Celebrissimus
– Kiedy Kaczyński pojawia się w TV, nic się nie rusza, nie dzieje, a wszyscy gapimy się w ekran jak cielę na malowane wrota. Osobowość – mówił Jerzy Gruza
Bogusław Kaczyński, prezenter telewizyjny, krytyk muzyczny i twórca najsłynniejszych polskich festiwali muzycznych XX wieku, jest prawzorem współczesnych celebrytów. Osiągnął taki poziom sławy, emocji i rozpoznawalności, że bez żadnej przesady nazwać go można Celebrissimus, najsławniejszy ze sławnych...
Wylansowany przez telewizję zyskał nie tylko popularność. Zyskał szacunek i miłość telewidzów, zbliżając ich do sfer kultury wysokiej, o której myślano przez pokolenia, że nigdy nie trafi pod strzechy. Ironizowano, że Kaczyński to gwiazdor dla kucharek, ale nikt nie zrobił dla popularyzacji sztuki wokalnej tyle co on. To jego zasługa, że opera i operetka, balet i musical stały się dla Polaków sztuką bliską, kochaną, rozumianą i potrzebną. Bogusław Kaczyński urodził się, by brylować, grać na fortepianie, budzić aplauz widowni i podziw słuchaczy, ale życie napisało mu scenariusz osobny. Czując się pomazańcem muz, szczęśliwie nie trafił do szuflady z etykietą „artysta bez teki”. Trafił do masowej polskiej wyobraźni, która nie istniała bez gwiazd, „zjawiskowych” głosów i „fenomenalnych” karier, a te nie istniały bez obecności i udziału Bogusława Kaczyńskiego... Dziś skala, jaką stworzył w mediach, dla współczesnych – pożal się Boże – celebrytów jest zwyczajnie niewyobrażalna i nieosiągalna. Upojeni sławą dzisiejsi celebryci przy Bogusławie Kaczyńskim to raczej jętki jednodniówki, pozbawione znaczenia i wartości.
W krótkim czasie Kaczyński podbił telewidownię, jak wówczas pisano, bijąc na głowę popularnością dziennikarzy, sportowców, pisarzy i aktorów. Jego emocjonalne, pełne nieudawanego przejęcia, przesuwające się na skraj egzaltacji spotkania z muzyką i widzami przyniosły mu trzy Wiktory, trzy Złote Ekrany, Super Wiktora, tytuł Mistrza Mowy Polskiej, a nawet Order Uśmiechu. „W plebiscycie tygodnika «Polityka», przeprowadzonym u schyłku XX wieku, znalazł się na szczycie pierwszej dziesiątki największych osobowości medialnych w Polsce”. A wszystko to
dzięki uwielbieniu muzyki.
„Moim pragnieniem, mówił Kaczyński, jest oczarować jak najszersze rzesze ludzi czarem sztuki. Pokazać, że życie człowieka, który pokochał sztukę, poddał się jej, jest piękniejsze, wartościowsze, że na tym smutnym świecie, który niesie tyle rozczarowań, klęsk, trosk, smutku i łez, sztuka jest jedynym wybawieniem, jest katharsis. Dzięki sztuce warto żyć”.
Zadatki na gwiazdę zdradzał Bogusław od lat chłopięcych. Ponoć jako czterolatek „wystrojony w aksamitne ubranko odniósł swój pierwszy sukces, bisując na fortepianie dziecięcy utworek”, budząc w rodzinnej Białej Podlaskiej euforię jako lokalny wunderkind. Starannie wychowany i żarliwie edukowany muzycznie był od pacholęcych czasów predestynowany do statusu gwiazdy. Tym większe było rozczarowanie, gdy jego umiejętności pianistyczne ocenił fachowiec. Będąc w klasie maturalnej, chcąc przygotować się do przyszłych studiów, Kaczyński wraz z ojcem trafił do Pawła Lewieckiego, uznanego pedagoga fortepianu. „Bogusław opowiadał: I on przesłuchał mnie. A ja przed nim zagrałem wielki repertuar: Sonatę Patetyczną Beethovena, Poloneza As-dur i Etiudę Rewolucyjną Chopina. Ja tego wszystkiego nauczyłem się prawie sam, mając od domorosłych nauczycieli jedynie niewielkie wskazówki. Miałem taką łatwość, zdolność w rękach, że mogłem to opanować. Lewiecki wysłuchał i zwrócił się do mego ojca: – Proszę pana, o dobrych rzeczach nie będę teraz mówił, bo to wiadomo. Natomiast mam jedną uwagę – on po prostu nic nie umie. Mój ojciec nieomal zemdlał...”.
Żeby nadrobić zaległości, Bogusław rozpoczął naukę w średniej szkole muzycznej w Warszawie. Łatwo nie miał. „W pierwszej klasie średniej szkoły muzycznej z trudem się utrzymałem. Że mnie nie wywalili – to cud”. „Wyznanie to uważam za bezcenne, pisze autorka biografii, gdyż dowodzi determinacji naszego bohatera i przewagi ducha nad materią”. Był problemem dla pedagogów, którzy w I klasie przypisali go do klasy... fagotu, chociaż tego instrumentu nigdy wcześniej nie trzymał w ręku... Cóż, Paderewskiemu też odradzono fortepian w warszawskim konserwatorium i zapisano do klasy puzonu...
Ale już wtedy Bogusław budował wokół siebie aurę, która wynikała nie ze skalkulowanej pozy, ale z psychicznej konstrukcji. Jeden z kolegów tak wspomina pierwsze z nim spotkanie: – Kiedy drzwi się otworzyły, stanął w nich strzelisty młodzieniec, piękny i wychuchany, ale bynajmniej nie atleta, i przemówił językiem, który później znali wszyscy jego wielbiciele, a który nijak się miał do przaśnego stylu panującego wokół. Jego maniery i strój były kompletnie z innej bajki. Inny kolega, już z czasów studiów, mówił: – Boguś nie kumplował się z nami specjalnie. Przede wszystkim był nieco od nas starszy i widać było, że żyje już własnym życiem. Kolosalne znaczenie miało dla niego przebywanie w kręgu Ady Sari. Ale kiedy zaczynał opowiadać o swoich przygodach z zagranicznych wojaży, to wybałuszaliśmy z wrażenia oczy. Wtedy już chyba zyskiwał świadomość siły swojego słowa. I to już wyraźnie zapowiadało przyszłą rolę pana Bogusława.
Życie, autor najlepszych scenariuszy, sprawiło, że Bogusław Kaczyński odnalazł własne tło, na którym zbudował swą niesłychaną popularność i szacunek. Los zetknął go bowiem z artystkami i artystami, którzy staną się dlań najważniejszymi punktami odniesienia, wyznaczą poziom i
zasięg jego aspiracji.
Odbiorą to właściwie jego słuchacze, odnajdując w opowieściach Kaczyńskiego barwy, których szarość epoki PRL wszystkim odebrała. Tymczasem w barwnych, pełnych emocji narracjach Bogusława pojawiały się legendy – i to takie, z którymi on sam się zetknął. Był ich powiernikiem i depozytariuszem wartości. To one w XIX wieku i później budowały legendę muzyki polskiej. Jego przyjaźnie z Adą Sari, której wskazówki dawał sam Toscanini, Ewą Bandrowską-Turską czy Wandą Wermińską – artystkami, które sięgnęły szczytów kariery przed drugą wojną światową – stawały się afektem wspólnym. Szczególnie kontakty z Maestrą Adą Sari były dla Bogusława bezcenne, bo dzięki niej „rozwijał umiejętność oceny gatunku głosu, barwy, tessitury”, przysłuchiwał się jej lekcjom z uczennicami, w czasie których korygowała każde uchybienie. „Ona wtajemniczyła go w arkana
techniki wokalnej”. A Bogusław chłonął te nauki, jakby przeczuwając, że oprze na nich swą unikatową karierę brillante.
Ludzie, czekając przed telewizorami na kolejne opowieści Kaczyńskiego, utożsamiali się z wielkimi gwiazdami, stawali się ich zausznikami i totumfackimi, bo takie role publicznie wypełniał pan Bogusław. Lata jego studiów przypadły na czas wielkich reform teatru operowego w Polsce, co określi całe zawodowe życie Kaczyńskiego, prowadząc go od bijących rekordy popularności festiwali muzycznych do dyrekcji Teatru „Roma”. Stąd wielka zasługa ówczesnego dyrektora Opery Warszawskiej Bohdana Wodiczki, który pospołu z Adą Sari uczynił z Kaczyńskiego „nowego człowieka – jeszcze nie światowca, ale już nie prowincjusza”. A poprzez niego miliony polskich widzów stały się jeszcze nie światowcami, ale już nie prowincjuszami.
Lata dyrekcji Bohdana Wodiczki były niesłychanie ważne dla rozwoju Bogusława Kaczyńskiego. Przybysz z prowincjonalnej Białej Podlaskiej, który już otarł się o świat gwiazd operowych i legendę europejskich teatrów, wiedział, że choć „w Operze Warszawskiej śpiewały przepiękne głosy, a za pulpitem stawali świetni dyrygenci, to scena ciągle zachowywała dyskretny urok prowincji i była «wczorajsza», podczas gdy stołeczna opera powinna błyszczeć, dawać dużo premier i nimi zaskakiwać. Powinna wywoływać debaty, spory, poruszać!”. Na przekonaniu o rewolucji w upowszechnianiu muzyki poważnej zbudował Kaczyński pomysł na siebie i swoją służbę sztuce. Doceniał klasykę, ale czuł też siłę płynącą z różnorodności repertuaru i środków ten repertuar przybliżających młodym odbiorcom, a także tym, którzy wcześniej w operze
nie postawili stopy.
A właśnie Wodiczko realizował taką wizję teatru. „Choć siedemdziesięcioletni Kaczyński pisze o Wodiczce zdawkowo, to dla dwudziestoletniego Bogusława program artystyczny dyrektora był odkryciem i drogowskazem”.
„Czas Wodiczki w Operze Warszawskiej rozpoczął się, gdy nasz bohater miał 19 lat, a zakończył, gdy miał 23. To wiek ogromnej chłonności intelektualnej”. I coraz mocniej wrastał Kaczyński w rolę guru i arbitra. Stanowił wzorzec elegancji, taktu i kultury. Kamera go kochała, wraz z nią miliony rodaków. Osobiście znana mi melomanka spoza Warszawy uznała za swą powinność powitać wracającego z zagranicy Kaczyńskiego wielkim bukietem kwiatów. Ale pociąg dojeżdżający do stolicy stanął w polu za Ursusem. Była bowiem zima. Nie chcąc się spóźnić na przylot, pani Genowefa ruszyła pieszo torami do Warszawy Zachodniej, by tam złapać taksówkę na Okęcie.
Był pan Bogusław łącznikiem sacrum z profanum. Przybliżał dwie rozdzielne – zdawałoby się wcześniej – sfery. Był rzecznikiem rzeszy melomanów, którzy ledwie co sobie uświadomili, że kochają operę i śpiewaków. Bo nie szło tylko o muzykę, ale warunki, w jakich sztuka rozkwitała. Anna Lisiecka przywołuje moment otwarcia w 1965 roku Teatru Wielkiego. Wystawiano wtedy „Straszny dwór” Moniuszki. „W foyer Bogusław i jego siostra Hania obserwowali pojawiający się wielki świat. Wszyscy przybywali zgodnie z przestrzeganym wówczas dress code’em – panowie na czarno w garniturach, smokingach, a nawet we frakach; panie również w eleganckich toaletach, często w długich sukniach”. Czy nie ma się wrażenia, że w wieczorze uczestniczą wszyscy, którym Kaczyński to, jakże barwnie, w niepowtarzalnym stylu relacjonował? „Pamiętam doskonale wejście Ady Sari otoczonej dworem swoich adoratorów, idącej w stroju primadonny z XIX jeszcze stulecia. Ona oczywiście była primadonną stulecia dwudziestego, ale ta moda była dziewiętnastowieczna. Suknia i do niej prunelki, czyli pantofelki uszyte z tego samego materiału co suknia. Ona miała ich sześćdziesiąt par w domu. Zawsze do sukni były te same buciki – prunelki, do tego na suknię narzucony szal wenecki spięty na dwa lwy z brylantami w oczach (...). Potem pojawiła się Ewa Bandrowska-Turska, przybyła Aniela Młynarska, żona Artura Rubinsteina i córka najważniejszego dyrektora w historii budynku przy placu Teatralnym. Pani Nela przybyła w kreacji od drogich paryskich krawców, jak gdyby to była inauguracja opery w Nowym Jorku lub Londynie. Pojawił się brylujący elegancją Jarosław Iwaszkiewicz, także młodzi świetni artyści, których już znałem. Miło było podejść, porozmawiać z każdym”.
Wielka feta w oparach żalu za wyrzuconym Wodiczką! A wprowadzony w świat przez wielkie, acz przebrzmiałe, gwiazdy Bogusław Kaczyński musiał docenić rozmach słynnego dyrygenta. Wodiczko już w latach 60. XX wieku zapraszał i podpisywał kontrakty z najsłynniejszymi: Visconti miał reżyserować „Falstaffa” Verdiego, Bergman wystawić „Czarodziejski flet” Mozarta, Chagall miał malować dekoracje, a dyrygować Karajan. Dla 24-letniego człowieka o rozległych horyzontach taki plan dla instytucji operowej był
fascynujący! Stanowił zaczyn, który dojrzewał w nim do końca życia.
Bogusław Kaczyński od urodzenia czuł się obywatelem świata. Gdy nadarzała się okazja, ruszał za granicę, na własny koszt, ale
zawsze z garniturem.
Poznawał Pragę, Wiedeń, Mediolan, Paryż, Rzym. Tak trafił do Turynu, gdzie spotkał się z Marią Callas, a fakt ten stanie się dlań wydarzeniem mitycznym. Na premierze w turyńskim Teatrze Regio „sensacją było pojawienie się Liz Taylor z Richardem Burtonem. Wśród barwnego tłumu można było dostrzec Jacqueline Kennedy i Arystotelesa Onassisa, księcia Monaco i Grace Kelly oraz całą plejadę najznakomitszych gwiazd opery, filmu, teatru. Specjalnymi gośćmi Teatro Regio byli tego wieczoru potomkowie rodu Verdich, Puccinich, Leoncavallów i Toscaninich”... Opowiadał o tym później z ekranu telewizyjnego ze szczerymi emocjami, dzieląc się wrażeniami, co z równym przejęciem przyjmowali widzowie.
Rychło upomniała się o Kaczyńskiego telewizja. Najpierw „Telewizyjny ekran młodych”, potem „Tele-Echo”, wreszcie zarekomendowany przez Sławomira Pietrasa w telewizji poznańskiej błysnął niezwykłym cyklem „Operowe qui pro quo”, w którym „występowali prawie wszyscy, którzy się liczyli. Poza wymienionymi przyjechała Teresa Żylis-Gara, Teresa Wojtaszek-Kubiak, śpiewały Hanna Rumowska, Hanna Lisowska, Zdzisława Donat, Barbara Nieman, Halina Słonicka, Barbara Kostrzewska, Delfina Ambroziak i Halina Mickiewiczówna, ulubiona uczennica Ady Sari”. I dziesiątki innych.
Doceniali to nie tylko widzowie. Także artyści zdawali sobie sprawę z efektów programu. Tak wspominała to po latach Hanna Rumowska, sopran z Teatru Wielkiego: – Bogusław wprowadził nas pod strzechy. Śpiewaliśmy bowiem wtedy w naszych teatrach operowych przy nie zawsze wypełnionych widowniach, bo nie było mody na operę. To dopiero Boguś i jego programy spowodowały, że ludzie usłyszeli, że opera może być dla nich. Oczywiście, przede wszystkim wybierał takie arie, które chwytały, zostawały w uszach. Ale rzeczy znane uzupełniał o mniej znane i bardziej wyrafinowane. Popularność tych programów pokazała, że większość widzów na nie czekała. My, śpiewacy, uwielbialiśmy brać w nich udział. Dodatkową korzyścią było, że zaczęły nas rozpoznawać panie w sklepach. Wisienkę na telewizyjnym torcie stanowiły późniejsze „Portrety gwiazd”, a były to rzeczywiście gwiazdy, takie jak Teresa Żylis-Gara, Teresa Kubiak czy Zdzisława Donat.
Kaczyński rychło sobie uświadomił rolę telewizji jako medium mogącego nieść najwyższą jakość kultury. Tworzył pod jej kątem i na jej potrzeby festiwal w Łańcucie (1981 – 1990), też lśniący diamentowym blaskiem w bezbarwnych latach 80. „Przekaz telewizyjny z festiwali sprzedawany był nie tylko do Interwizji. Pod koniec lat 80. do Łańcuta zaczęli przyjeżdżać producenci z Zachodu, a przekaz emitowany był już do Eurowizji”.
Gdy Bogusław objął z czasem dyrekcję artystyczną Festiwalu imienia Jana Kiepury w Krynicy, też zainteresował nim program TVP 2. Tym samym festiwal Kiepury zmieniał oblicze: z małej, choć zacnej, prowincjonalnej imprezy w podupadającym kurorcie stawał się ważnym, pełnym rozmachu letnim festiwalem w przedwojennej perle uzdrowisk.
Żywą ciekawość wyznawców Kaczyńskiego budził jego stan cywilny. W potężnej męskiej posturze mieściła się bowiem krucha i kobieca niemal wrażliwość. Znany powszechnie był epizod małżeński Kaczyńskiego z wziętą scenografką Jadwigą Jarosiewicz, ale generalnie zdawano sobie sprawę, jak pisze autorka, że „to nie jest mężczyzna dla pań”. „Bogusław był wymowny, ale nie wylewny. Przyjaźniliśmy się przez wiele lat, a raz tylko, może dwa, byłam słuchaczem jego wyznań autobiograficznych o charakterze ściśle intymnym, a i te odziane były w formę. Myślę, że konieczność formy, jak i upodobania estetyczne zbliżają go do Witolda Gombrowicza. Obaj otaczali się kobietami pięknymi, pełnymi wdzięku i bystrymi”. I pisze autorka w innym miejscu: „Jeśli chodzi o życie z kimś na co dzień, to moim zdaniem do tego zupełnie się nie nadawał, chociaż kiedy był podejmowany lub przyjmował gości, od razu stawał się duszą towarzystwa. Jednak po długich wieczorach, nad ranem, gdy inni kładli się do łóżka ze swoimi mężami, żonami, partnerami, kochankami, on szedł spać «ze swoim złotym głosem i swoją fantazją». Przyjaźń to zupełnie inna relacja niż matrimonium lub inna forma partnerstwa. Bogusław celebrował przyjaźń”.
„Bogusław potrafił... właśnie! Potrafił przekonać ludzi do tego, co robił – mówił o nim Krzysztof Penderecki. – Miał dar przekonywania! Każdy go znał, każdy go właściwie lubił, każdy chętnie słuchał i z zaciekawieniem podążał za jego propozycjami. Ja też. Jego wypowiedzi miały dobrą formę. Były lekkie, a zawsze coś pozostawało”.
Pozostało po Bogusławie Kaczyńskim wiele niezatartych wrażeń. Autorskich programów telewizyjnych, książek, audycji radiowych, filmów dokumentalnych. Pozostało też dojmujące uczucie żalu i braku. Bo wśród polskich celebrytów, a myślę tu o artystach z najwyższej półki, nie ma już żadnego, kto by tak potrafił...