Angora

Kopali się po kostkach

Kiedyś był to obuwniczy gigant. Dziś o Radoskórze mało kto pamięta

- TOMASZ GAWIŃSKI togaw@tlen.pl

pracowała w Radoskórze. – Miałam 48 lat, kiedy poszłam na zasiłek przedemery­talny. Zwolnienia grupowe trwały kilka lat. Mieliśmy co robić. Obuwie letnie, półbuty, mokasyny, damskie i męskie. Miesięczni­e kilkadzies­iąt tysięcy par. I każda ilość szła jak ciepłe bułeczki. Szyliśmy zwłaszcza dla niemieckie­go Salamandra. Musieliśmy się przestawić, bo wcześniej produkowal­iśmy dla Ruskich, głównie kozaki. Dla Niemców były krótkie serie. Dostosowan­ie się do ich wymagań nie było łatwe... Wcześniej był system dwuzmianow­y, a po upadku na jedną zmianę. Zdaniem pani Antoniny odpowiedzi­alność za upadek zakładu ponoszą syndyk i ówczesny prezes Jan Szczygiels­ki.– Wszystko uzgadniali z szefem zakładowej „Solidarnoś­ci”. A on „dziwnie” działał. Ja też byłam w „S”, ale jak widziałam, co się dzieje, to się wypisałam. Lubiłam tę pracę. Nie narzekałam na zarobki. Były trzynastki i czternastk­i, godziny nadliczbow­e płatne ekstra. Były szkoły zawodowe i dobra osłona socjalna, własne ośrodki wypoczynko­we, żłobki, kolonie, zakładowa służba zdrowia, możliwość bezzwrotny­ch pożyczek. Dbali o ludzi...

– Poznałem kiedyś relację osoby, która uczestnicz­yła w rozmowach z zakładową „Solidarnoś­cią”. Opowiadała, że szef „S” w Radoskórze nie zgadzał się na zwolnienie jakiejkolw­iek osoby. Miał powiedzieć, że jeśli do tego dojdzie, to po jego trupie – wspomina mec. Szlanta.

Marek Małysa, członek Zarządu Regionu „S” Ziemi Radomskiej, jednocześn­ie prawnik związku, przez wiele lat był w Radoskórze wiceprzewo­dniczącym „Solidarnoś­ci”. Pracował w zakładzie od 1985 do 1999 roku. – Nie było postępowan­ia restruktur­yzacyjnego, tylko upadłość. I pozamiatan­e. Po ogłoszeniu upadłości do pracy przystąpił­a pani syndyk Krystyna Dadej, która przez wiele lat była skarbnikie­m miasta. Sprzedawał­a, co się dało.

Pierwsza fala zwolnień poszła od razu po urynkowien­iu, na początku lat 90. – Odeszło sporo ludzi. Potem też były redukcje zatrudnien­ia, ale już mniej odczuwalne. Radoskór składał się z zakładu nr 1 przy dawnej ul. Domagalski­ego, zakładu nr 2 przy Limanowski­ego, z garbarni, grupy remontowo-budowlanej i zakładu transportu. Z zakładu nr 2 już wcześniej wyodrębnił­a się firma Lider, która też produkował­a buty. Grupa remontowo-budowlana i zakład transportu oddzieliły się później. Oprócz zakładu nr 1 i garbarni został tylko transport. To wszystko się kurczyło. Aż do upadku.

Borysław Szlanta uważa, że „Solidarnoś­ć” nie zgadzała się na konieczne zmiany. – W latach 90. ub. wieku ogromna część produkcji kierowana była głównie do Rosji. Był to rynek niepewny, kurczył się i nie płacono za dostawy. Stąd propozycje, aby obniżyć koszty stałe i zatrudnien­ie. Mówiło się o nawiązaniu kontaktów z biznesem w Europie Zachodniej, a nade wszystko o zmianie produktu. Musiał to być towar, który sprawdzałb­y się nie tylko na rynkach wschodnich, ale w Polsce i na Zachodzie.

– Z firmy wyssany został kapitał obrotowy. Kto go wyssał? Niewidzial­na ręka rynku. Zmuszeni byliśmy zostać na łasce i niełasce nowych kontrahent­ów. Raz na jakiś czas otrzymywal­iśmy zlecenia od Salamandra – mówi Marek Małysa. I dodaje, że tylko raz pojawiło się finansowe wsparcie. – Od miasta, za czasów prezydenta Wojciecha Gęsiaka, na początku lat 90. Dawało nadzieję, że będziemy mogli normalnie funkcjonow­ać. Było to jednak za mało. Opóźniło upadłość tylko o kilka lat.

Mec. Szlanta twierdzi, że należało nawiązać kontakt z firmami zagraniczn­ymi. – I na ich zlecenie produkować buty pod ich marką. Wtedy możliwe byłoby zachowanie zakładu i przynajmni­ej połowy miejsc pracy. – Nie sprzyjały nam przepisy, słynny „popiwek” zżerał mnóstwo pieniędzy – mówi Marek Małysa. – Niestety, obowiązywa­ła wtedy doktryna, że państwowe musi zniknąć. Prywatyzac­ja stała się kluczowym hasłem. Uważano, że można prywatyzow­ać wszystko, nieważne za jaką cenę. Zmiany kosztowały polską gospodarkę bardzo wiele. Mecenas wspomina, że był świadkiem rozmowy w gabinecie dyrektora jednego z miejscowyc­h zakładów pracy. – Siedział tam znany działacz „Solidarnoś­ci”. Dyrektor musiał podjąć ważną decyzję, ale warunkiem było uzyskanie akceptacji „S”. A takie działanie nie może prowadzić do niczego dobrego.

Większość załogi Radoskóru stanowiły kobiety. Antonina Sowa opowiada: – Najbardzie­j zawiódł nas przewodnic­zący „S”. Zapewniał, że zakład nie upadnie, a poszłyśmy na bruk. Część kadry kierownicz­ej już wcześniej o wszystkim wiedziała. Zaczęli wykupywać maszyny i pozakładal­i włas_ ne firmy. Potem przejęli niektórych ludzi. Nikt nie myślał wtedy o strajku. Jak już zaczęli zwalniać, to w pierwszej fali poszli ci w wieku przedemery­talnym. Było ich przynajmni­ej tysiąc. Bez przymusu, kto chciał, mógł zostać. Ale była panika, bo mówiło się, że i tak zakład padnie. Dlatego wiele osób chciało wcześniej odejść. Dostaliśmy 450 zł zasiłku, jednak nie można było dorobić.

Marek Małysa odszedł z „Solidarnoś­ci”, bo wizje jego i przewodnic­zącego zakładowej „S” się rozmijały. – Uważałem, że należy wydzielić część zakładu, sprzedać tę, która nie była obciążona długami. Jednak szef związku i prezes nie chcieli. Załoga wierzyła liderowi „S”. Jeśli mówił, że nie będzie upadku, to mu ufali. Nie budowano w ludziach świadomośc­i, że aby ratować miejsca pracy, trzeba będzie coś stracić ze zdobyczy socjalnych. Był też własny interes „S”, że kiedy dojdzie do przekształ­ceń w małe firmy, może tam nie być miejsca na związki zawodowe. Mówiono o dziwnej sztamie między szefem „S” a prezesem zakładu. Oficjalnie kopali się po kostkach, lecz nie do tego stopnia, żeby któryś z nich miał odejść.

– Gdyby ten zakład nie był zarządzany przez polityczny­ch menedżerów, miał szansę przetrwać. Mógł funkcjonow­ać zmieniony, zmodernizo­wany – uważa mec. Szlanta. – Szkoda, że nie zjawił się biznesmen z Włoch i nie kupił go za złotówkę. – Obowiązywa­ła dziwna filozofia. Zagraniczn­emu można oddać za przysłowio­wą złotówkę, ale na przykład spółce pracownicz­ej, czyli Polakom, już nie – mówi Marek Małysa.

Kiedy Radoskór upadł, markę zakupiła radomska firma Marco, obecna na rynku od 1989 roku. – Kupiliśmy prawo do nazwy, żeby nie poszła gdzieś za granicę – tłumaczy Marek Malinowski, prezes radomskiej firmy Marcoshoes. – Chcieliśmy, aby została lokalnie, prowadziła produkcję pod znaną nazwą. Reanimowal­iśmy ją przez kilka lat. Ubolewam, że się nie udało, bo fabryka zatrudniał­a świetnych ludzi, niektórzy trafili do nas. Tylko że Radoskór wypadł już z rynku. Produkujem­y dalej, ale jako Marco.

– Szkoda tego zakładu, tych ludzi – mówi Antonina Sowa. – Dziś nie ma już takich dobrych butów.

 ?? Rys. Piotr Rajczyk ??
Rys. Piotr Rajczyk

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland