Mariupol. Miasto, którego już nie ma
Ponad 50 dni trwa już dramatyczna obrona Mariupola. Wojska ukraińskie walczą tam w okrążeniu. Atakuje je armia Putina. Dziś miasto leży w ruinie, a jak wyglądał Mariupol przed wojną? Co działo się w miejscach, gdzie dziś trwa wielka bitwa?
Wjazd do Mariupola pociągiem wygląda jak przekroczenie bram piekła. Jest luty. Ósma rano. Przez ostatnie sto kilometrów spokojnie wstaje świt. Skład toczy się od dziesięciu godzin z miasta Dnipro. Nagle się ściemnia. Za oknem widać kłęby dymu. Przysłaniają widok. Robi się mrocznie, ponuro. Tak będzie aż do dworca. Wysiadam z pociągu w tajemniczym miejscu.
To nie opowieść z wojny. Nie jesteśmy w 2022 roku i miasto nie jest równane z ziemią przez rosyjską armię. To scena sprzed wojny. Luty 2017 roku. Skąd więc dym niczym wojenna pożoga? Jego kłęby wydobywają się z niezliczonych kominów ogromnej huty stali Azovstal, jednego z największych w Europie kombinatów metalurgicznych.
Powyginane szyny prowadzą do wielkiej stalowni
Do kombinatu prowadzi linia tramwajowa. Codziennie dojeżdżają nią do pracy tysiące robotników. Tory są potwornie powyginane. Wagonami tak buja, że nie wiadomo, dlaczego nie wypadają z szyn. Może dlatego, że pojazd jedzie 20 km/godz. Bilet na taką podróż jest tani. Kosztuje dwie hrywny, czyli 25 groszy. Nie mogłem nie wsiąść. Zastanawia tylko, jak to możliwe? Wielka huta mogłaby wyprodukować tysiące kilometrów szyn rocznie, a prowadzą do niej stare, powyginane tory tramwajowe...
Wysiadam koło głównej bramy kombinatu. Rozglądam się. Drewnianym mostkiem przechodzę przez rzekę Kalmius. Po drugiej stronie wyschnięte, zmrożone trawy i trzciny. Zimowa łąka poprzecinana wydeptanymi ścieżkami. Nad brzegiem dwóch wędkarzy. Przysiadam do nich i chwilę rozmawiamy. Patrzymy zza rzeki na kombinat.
Dziś w kwietniu 2022 roku w tym miejscu stoją rosyjskie czołgi. Ostrzeliwują Azovstal. Latają bombowce. Zrzucają na kombinat ładunki. W trzcinach na łące czają się żołnierze armii Putina. Przyjechali z całej Rosji. Są oddziały z Chabarowska i kadyrowcy z Czeczenii.
W kombinacie bohatersko bronią się ukraińscy żołnierze. To batalion Azov i piechota morska. Mariupol się nie poddaje, choć już kilka dni po rozpoczęciu inwazji rosyjska armia otoczyła miasto. Mija drugi miesiąc w okrążeniu. Najeźdźca nie ma litości. Burzy dom za domem. Całe osiedla leżą w gruzach. Cierpi lub zginęło tysiące cywilnych mieszkańców. Nikt nie wie ilu. Powoli zmniejsza się obszar wolnej Ukrainy w mieście, ale obrona trwa.
– Dziś, 16 kwietnia 2022 roku, nasz duch nie ginie, morale silne, nie poddajemy się. Sława Ukrainie – te słowa wypowiada na Twitterze zastępca dowódcy batalionu Azov. Co kilka dni setki tysięcy ludzi słucha jego kolejnych raportów. Wojskowy siedzi na tle otynkowanych cegieł. Gdzieś w podziemiach kombinatu. Zawsze przemawia z dumą i spokojem. Długa broda dodaje mu lat, choć na oko ma ich około trzydziestu.
Co tam się dzieje? W niekończącym się labiryncie tuneli pod kombinatem trwa około tysiąca ukraińskich żołnierzy. Z zewnątrz fabryka wygląda jak ogromna twierdza z metalu. Jej obrońcy przygotowywali się do tej bitwy od lat. Wielu z nich wiedziało, że Putin w końcu zaatakuje. Przez ten czas gromadzili zapasy żywności, wody i broni. To, że dziś, w drugiej połowie kwietnia, po ponad 50 dniach od okrążenia, ciągle się bronią, jest zasługą trzech czynników. Świetnego przygotowania logistycznego, ogromnej odwagi, determinacji i wiary w zwycięstwo. Czy w końcu ukraińska armia przyjdzie im z odsieczą?
Pociski tu nie dolatują, więc można zostać
W lutym 2017 roku po rozmowie z wędkarzem i wpatrywaniu się w kłęby dymu wydobywające się z kombinatu znów wsiadłem do kołyszącego się tramwaju. Po kilku przystankach wysiadłem w okolicach centrum. Ulica pięła się w górę. Szukałem miejsca do spania. Do linii frontu, gdzie stały rosyjskie jednostki, było wtedy około 15 km. Po godzinie znalazłem gościniec „Morski”.
Na portierni jego właścicielka Julia gorąco zachęca do pozostania na noc.
– Nie ma co się przejmować strzałami i hukami – mówi Julia. – Od trzech lat jest tak samo. Oni tam walczą, słychać wybuchy i serie z automatów, ale nie ma się o co martwić. Do nas nic nie dolatuje! Proszę się rozgościć. Zaraz przygotuję pokój. A więc zostaję... Jak nie dolatuje, to wszystko będzie w porządku.
Julia to wysoka blondynka około czterdziestki. Jej mąż walczył w ukraińskiej armii. Teraz pomaga w remoncie hoteliku. Jest bardzo zadowolona, że ma gościa. Mówi, że przez wojnę nikt tu nie przyjeżdża. Prosi, żeby nie przejmować się stanem budynku i wyciąga z szafy świeżą pościel.
Obok jej portierni na ścianie wisi plakat. Na górze napis: Uwaga, wszyscy! A pod spodem rysunki pocisków, min, granatów i rakiet, z ostrzeżeniem przed zbliżaniem się do takich przedmiotów. Hotelik Julii to czteropiętrowy blok z wielkiej płyty. Zachował surowy, betonowy wygląd. Klasyka radzieckiego budownictwa. Choć mógłby przyjąć ponad stu gości, dostępnych jest tylko pięć pokoi na parterze i pierwszym piętrze. Po wyższych kondygnacjach hula wiatr, a na ścianach wiszą stare kalendarze i plakaty pamiętające czasy ZSRR. Tuż obok stoi wyższy budynek. Przy wejściu do niego dwa działka przeciwlotnicze i reklama firmy adwokackiej z hasłem: „U nas zawsze najbezpieczniej”.
Właścicielka hotelu ma też inne zajęcie. Jest gorącą ukraińską patriotką. Prowadzi mnie do piwnic budynku. Pokazuje stare worki, flagi i ubrania. To z nich szyje ze znajomymi maskujące mundury dla ukraińskich snajperów. Jest z tego bardzo dumna. Mówi, że za nic w świecie nie odda Mariupola Rosjanom. Informuje o tym po rosyjsku, bo jak prawie wszyscy mieszkańcy mówi tylko w tym języku.
W Teatrze Dramatycznym kolejka po bilety
Od gościńca do centrum miasta prowadzi prospekt Pokoju. Jak dziwnie brzmi dziś nazwa tej ulicy. Idę w górę prospektem. Po półgodzinie jestem na pl. Teatralnym. Po drodze mijam rozwaloną kamienicę. To były posterunek policji. W marcu 2014 roku toczyły się tu ciężkie walki. W 2017 roku budynek ciągle jest wypaloną ruiną. Nie ma okien, na ścianach ślady kul i przyczepiona tablica pamiątkowa. Na niej wymienieni polegli w obronie policjanci.
Plac Teatralny to dość duży park. W jego centrum stoi Teatr Dramatyczny. Przed wejściem kolejka. Ludzie kupują bilety na wieczorne przedstawienie. To jedna z pierwszych sztuk wystawianych po ukraińsku w Mariupolu. Wzbudza duże zainteresowanie. Moje też. Dołączam do kolejki. Jednak nie wystarcza już dla mnie biletu. Pomimo wszystko idę wieczorem obejrzeć ludzi, którzy przyszli na spektakl. Są elegancko ubrani, spokojnie wchodzą do środka, dyskutują o zbliżającej się premierze. Wchodzę z nimi, jak daleko tylko można. Czuć atmosferę wielkiego święta. To miasto kocha sztukę.
Przed wejściem do teatru na małym stoliczku siedzi babuszka Swietłana. Zna ją chyba każdy w mieście. Od wielu lat sprzedaje tu jedzenie dla gołębi. Za kilka hrywien można kupić od niej ziarna zawinięte w papier. Wokół niej rodzice z dziećmi i dziesiątki ptaków. Dzieci uwielbiają je karmić. Gołębie wiedzą, że mogą tu dostać jedzenie. Szczególnie zimą to dla nich bardzo ważne. Tuż obok kawę sprzedaje Sławko. Ma dużą konkurencję. Na placu jest jeszcze sześć punktów, gdzie można kupić świeżą kawę. Jednak nie daje za wygraną. Od pięciu lat przyjeżdża tu swoją starą ładą kombi. Jest świetnie zorganizowany. W środku ma wszystko, co potrzebne do przygotowania aromatycznego napoju. Duży ekspres ciśnieniowy. Maszyna do robienia pianki z mleka. Kilka kilogramów cukru. Smakowe syropy. Kartonowe kubki z kolorowymi wzorami. I tak od rana do wieczora.
Jak mówi, najlepszy okres w roku na sprzedaż kawy to wiosna i jesień. Nie za ciepło, nie za chłodno. Można stać przy swojej ładzie i sprzedawać. A w zimie? Człowiek zmarznie, dzień krótki i klientów niewielu. Za to latem w Mariupolu panują upały. W takiej temperaturze i słońcu ludziom nie w głowie picie gorącej kawy.
Co stało się z wszystkimi ludźmi z Dramatu?
Gdzie są dziś kochający teatr mieszkańcy Mariupola? Czy udało im się uciec z miasta? Gdzie jest babuszka Swietłana? Czy dalej karmi gołębie, tylko w innym miejscu? Czy Sławko przeniósł swój biznes i dalej parzy kawę w starej ładzie? Czy oni wszyscy żyją?