Kopali się po kostkach
Kiedyś był to obuwniczy gigant. Dziś o Radoskórze mało kto pamięta
pracowała w Radoskórze. – Miałam 48 lat, kiedy poszłam na zasiłek przedemerytalny. Zwolnienia grupowe trwały kilka lat. Mieliśmy co robić. Obuwie letnie, półbuty, mokasyny, damskie i męskie. Miesięcznie kilkadziesiąt tysięcy par. I każda ilość szła jak ciepłe bułeczki. Szyliśmy zwłaszcza dla niemieckiego Salamandra. Musieliśmy się przestawić, bo wcześniej produkowaliśmy dla Ruskich, głównie kozaki. Dla Niemców były krótkie serie. Dostosowanie się do ich wymagań nie było łatwe... Wcześniej był system dwuzmianowy, a po upadku na jedną zmianę. Zdaniem pani Antoniny odpowiedzialność za upadek zakładu ponoszą syndyk i ówczesny prezes Jan Szczygielski.– Wszystko uzgadniali z szefem zakładowej „Solidarności”. A on „dziwnie” działał. Ja też byłam w „S”, ale jak widziałam, co się dzieje, to się wypisałam. Lubiłam tę pracę. Nie narzekałam na zarobki. Były trzynastki i czternastki, godziny nadliczbowe płatne ekstra. Były szkoły zawodowe i dobra osłona socjalna, własne ośrodki wypoczynkowe, żłobki, kolonie, zakładowa służba zdrowia, możliwość bezzwrotnych pożyczek. Dbali o ludzi...
– Poznałem kiedyś relację osoby, która uczestniczyła w rozmowach z zakładową „Solidarnością”. Opowiadała, że szef „S” w Radoskórze nie zgadzał się na zwolnienie jakiejkolwiek osoby. Miał powiedzieć, że jeśli do tego dojdzie, to po jego trupie – wspomina mec. Szlanta.
Marek Małysa, członek Zarządu Regionu „S” Ziemi Radomskiej, jednocześnie prawnik związku, przez wiele lat był w Radoskórze wiceprzewodniczącym „Solidarności”. Pracował w zakładzie od 1985 do 1999 roku. – Nie było postępowania restrukturyzacyjnego, tylko upadłość. I pozamiatane. Po ogłoszeniu upadłości do pracy przystąpiła pani syndyk Krystyna Dadej, która przez wiele lat była skarbnikiem miasta. Sprzedawała, co się dało.
Pierwsza fala zwolnień poszła od razu po urynkowieniu, na początku lat 90. – Odeszło sporo ludzi. Potem też były redukcje zatrudnienia, ale już mniej odczuwalne. Radoskór składał się z zakładu nr 1 przy dawnej ul. Domagalskiego, zakładu nr 2 przy Limanowskiego, z garbarni, grupy remontowo-budowlanej i zakładu transportu. Z zakładu nr 2 już wcześniej wyodrębniła się firma Lider, która też produkowała buty. Grupa remontowo-budowlana i zakład transportu oddzieliły się później. Oprócz zakładu nr 1 i garbarni został tylko transport. To wszystko się kurczyło. Aż do upadku.
Borysław Szlanta uważa, że „Solidarność” nie zgadzała się na konieczne zmiany. – W latach 90. ub. wieku ogromna część produkcji kierowana była głównie do Rosji. Był to rynek niepewny, kurczył się i nie płacono za dostawy. Stąd propozycje, aby obniżyć koszty stałe i zatrudnienie. Mówiło się o nawiązaniu kontaktów z biznesem w Europie Zachodniej, a nade wszystko o zmianie produktu. Musiał to być towar, który sprawdzałby się nie tylko na rynkach wschodnich, ale w Polsce i na Zachodzie.
– Z firmy wyssany został kapitał obrotowy. Kto go wyssał? Niewidzialna ręka rynku. Zmuszeni byliśmy zostać na łasce i niełasce nowych kontrahentów. Raz na jakiś czas otrzymywaliśmy zlecenia od Salamandra – mówi Marek Małysa. I dodaje, że tylko raz pojawiło się finansowe wsparcie. – Od miasta, za czasów prezydenta Wojciecha Gęsiaka, na początku lat 90. Dawało nadzieję, że będziemy mogli normalnie funkcjonować. Było to jednak za mało. Opóźniło upadłość tylko o kilka lat.
Mec. Szlanta twierdzi, że należało nawiązać kontakt z firmami zagranicznymi. – I na ich zlecenie produkować buty pod ich marką. Wtedy możliwe byłoby zachowanie zakładu i przynajmniej połowy miejsc pracy. – Nie sprzyjały nam przepisy, słynny „popiwek” zżerał mnóstwo pieniędzy – mówi Marek Małysa. – Niestety, obowiązywała wtedy doktryna, że państwowe musi zniknąć. Prywatyzacja stała się kluczowym hasłem. Uważano, że można prywatyzować wszystko, nieważne za jaką cenę. Zmiany kosztowały polską gospodarkę bardzo wiele. Mecenas wspomina, że był świadkiem rozmowy w gabinecie dyrektora jednego z miejscowych zakładów pracy. – Siedział tam znany działacz „Solidarności”. Dyrektor musiał podjąć ważną decyzję, ale warunkiem było uzyskanie akceptacji „S”. A takie działanie nie może prowadzić do niczego dobrego.
Większość załogi Radoskóru stanowiły kobiety. Antonina Sowa opowiada: – Najbardziej zawiódł nas przewodniczący „S”. Zapewniał, że zakład nie upadnie, a poszłyśmy na bruk. Część kadry kierowniczej już wcześniej o wszystkim wiedziała. Zaczęli wykupywać maszyny i pozakładali włas_ ne firmy. Potem przejęli niektórych ludzi. Nikt nie myślał wtedy o strajku. Jak już zaczęli zwalniać, to w pierwszej fali poszli ci w wieku przedemerytalnym. Było ich przynajmniej tysiąc. Bez przymusu, kto chciał, mógł zostać. Ale była panika, bo mówiło się, że i tak zakład padnie. Dlatego wiele osób chciało wcześniej odejść. Dostaliśmy 450 zł zasiłku, jednak nie można było dorobić.
Marek Małysa odszedł z „Solidarności”, bo wizje jego i przewodniczącego zakładowej „S” się rozmijały. – Uważałem, że należy wydzielić część zakładu, sprzedać tę, która nie była obciążona długami. Jednak szef związku i prezes nie chcieli. Załoga wierzyła liderowi „S”. Jeśli mówił, że nie będzie upadku, to mu ufali. Nie budowano w ludziach świadomości, że aby ratować miejsca pracy, trzeba będzie coś stracić ze zdobyczy socjalnych. Był też własny interes „S”, że kiedy dojdzie do przekształceń w małe firmy, może tam nie być miejsca na związki zawodowe. Mówiono o dziwnej sztamie między szefem „S” a prezesem zakładu. Oficjalnie kopali się po kostkach, lecz nie do tego stopnia, żeby któryś z nich miał odejść.
– Gdyby ten zakład nie był zarządzany przez politycznych menedżerów, miał szansę przetrwać. Mógł funkcjonować zmieniony, zmodernizowany – uważa mec. Szlanta. – Szkoda, że nie zjawił się biznesmen z Włoch i nie kupił go za złotówkę. – Obowiązywała dziwna filozofia. Zagranicznemu można oddać za przysłowiową złotówkę, ale na przykład spółce pracowniczej, czyli Polakom, już nie – mówi Marek Małysa.
Kiedy Radoskór upadł, markę zakupiła radomska firma Marco, obecna na rynku od 1989 roku. – Kupiliśmy prawo do nazwy, żeby nie poszła gdzieś za granicę – tłumaczy Marek Malinowski, prezes radomskiej firmy Marcoshoes. – Chcieliśmy, aby została lokalnie, prowadziła produkcję pod znaną nazwą. Reanimowaliśmy ją przez kilka lat. Ubolewam, że się nie udało, bo fabryka zatrudniała świetnych ludzi, niektórzy trafili do nas. Tylko że Radoskór wypadł już z rynku. Produkujemy dalej, ale jako Marco.
– Szkoda tego zakładu, tych ludzi – mówi Antonina Sowa. – Dziś nie ma już takich dobrych butów.