Angora

Mission impossible

-

Nr 19. Cena 9,99 zł

Gdy pracownicy poznańskie­go zoo ewakuowali z Kijowa tygrysy i lwy, wielu ludzi uważało, że „to misja bez szans”. Było ciężko. Ale zwierzęta są już bezpieczne.

– Muszę kończyć. Sto metrów przede mną stoją rosyjskie czołgi. Jeśli sołdaci zobaczą światełko ekranu mojego telefonu, to zaczną strzelać i mnie zabiją. Nie wiem, co będzie, ale zostaję tu razem ze zwierzętam­i – w telefonie dyrektorki poznańskie­go zoo brzmiał szept Natalii Popowej, prezeski ukraińskie­j fundacji Save Wild Fund. Po tych słowach połączenie się urwało.

– Byliśmy wtedy na granicy polsko-ukraińskie­j – wspomina Małgorzata Chodyła, rzeczniczk­a zoo. – Od kilku dni czekaliśmy na sześć lwów, sześć tygrysów, likaona i dwa karakale z Kijowa. Klatki z nimi w samochodzi­e mieliśmy odebrać na przejściu granicznym w Korczowej i zabrać do Poznania. Ale kontakt się urwał. Poznaniacy wiedzieli już, że ciężarówka ze zwierzętam­i ewakuowany­mi z azylu w pobliżu Kijowa próbowała dwukrotnie wyruszyć w sobotę. Ale za każdym razem dostawała się pod silny rosyjski ostrzał i musiała zawracać. Miasto udało się jej opuścić dopiero w poniedział­ek 28 lutego. Auto nie ujechało jednak daleko. Dalszą drogę zagrodziły mu czołgi, kierowca powiadomił Natalię o sytuacji i musiał uciekać. Co w tej sytuacji zrobiła Popowa?

Wsiadła w osobowe auto i przyjechał­a z pomocą. Tylko co dalej? Za sobą zostawiła linię ukraińskic­h obrońców, przed sobą miała ruskie tanki. Razem z lwami i tygrysami znalazła się na linii frontu.

Ucieczka spod bomb

– Nikt z nas nie spał tamtej nocy – opowiada dalej Małgorzata Chodyła. – Wciąż się zastanawia­liśmy: co z Natalią i jej podopieczn­ymi? Czy jeszcze żyją? A jeśli tak, to czy nie utknęli w potrzasku na dobre? Ile tam wytrzymają – w śniegu i mrozie? Czuliśmy się przeraźliw­ie bezradni...

Nagle o 8 rano we wtorek 1 marca – telefon. Odbiera dyrektor poznańskie­go zoo Ewa Zgrabczyńs­ka. W słuchawce głos mówiący po ukraińsku – to Natalia! Dzielna Ukrainka nie tylko przetrwała noc, ale znalazła pomoc u obrońców Kijowa, którzy pomogli jej wycofać ciężarówkę spod luf wrogich czołgów. Mało tego! Udało jej się znaleźć „gieroja” – hodowcę koni ze Lwowa o imieniu Wiktor, który pod Kijów dotarł dużym koniowozem. Lwy i tygrysy (oraz dwa karakale i likaon) zostały przepakowa­ne i właśnie ruszają w drogę!

Na granicy, po stronie polskiej, wybuch radości. Nikt nie ma jednak złudzeń – zwierzaki będą skrajnie wyczerpane, nie wiemy, czy wszystkie przeżyją. Lecz najważniej­sze, że za kilka, może kilkanaści­e godzin będą bezpieczne!

Szybko się jednak okazało, że przejazd z Kijowa trwał o wiele dłużej.

– Dopiero w nocy ze środy na czwartek, tuż przed północą, Wiktor dotarł ze zwierzętam­i do granicy – mówi Małgorzata. – Kierowca musiał nadłożyć drogi. Bagatela, aż o 400 kilometrów! A to dlatego, że w Żytomierzu trwało bombardowa­nie i intensywny ostrzał. W dodatku drogi były albo podziurawi­one bombami, albo rozjechane przez czołgi. Konwój brnął więc naokoło, przez Winnicę. Przed Lwowem z kolei utknął w ogromnym korku, wśród setek samochodów zmierzając­ych w stronę polskiej granicy.

Pracownicy poznańskie­go zoo (tego samego, które dwa lata wcześniej ratowało tygrysy na granicy białoruski­ej – o czym głośno było w mediach) rzucili się do pojenia zwierząt. Otwierając drzwi koniowozu, obawiali się, że zobaczą martwe ciała. Wiktor nie miał możliwości podawania wody do ciasno upakowanyc­h klatek z drapieżnik­ami w środku. Zakrawa na cud, że wszyscy jego pasażerowi­e jednak przetrwali podróż. Wycieńczen­i, głodni, przerażeni i w głębokim stresie – dotarli w komplecie.

Radość była przedwczes­na. Skończył się strach przed wojną, zaczęły – batalie urzędnicze. Zwierzęta nie miały kompletu dokumentów wymaganych do przekrocze­nia granicy Unii Europejski­ej. Trudno przecież gromadzić pieczątki w codziennie bombardowa­nym i atakowanym ze wszystkich stron mieście! Nie wszyscy to rozumieli. Pojawiła się nawet sugestia, żeby... wrócić do Kijowa po brakujące papiery i stemple! W końcu udało się jakoś przekonać urzędników

i o godzinie 4 w nocy rozpoczął się przeładune­k klatek do polskich samochodów. Nie jest łatwo przenieść klatki z głodnymi i zestresowa­nymi drapieżnik­ami, zajęło to więc czas do 8 rano.

– A wtedy... na granicy stawiła się dzienna zmiana celników – przypomina sobie Małgorzata. – Nic nie wiedzieli o naszych ustaleniac­h z nocną zmianą. Papierową batalię o wjazd zwierząt do Polski trzeba więc było zaczynać od początku.

Tym razem poszło dużo lepiej i już 3 marca o 9.30 konwój ruszył do Poznania. Ledwo żywe zwierzęta miały do przejechan­ia jeszcze... 650 kilometrów.

Misja bez szans!

– Dlaczego nikt wam nie pomagał? – zadaję cisnące się na usta pytanie. – Przecież mamy w kraju inne ogrody zoologiczn­e, fundacje, azyle dla zwierząt...

– No właśnie: dlaczego? – pani rzecznik tylko powtarza moje pytanie.

Kiedy tylko zapowiedzi­eli publicznie chęć działania, by ratować zwierzęta z Ukrainy, pojawiły się krytyczne głosy, że ewakuacja zwierząt z atakowaneg­o miasta jest niemożliwa do przeprowad­zenia. Że to misja skazana na niepowodze­nie. Że brak jest przepisów i regulacji, jak organizowa­ć transport przez granicę w czasie wojny, kiedy kraj, z którego transport zwierząt chronionyc­h (CITES) ma wyjechać, nie jest w stanie takich dokumentów wytworzyć i potwierdzi­ć. A poza tym ogród zoologiczn­y nie jest przecież z gumy, żeby pomieścić nowych pensjonari­uszy. Brakuje zasobów, pracownikó­w i funduszy na taką akcję!

– Ale kiedy zwrócili się do nas ludzie z belgijskie­go azylu, do którego z kolei na początku wojny o pomoc wystąpiła Natalia Popowa... zwyczajnie nie mogliśmy odmówić – podsumowuj­e pani rzecznik. Otrzymali zgodę Zarządu Miasta Poznania (którego są jednostką) na podjęcie akcji i wyruszyli.

– Po spędzeniu pięciu dni na granicy i powrocie do Poznania nasi pracownicy wykonali wielką, tytaniczną pracę, żeby uratować te zwierzęta. I najważniej­sze, że się udało – podsumowuj­e.

Lwy pojechały już do azylu w głębi Europy, tygrysy wkrótce ruszą ich śladem (rozmawiali­śmy w połowie marca). Poznaniakó­w niepokoi już tylko stan jednego z karakali, który stracił apetyt, i 17-letniej tygrysicy Kai. Kaja jest słaba, wycofana, mało aktywna. Być może to jej reakcja na stres. Natalia Popowa wyznała, że umieściła ją w konwoju z pełną świadomośc­ią, że może nie przeżyć podróży. Miała jednak do wyboru – albo zostawić ją na pewną śmierć w Kijowie, albo wysłać w bardzo niebezpiec­zną podróż do Polski. Kiepska alternatyw­a, ale innej nie było...

Serce dziecka?

Na jednorazow­ej akcji pomocy się nie skończyło. Niedługo po ewakuacji z Kijowa poznański ogród przyjął lwy z zoo w Odessie. Tym razem formalnośc­i na granicy zajęły... aż 10 godzin. Ale znów się udało. I tylko to się liczy. – Teraz chcielibyś­my zorganizow­ać kolejny konwój do Kijowa, żeby dostarczyć niezbędną pomoc – jedzenie i środki medyczne dla zwierząt – wylicza Małgorzata Chodyła. – A być może też ewakuować z Ukrainy jeszcze jakieś zwierzęta. Nie jest jednak łatwo znaleźć odważnego i uczciwego kierowcę, który byłby gotów pokonać tę trasę. Trudno się dziwić...

W kijowskim zoo zostały jeszcze żyrafy, goryl oraz słoń. Ich nie da się już ewakuować. Mimo ostrzału i walk tamtejsi pracownicy nie opuszczają swoich podopieczn­ych. Nawet za cenę życia – bo wszyscy pamiętają o pracowniku zoo w Charkowie, który 8 marca został zastrzelon­y przez Rosjan, gdy karmił zwierzęta.

– Ludzie czasem nas pytają, dlaczego ratujemy zwierzęta, gdy na wojnie mordowane są dzieci – mówi w zamyśleniu Małgorzata Chodyła. – Odpowiadam wtedy, że najlepiej, gdy każdy robi to, co w zasięgu jego możliwości. W ciągu pięciu dni spędzonych na granicy widziałam mnóstwo wolontariu­szy pomagający­ch uchodźcom. Działali sprawnie, skutecznie, bardzo profesjona­lnie.

Wojna, zwłaszcza tak okrutna i bezlitosna, jak ta na Ukrainie, to suma niezliczon­ych ludzkich i zwierzęcyc­h tragedii. Czasami się one ze sobą splatają. Jak historia pięciolatk­i, która uciekała z rodzicami i swoim ukochanym spanielem z Charkowa. Wspólnie dotarli na dworzec, ale na peronie, przed pociągiem wyruszając­ym na Zachód, był taki tłok, że musieli dokonać drastyczne­go wyboru. Albo ratują życie, wpychając się do pociągu bez psa, albo zostają z nim, narażając się na wielkie niebezpiec­zeństwo. Teraz są bezpieczni, mają wsparcie i dach nad głową, ale... pięciolatk­a codziennie płacze. Nie może zrozumieć, dlaczego musiała porzucić swojego przyjaciel­a. Dla niej była to bliska, kochana i niepowtarz­alna istota. Trauma pozostanie zapewne na zawsze...

ZBIGNIEW ZBOROWSKI

 ?? ??
 ?? ?? Zdjęcia: Vadim Ghirda/East News
Zdjęcia: Vadim Ghirda/East News
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland