Wiosenne osłupienie
Jest wiosna, więc łatwiej jest wpaść w osłupienie. W okresie okołoświątecznym tegorocznej Wielkanocy co najmniej kilka razy dziennie w różnych stacjach telewizyjnych, pożal się Boże, politycy publicznie wzywali Pana Boga nadaremno. Przy byle okazji odwoływali się do Niego, tandetnie demonstrując swą religijność i robiąc miny katolickie, co sugerowało, że zbliżają się nieplanowane wybory. Dotyczy to również artystów rozmodlonych o wszystko, poza talentem i charyzmą, które to przymioty uważają posiadać w takim nadmiarze, że nie warto zajmować tym Pana Boga.
Przykłady? Katarzyna Cichopek podczas jubileuszu 60-lecia pracy artystycznej Jana Pietrzaka określiła go mianem „Stańczyka narodu”. Poza tym, zadając mu pytania, zaprezentowała konwersację na takim poziomie, że Pan Bóg powinien jej tego zabronić. Swoistym hitem chrystianizacji Telewizji Polskiej była informacja, że „gwiazdy muzyki chrześcijańskiej wystąpią w Katowicach” (sic!).
Gwałtownym kiczem, zawracaniem głowy i nieporozumieniem okazał się wielkanocny koncert „Cud życia”. Łatwo było przewidzieć, że poza wypełnieniem sensu tego tytułu José Carreras nie powinien już być wiodącą postacią dużej telewizyjnej imprezy. Nie pytam, kto to wymyślił, ile zapłacił i dlaczego, mając do dyspozycji dziesiątki, ba, nawet setki współczesnych gwiazd operowych, uparł się na Carrerasa. Ten wybitny niegdyś tenor, uznany przez światową publiczność jednak dopiero jako trzecia postać po Pavarottim i Domingo, dziś już, gdy śpiewa, pozostaje tylko żałosnym wspomnieniem sukcesów sprzed lat. W międzyczasie przeszedł dramatyczną chorobę nowotworową, którą – na szczęście – pokonał i wrócił do kariery. Wyzdrowiawszy, rozstał się z kochającą rodziną, która wspierała go dzielnie w tym nieszczęściu. Korzystając z licznych sukcesów u kobiet, romansował również z pewną znaną i urodziwą Polką, której nazwisko przemilczę, mimo że niegdyś rozpisywały się o tym liczne brukowce. Stąd kilka prywatnych wizyt Carrerasa w Polsce. Podczas jednej z nich uczestniczyłem w kilkuosobowej, eleganckiej kolacji u państwa premierostwa Aleksandry i Leszka Millerów. Był to miły wieczór, podczas którego rozmawialiśmy w kilku językach o wielu sprawach, poza śpiewem i minionych już występach Gwiazdy, bo już wtedy doprawdy nie było o czym.
Minęły lata. Miejsce bujnej czupryny zajęła dostojna siwizna, trudności w poruszaniu się i ozdobne zmarszczki na wypielęgnowanej twarzy. Kto wymyślił sprowadzać do Polski tego starca na koncert „Cud życia”, który brzmi ironicznie w tym kontekście? Aktualnie mającego wysuszony i pozbawiony alikwotów głos bez dawnej skali, śpiewającego przez mikrofon z repertuarem pieśniarskim i piosenkarskim, niemającego w repertuarze choćby jednej arii operowej lub operetkowej. Z punktu widzenia wokalnego lepiej zaprezentowała się towarzysząca mu Edyta Górniak, a – jak zwykle – gorzej Alicja Węgorzewska, prezentująca się jak luksusowy parostatek po remoncie. Obie dobiły już wprawdzie półwiecza, ale urodą i elegancją godnie reprezentowały polską gościnność wobec sędziwego wielkanocnego upominku z Hiszpanii.
Wiele do życzenia pozostawiała również oprawa publicystyczna tej imprezy. Prowadzący z Mistrzem wywiad Michał Adamczyk robił wrażenie, jakby nie wiedział, z kim rozmawia, podejrzewając tylko, że Carreras to zapewne ktoś wielki. Natomiast prowadzący koncert Tomasz Kammel („tańcujący na wszystkich weselach”), poza tanimi refleksjami i banalnymi odniesieniami do sensu całego przedsięwzięcia, nieopatrznie zaprosił Carrerasa na kolejną wizytę w Polsce w czasie Bożego Narodzenia. Zaproszenie natychmiast zostało oczywiście przyjęte! Czy aby w tym czasie ma coś w artystycznym planie mój ulubiony Werter, Rudolfo, Alfredo, Cavaradossi, Riccardo, Andrea Chénier, Don Carlos, Edgardo, Nemorino i Eleazar, ale sprzed kilkudziesięciu lat?
Proszę kogo trzeba, aby w przyszłości nie robić nam takich kosztownych i niepotrzebnych prezentów. Niegdysiejszy gwiazdor przywiózł ze sobą świetnego dyrygenta Davida Giméneza Carrerasa, swego bratanka. Blisko stuosobowa orkiestra Opery i Filharmonii z Białegostoku grała wybornie. Wnętrze gmachu głównego Politechniki Warszawskiej zostało obficie oświetlone ze swą niekończącą się ilością kolumn, plafonów, balkoników i wgłębień. Ale w sumie to wnętrze nie bardzo nadaje się na tego typu koncerty.
Aby nie wylewać dziecka z kąpielą, pochwalam zamysł kontynuowania telewizyjnego cyklu koncertów „Cud życia”, jednak z bardziej porywającym repertuarem, w bardziej inspirujących wnętrzach, bez natrętnego ględzenia i nieprofesjonalnych wywiadów, a przede wszystkim z udziałem gwiazd, które sens życia mają jeszcze przed sobą, a nie daleko już za plecami.
To byłoby na tyle mojego tegorocznego wiosennego osłupienia.