Pan Alicja
Mężczyźni z żeńskimi imionami nie należą do rzadkości. Nawet w Polsce ich nie brakuje. Wielu takich jest też w świecie artystycznym. Przykładem są aktorzy Stacy Keach i Dana Carvey, reżyser Carol Reed czy pisarz Evelyn Waugh. Muzycy też czasami podpisują się jak kobiety. Należą do nich Lindsey Buckingham (członek formacji Fleetwood Mac), Marilyn Manson (szokujący rockman) i nasz bohater Alice – po polsku Alicja – Cooper.
Ten ostatni – podobnie jak Manson – używa żeńskiego imienia jako pseudonimu, a ponieważ działa na scenie już ponad 50 lat, liczni jego sympatycy zdążyli się do Alice Cooper przyzwyczaić i brzmi ono dla nich jak męskie. Muzyk pożyczył pseudonim od nazwy zespołu, w którym zadebiutował na scenie w 1964 roku. A ta grupa to właśnie Alice Cooper. On pełnił w niej funkcję wokalisty i naprawdę nazywa się Vincent Damon Furnier. Ma obecnie 74 lata i od ponad pół wieku płynie z powodzeniem na rockowej fali. Nie zdobył jeszcze Grammy, ale był trzykrotnie do tej nagrody nominowany. W 2011 roku przyjęto go do Rockandrollowej Izby Sławy. Wydał aż 28 studyjnych albumów (jako Alice Cooper i z zespołem o tej nazwie). Pierwszy krążek jego formacji – zatytułowany „Pretties for You” („Ślicznotki dla ciebie”) – trafił do sklepów w 1969 roku.
Melomani docenili nietuzinkowy talent wokalny frontmana grupy oraz jego oryginalne pomysły na inscenizację widowisk. Wokalista nierzadko tonie na scenie w potokach sztucznej krwi, a otaczają go narzędzia tortur, węże oraz makabryczne maskotki. Światowy sukces Coopera przypieczętowała płyta „Billion Dollar Babies” (1973) z przebojami „Elected” i „No More Mr. Nice Guy” oraz z makabryczną finałową balladą „I Love the Dead” traktującą o nekrofilii.
Najnowszy solowy krążek Coopera to „Detroit Stories” z 2021 roku. W tytule jest nazwa miasta, z którego muzyk pochodzi. „Detroit to kolebka ostrego rocka, a gram właśnie taką muzykę – mówi wykonawca. – Poza tym urodziłem się w Detroit, a pierwszy nasz prawdziwy album, za który uważam «Love It To Death», tam powstał. Później krążyłem z moimi utworami po świecie. Z nowym longplayem wracam do domu”.
Repertuar Coopera jest usłany przebojami, a jego estradowy show to mieszanka horroru i ekwilibrystyki. Zdarzyło się raz, że artysta ledwo uszedł z życiem z powodu defektu jednego z estradowych urządzeń, a konkretnie gilotyny, pod której ostrzem Cooper regularnie umieszcza głowę. Po latach używania pękł łańcuch, na którym ostrze była zawieszone. Na szczęście Cooper w porę zauważył usterkę i w ostatniej chwili usunął głowę spod niezabezpieczonego ostrza. Gdyby tak nie zareagował, estradowa atrakcja mogłaby skończyć się tragicznie.
Trwa obecnie tournée Coopera. Muzyk daje występy w amerykańskich miastach i w Europie.
Oprócz koncertowania działa charytatywnie, gromadząc fundusze na pomoc młodzieży w rozwoju jej artystycznego talentu. „Zwariowalibyśmy, gdybyśmy nie mogli tworzyć poezji, gdybyśmy nie pisali listów, nie potrafili przedstawić tego, co czujemy – mówi wokalista. – Bóg dał nam kreatywność. Umożliwił wykazanie się”.
Cooper zachęca młodzież do uczestnictwa w spotkaniach, podczas których można wykorzystywać zdolności twórcze i realizować muzyczne pasje. Stworzył ku temu bazę o dźwięcznej nazwie „Solid Rock” („Lity rock”). Pod takim szyldem działają w USA dwa ośrodki dla amatorów komponowania i grania. Znajdują się one w Phoenix i Mesa (stan Arizona). W tym drugim mieście jest klub golfowy „Las Sendas”, gdzie w maju Cooper zorganizował drugą edycję koncertu, podczas którego gromadzono fundusze dla młodzieży z pasją do muzykowania. Impreza nosiła tytuł „CoopStock 2”, a jedną z jej atrakcji był występ pomysłodawcy. Cooper pojawił się na estradzie w doborowym towarzystwie. Byli z nim Rob Halford (wokalista metalowej kapeli Judas Priest), Scott Stapp (też piosenkarz, najbardziej znany jako lider formacji Creed), a także komik o pseudonimie Larry the Cable Guy (Larry, Specjalista od Kablówki).
Artyści zaśpiewali utwór „Roadhouse Blues” znany z repertuaru legendarnej kapeli The Doors. Wokalistą tego zespołu był Jim Morrison, jeden z artystów, którzy zmarli w feralnym dla przedstawicieli artystycznego świata wieku 27 lat.
Cooper jednak świetnie się trzyma, mimo że swego czasu nie stronił od nocnych hulanek suto zakrapianych alkoholem. Ich uczestników, a byli nimi m.in. John Lennon, Ringo Starr, Harry Nilsson (znany zwłaszcza z przeboju „Without You”), aktor Micky Dolenz (członek formacji The Monkees) i Keith Moon (perkusista The Who), nazywano hollywoodzkimi wampirami.
Dla uhonorowania tego słynącego z pijaństwa gremium i dla podkreślenia, że on sam od wielu lat już stroni od napojów wyskokowych oraz innych używek, Cooper powołał do życia w 2012 roku formację Hollywood Vampires. Oprócz niego tworzą ją Joe Perry (gitarzysta Aerosmith) i aktor Johnny Depp, znany m.in. z „Piratów z Karaibów” i z thrillera „Dziewiąte wrota” Romana Polańskiego. „Muzyka była moją pierwszą miłością – mówi aktor, w którego domowym studiu on, Cooper i Perry nagrali krążek „Rise”, jak dotąd ostatni w katalogu grupy. – Zakochałem się w niej, kiedy miałem 12 lat. Zacząłem wtedy grać. Nadal to uwielbiam, chociaż jestem kojarzony z aktorstwem. Mimo to przez cały czas grałem na płytach moich przyjaciół. Wystąpiłem z Cooperem w komedii grozy «Mroczne cienie». Tam go poznałem. Zaprosił mnie, żebym towarzyszył mu na estradzie w «The 100 Club» (lokal w Londynie przy Oxford Street 100 – przyp. red.). Był to dla mnie zaszczyt. Po naszym występie Cooper poprosił mnie, żebym z nim napisał kilka piosenek, na co się zgodziłem. Myślałem, że to on będzie je wykonywał, ale później zrodził się projekt Hollywood Vampires. W ten sposób wrócił sen, który miałem o muzyce w dzieciństwie. Na szczęście nie muszę w grupie pełnić roli frontmana. Stoję w cieniu Coopera i gram na gitarze”.
Hollywood Vampires wydali dwa longplaye, ale z powodu pandemii zawiesili koncerty. Za to pana Alicję powitamy niedługo w Polsce. Muzyk wystąpi 15 czerwca w Dolinie Charlotty.
Tekst i fot.: GRZEGORZ WALENDA