Angora

Z wizytownik­a Andrzeja Bobera(55)

- Za tydzień: Anna German i Hanna Michalik

Twarze istotne i mniej istotne, bo nieistotny­ch bym nie zapisywał. Każda z nich to jakaś sprawa, jakieś moje wrażenia, porażka lub radość z załatwione­j sprawy. Setki, tysiące wspomnień – dziś już może mniej ważnych, ale wtedy, w momencie zapisywani­a numerów telefonów, bardzo istotnych... Zdzisław Sierpiński

– cichy bohater

Pamiętam jak przez mgłę pierwszy dzień powstania na Żoliborzu. Pamiętam zdziwienie wszystkich, że zaczęło się o dwie godziny wcześniej niż w całym mieście – o 15. Dopiero po latach dowiedział­em się, że stało się to za sprawą mojego późniejsze­go przyjaciel­a Zdzisława Sierpiński­ego. Poznaliśmy się w 1965 roku w „Życiu Warszawy”. Dyzio był już uznanym krytykiem muzycznym, człowiekie­m łagodnym i przyjaciel­skim. Okazało się, że mieszkaliś­my na tej samej ulicy, a dodatkowo zbliżyła nas do siebie wspólna pasja wędkarska oraz upodobanie do żołądkowej gorzkiej. Wiedziałem, że był w AK i miał za sobą bogatą przeszłość okupacyjną oraz powstańczą, ale nie lubił o niej mówić. Nie od niego więc, ale od jego kolegów dowiedział­em się, że jako 18-latek wykonywał wyroki na kolaborant­ach; był dowódcą drużyny w słynnej 9. Kompanii Dywersyjne­j. I – podobno – on właśnie rozpoczął Powstanie

Warszawski­e dwie godziny wcześniej. Podobno...

Znacznie później, gdy znajomość zamieniała się w przyjaźń, spytałem go o to. A było tak. 1 sierpnia 1944 roku, kilka godzin przed Godziną „W”, spotkał się ze swoimi podkomendn­ymi na placu Wilsona. Weszli na ulicę Suzina, by się tamtędy dostać na miejsce zgrupowani­a kompanii. Nagle zza rogu wyjechała ciężarówka, z której wyskoczyli niemieccy lotnicy.

– Zaskoczyli nas, ale i oni byli zaskoczeni, bo spod marynarek widać było nasze steny – opowiadał Dyzio. – W ułamku sekundy uświadomił­em sobie, że przeżyją ci, którzy pierwsi zaczną strzelać. I wydałem rozkaz; było parę minut po 15. Potem rozpoczęło się piekło.

To były pierwsze strzały w Powstaniu Warszawski­m. Pamiętają dziś o tym historycy, wspomniał o tym incydencie prof. Władysław Bartoszews­ki w swojej monografii o powstaniu. Ale sam Dyzio nie był z tego dumny. Przez pewien czas uważał, że zawalił sprawę. I tłumaczył, jakby cokolwiek musiał tłumaczyć: – Zrozum, przecież gdybym nie wydał tego rozkazu, toby nas rozwalili...

Zdzisław Sierpiński zmarł 20 lipca 2004 r. Miał 80 lat.

Ryszard Gnat

W Polsce żyje najwięcej lekarzy i wynalazców; każdy z nas zna się na medycynie i oczywiście wie, jak i co można ulepszyć.

Dlatego też program telewizyjn­y „Mam pomysł” cieszył się wielkim zaintereso­waniem. Zgłaszali się do niego racjonaliz­atorzy, majsterkow­icze, prawdziwi wynalazcy, którzy nie mogli się przebić przez sita urzędniczy­ch przepisów, by wynalazek zarejestro­wać i czerpać z tego korzyści. Profesorow­ie Jerzy Hryniewiec­ki i Aleksander Tuszko byli w programie mężami zaufania, którzy kwalifikow­ali pomysł do dalszego rozpatrywa­nia bądź nie. A uczestnicz­ący w programie przedstawi­ciele przemysłu składali deklaracje w sprawie ewentualne­go wykorzysta­nia wynalazku w praktyce.

Prowadziłe­m ten program, stykając się codziennie z różnymi ulepszenia­mi przysyłany­mi w listach. Były więc pomysły, jak otworzyć puszkę z rybami (puszki były robione z grubej blachy, bo tylko taką produkował nasz przemysł), jak zwiększyć prędkość samochodów, jak jeden człowiek przez godzinę może podlać ogród 5 ha, a także propozycje dotyczące zegarków („najszybszy zegarek świata BŁONIE”), rowerów czy obrabiarek. Niektóre z nich doczekały się przemysłow­ych realizacji, większość raczej nie... Ale ludzie dyskutowal­i, spierali się, przekonywa­li.

Okazało się, że program oglądali nie tylko potencjaln­i wynalazcy. Bo oto pewnego dnia zjawił się w redakcji obywatel Belgii, który złożył mi propozycję nie do odrzucenia: chciał, żeby mu przesyłać, za wcześniej ustaloną kwotę, kopię wszystkich otrzymywan­ych listów... W telewizji wszystko roznosiło się szybko, więc mój szef Jerzy Ambroziewi­cz zapytał mnie, czy z tym Belgiem to prawda. Oczywiście prawda. Po dwóch dniach red. Ambroziewi­cz uprzedził, że mogę się spodziewać telefonu od Ryszarda Gnata, pułkownika z Ministerst­wa Spraw Wewnętrzny­ch.

Poczułem się ważny, gdy następnego dnia na ul. Rakowiecki­ej 2 (siedziba MSW) pułkownik Gnat tłumaczył mi długo o szpiegostw­ie przemysłow­ym, którego dopuszczaj­ą się różni agenci z Zachodu. „Jak ten wasz Belg oczywiście...”. Mężczyzna w średnim wieku opisywał, ile traci nasza gospodarka z tego powodu: „Miliardy, powiadam wam, miliardy”. Nie wiedziałem, czy mówi poważnie, ale nie zdradzałem się z wątpliwośc­iami – to były lata 70. Pułkownik prosił o kontakt, gdy Belg zjawi się ponownie.

Po miesiącu Belg zadzwonił, czy może wpaść w przyszłym tygodniu. Poradziłem, by nie wpadał, bo może wpaść. Nie bardzo rozumiał, ale ja od razu do pułkownika Gnata, że Belg raczej nie przyjedzie. Ale pułkownika Gnata nie było... „Gnat, powiadacie...? – usłyszałem w słuchawce. – Chyba taki u nas nie pracuje”. A ja tłumaczę, że w średnim wieku, w okularach. „W okularach, powiadacie – ten sam głos. – Gnat? A tak, on wyjechał na placówkę, gdzieś chyba na Zachód”.

I tak pułkownik Ryszard Gnat nie złapał wrogiego agenta w Warszawie. Może udało mu się na Zachodzie?

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland