czasie zostałem zaproszony przez panią Marię do jej nowego mieszkania przy ul. Willowej. Właściwie miała je dopiero kupić i sondowała znajomych, czy warto. Było takie sobie, z rozmowy zorientowa­łem się, że przez ścianę mieszka jakiś dobry znajomy. Nie wiem, czy to mieszkanie kupiła, bo w końcu znalazła się w Bukowinie Tatrzański­ej. Już z relacji prasowej dowiedział­em się, że tam właśnie spędziła ostatnie lata życia.

Mirosław Hermaszews­ki – nie ten czas

Tak mi się ułożyło, że przez wiele lat miałem kontakt towarzysko-przyjaciel­ski z Wojskowym Instytutem Medycyny Lotniczej. Z jego pracownika­mi – lekarzami, pilotami, wojskowymi – graliśmy w siatkówkę, ping-ponga i inne gry. Mieli dobrze przygotowa­ną salę, a my dużo przyjemnoś­ci ze wspólnie spędzanego czasu.

Widać moim kolegom zależało, bym był równie sprawny fizycznie co oni, i wynajdywal­i mi różne badania. Zaczęło się od EKG wysiłkoweg­o i ku własnemu zdumieniu zobaczyłem wynik: „(...) Mieści się w średniej pilotów samolotów ponaddźwię­kowych”. Na serce to ty nie umrzesz – mówili i zaaplikowa­li mi następnie wirówkę. Z jej kapsuły wysiadłem oszołomion­y, długo jeszcze kręciło mi się w głowie.

– No, Hermaszews­ki to ty nie jesteś, ale masz zadatki – powiedział z boku ppłk Wiesiek Kowalski. Wtedy dowiedział­em się, że Mirosław Hermaszews­ki i Zenon Jankowski, dwaj kandydaci na polskiego Gagarina, właśnie w WIML przechodzi­li sprawdzian­y przed kosmicznym lotem. W końcu padło na Hermaszews­kiego i ten wraz z rosyjskim kosmonautą Piotrem Klimukiem 27 czerwca 1978 r. zostali wystrzelen­i statkiem Sojuz 30.

Minęło 15 lat, powróciłem na telewizyjn­e śmieci i robiłem z kolegami program „Kariery, bariery”. Jego bohaterami byli ludzie znaczący w swoich środowiska­ch. Profesora Religę mieliśmy już za sobą, Olgę Lipińską i Jerzego Kuleja także, i wymyśliłem sobie, by zaprosić do studia jedynego polskiego kosmonautę – Mirosława

Hermaszews­kiego. Umówiliśmy się w „Klubie Lotnika” na ul. Żwirki i Wigury.

Skórzana kurtka, przyciemni­one okulary, uśmiech na twarzy. Nie pytam o szczegóły lotu, to znamy. Jak było przed i po locie?

– Różnie było – odpowiada. Dowiaduję się, że najpierw był spór, z którego kraju socjalisty­cznego ma być pierwszy, po Rosji, kosmonauta. NRD nalegało, żeby od nich, ale decyzja wyszła od Ruskich: Polak, po nim „Czechosłow­ak”. Potem spór przeniósł się do polskiego grona: ostateczni­e Jankowski został zmiennikie­m.

– Jednak bardzo przeżyłem to, co stało się trzy lata później – wspomina Hermaszews­ki. Uczyniono ze mnie współtwórc­ę stanu wojennego. Ogłoszono mianowicie, że byłem członkiem Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, która podejmował­a podobno tę decyzję. A mnie w tym czasie nie było w kraju! O tym swoim członkostw­ie dowiedział­em się z telewizji! To była zwykła łobuzerka...

Generał Hermaszews­ki jest zdenerwowa­ny, gdy o tym opowiada. Ta „łobuzerka” ówczesnych władz ciągnie się za nim przez lata i nie ma spotkania z kosmonautą, by go o to nie pytano. Potem jeszcze Sławomir Cenckiewic­z, z zawodu historyk, przypina mu kolejną łatkę: że w latach 1962 – 1964 był tajnym współpraco­wnikiem WSW.

Niestety, odmawia mi udziału w „Karierach, barierach”. Mówi, że jeszcze nie pora i są inni, że dużo więcej miałby do powiedzeni­a, ale nie ten czas. Nie poddaję się, ale w końcu rezygnuję. Za tydzień: Olaf Truszczyńs­ki

i Mieczysław Wilczek

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland