Z wizytownika Andrzeja Bobera(54)
Twarze ważne i średnio ważne, bo nieważnych bym nie zapisywał w spisie telefonów. Każda z nich to jakaś sprawa, jakieś moje wrażenia, porażka lub radość z załatwionej sprawy. Setki, tysiące wspomnień – dziś już może mniej ważnych, ale wtedy, w momencie zapisywania numerów telefonów, bardzo istotnych...
Olaf Truszczyński – mieszanka wybuchowa
Wspominałem już przy innej okazji o towarzyskich relacjach z wieloma lekarzami i pilotami zatrudnionymi w Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej. Doszło nawet do kuriozalnej sytuacji: moja pierwsza teczka pokrzywdzonego w Instytucie Pamięci Narodowej kończy się prośbą Wojskowej Służby Wewnętrznej Jednostek Wojsk Lotniczych o udostępnienie tej teczki, bowiem „ww. aktualnie pozostaje w naszym operacyjnym zainteresowaniu z uwagi na wejście w kontakt z osobami wojskowymi i wykazywanie zainteresowania sprawami obronności kraju” (16.12.83). To nie fejk, to autentyk!
W tej sytuacji nie muszę już chyba tłumaczyć, że – stara miłość nie rdzewieje – poznałem płk. dr. Olafa Truszczyńskiego, komendanta WIM od 2013 r. Specjalista w dziedzinie psychologii lotniczej, psychologii stresu i terroryzmu. Kończył kursy poświęcone badaniom wypadków i katastrof lotniczych w Wielkiej Brytanii oraz w Szwecji, ekspert reprezentujący Polskę na forum międzynarodowym. Mógłbym długo wymieniać tytuły i odznaczenia, ale najbardziej mu zazdrościłem munduru lotniczego. Wyglądał w nim tak, jak ja w niczym podobnym nie wyglądałem. Jednym słowem – zazdrość.
Ale o dalszych losach komendanta Olafa Truszczyńskiego zadecydowały przypadki. Dwa. Pierwszy to katastrofa lotnicza w Smoleńsku, drugi – wybory parlamentarne w Polsce w 2015 r. Zaraz to wyjaśnię.
Po katastrofie w Smoleńsku komendant Olaf Truszczyński został tam skierowany w wiadomym celu. W rządowej komisji Jerzego Millera kierował podkomisją lekarską. Pisała ona o „pośredniej presji”, którą mógł wywierać na załogę pojawiający się w kokpicie prezydenckiego samolotu generał Andrzej Błasik. Pięć lat później, w 2015 r., do władzy doszła partia Prawo i Sprawiedliwość.
Powstała mieszanka wybuchowa. Spowodowała, że płk dr Olaf Truszczyński z powodu „ważnych aspektów społecznych” został skierowany jako dowódca batalionu w 11. Dywizji Kawalerii Pancernej w Żaganiu. Rozkaz podpisał minister obrony narodowej Antoni Macierewicz. Ten sam, który w tym samym 2016 r. odesłał do domów wielu wysokiej rangi dowódców wojskowych.
Komendant Olaf Truszczyński nigdy nie siedział w czołgu. Trudno było mu sobie wyobrazić, że ma być dowódcą batalionu czołgistów. Ale pojechał do Żagania, zameldował się dowódcy dywizji i potem złożył rezygnację z dalszej pracy w polskim wojsku. Nikt go nie zatrzymywał. A były minister obrony narodowej Antoni Macierewicz dalej karmi nas opowieściami o zamachu, które są obrazą dla ofiar poległych w tej katastrofie.
Dziś były komendant jest wykładowcą w dwóch renomowanych wyższych uczelniach.
Mieczysław Wilczek
Proszek do prania IXI był w PRL prawie tak nieosiągalny, jak papier toaletowy czy sznurek do snopowiązałek. Był niebieski, miał ładny zapach i prał najbardziej delikatne tkaniny z koszulami non-iron włącznie. Znacznie później generał Sławomir Petelicki oznajmiał w „Gazecie Wyborczej”, że jego receptura została wykradziona Amerykanom przez Gromosława Czempińskiego i Henryka Jasika, ale to była bujda na resorach; wspomniani agenci rozpoczynali swoją pracę w polskim wywiadzie po 1971 r., a pierwsza partia IXI opuściła poznańską „Pollenę” w 1965 r. Jego wynalazcą był Mieczysław Wilczek, chemik i prawnik; dostał za to milion złotych.
Zanim w 1990 r. trafił do moich „Listów o gospodarce”, w czasie drugiej wojny światowej pracował w Bielsku-Białej jako pastuch w niemieckiej farmie krów. Nauczywszy się samodzielnie czytać i pisać, w 1945 r. w ciągu jednego roku zaliczył całą szkołę podstawową. Potem technikum chemiczne, także chemię na Politechnice Śląskiej i prawo w Krakowie i na Uniwersytecie Warszawskim. Poznał kilka języków obcych, nawiązał kontakty z zagranicznymi firmami. Wreszcie ten proszek IXI w Poznaniu.
Prawdziwego skoku Mieczysław Wilczek dokonał w 1988 r. Premier Rakowski dostrzega w nim dobrego organizatora i proponuje stanowisko ministra przemysłu. Od razu zaczyna z wysokiego C, proponując likwidację wielkich zakładów, uważając je za nierentowne. Jest zwolennikiem gospodarki rynkowej. I wypala z grubej rury: „Co nie jest zakazane, jest dozwolone”. W Sejmie przepycha ustawę o przedsiębiorczości. W mediach staje się gwiazdą.
Zapraszam ministra Wilczka do „Listów o gospodarce”. Jest wyluzowany, ale bardzo konkretny w wypowiedziach. Nad emocje przedkłada chłodną ocenę. Mówi, że „Solidarność” chce socjalizm udoskonalać, ale jest to kolejny mit, bo nie można udoskonalać tego, co jest niereformowalne. Czyli leje miód na moje serce.
Po roku powstają dwa miliony nowych firm, w następnym – kolejny milion. Firmy te w latach 90. stworzyły 6 mln miejsc pracy. Ale Wilczek jest już zmęczony, wycofuje się z życia politycznego, staje się prywatnym przedsiębiorcą. W 1990 r. dostaje Nagrodę Kisiela. W czasie tej uroczystości podchodzi do mnie, pytając, czy wybrałbym się z nim na urlop. Jestem zaskoczony, bo, owszem, widywaliśmy się prywatnie, ale nie aż tak... „Moja żona wyjechała z Polski i założyła pensjonat na jednej z wysp na Pacyfiku, możemy jechać”. Myślę, że żartuje. Chyba żartował. Ale sprawdziłem, jak to było z jego żoną – to była prawda.
Wizjoner, ale i twórca. Jego ustawa faktycznie zlikwidowała system gospodarki planowej, socjalistycznej. Dziś by się przydał. Ale 30 kwietnia 2014 r. na Saskiej Kępie wyskoczył z okna wysokiego budynku. Prokuratura nie wszczęła śledztwa, informując, że było to samobójstwo.