Szyłam ubrania całe życie i nie myślałam, że to jest
Rozmowa z KASIĄ WALICKĄ-MAIMONE, kostiumografką, która ubierała największe gwiazdy hollywoodzkiego kina
– Co jest najważniejsze w zawodzie kostiumologa?
– Pracowałam przy około 30 filmach i serialach i dzięki temu mogę stwierdzić, że kostiumolog w jednej osobie łączy pracę całego sztabu ludzi. Aby osiągnąć sukces w tej branży, należy być jednocześnie historykiem, antropologiem, projektantem, krawcem, psychologiem i dyplomatą.
– Spora lista.
– Wszystkie te elementy są jednakowo ważne i niezbędne. To zawód wymagający ogromnych pokładów kreatywności, znajomości rzemiosła i technik szycia. Jednocześnie u jego podstaw leży praca z ludźmi, umiejętność funkcjonowania w zespole. Budowanie relacji jest najważniejsze. Tej pracy nie wykonuje się w pojedynkę. Kostiumograf niczego nie jest w stanie zrobić, jeśli nie ma wokół siebie utalentowanych ludzi: krawców, szewców, projektantów. Utrzymanie takiej grupy we wzajemnym szacunku do siebie i zapewnienie innym przestrzeni do rozwoju jest koniecznością. Musimy funkcjonować jak dobrze naoliwiona maszyna.
– Ale oprócz tego trzeba potrafić szyć?
– Szyłam ubrania całe moje życie i nigdy nie myślałam, że to jest coś nadzwyczajnego. Pochodzę z Suwałk, wychowywałam się w PRL-u, czasach naznaczonych nieustannym brakiem, również w garderobie. Wtedy wszyscy szyli, żeby jakoś wyjść naprzeciw tym niedostatkom. Studiowałam filologię angielską, dzięki której poznałam anglosaską historię, kulturę, literaturę i język. Przede wszystkim nauczyłam się analizowania tekstu i krytycznego myślenia, co okazało się bardzo cenną umiejętnością w zawodzie kostiumologa. Kiedy po studiach wyjechałam z Polski do Stanów Zjednoczonych, zapisałam się do nowojorskiej szkoły projektowania mody Fashion Institute of Technology. Wtedy okazało się, że potrafię szyć lepiej niż inni. Lata domowego szycia w PRL-u wyposażyły mnie w solidną podstawę: znajomość materiałów; świadomość, jak je łączyć ze sobą, żeby uzyskać zamierzony efekt; wiedzę, jak zrobić coś z niczego. Praktyczna wiedza i doświadczenie dały mi narzędzia do komunikowania się z moimi współpracownikami – krawcami, szewcami. Co ciekawe, nigdy nie skończyłam nowojorskiej szkoły, bo szybko zaczęłam bardzo dużo pracować.
– Pierwszy przełom w pani karierze nastąpił już w 2005 roku, kiedy zrobiła pani kostiumy do oscarowego filmu „Capote” Bennetta Millera z Philipem Seymourem Hoffmanem w roli tytułowej.
– Na początku pracowałam przez wiele lat w teatrze. Miałam ogromną przyjemność przygotowywać kostiumy do oper Philipa Glassa. Otworzyło mi to umysł, zrozumiałam, na czym polega proces projektowania, mogłam przy okazji uczyć się od najlepszych. Bennetta Millera poznałam przed jego debiutem. Obejrzał jeden z pierwszych filmów, przy których pracowałam – „Syna Jezusa” – i bardzo mu się spodobały moje kostiumy. W ten sposób trafiłam na plan „Capote”, jego pierwszego filmu. Tam po raz pierwszy poczułam, że to jest to, że na tym polega robienie kina. Tak narodziła się znajomość, która rozpoczęła owocną współpracę – pracowaliśmy razem przy „Moneyball” z Bradem Pittem i „Foxcatcher” ze Steve’em Carellem.
– Kiedy kostiumolog zaczyna pracę przy filmie czy spektaklu?
– Jesteśmy obecni niemal od początku, czasami już na etapie powstawania scenariusza, zanim pojawią się aktorzy. Zwykle zaczynam od biblioteki wizualnej postaci – stworzenia koncepcji wyglądu, stylu bohaterów na podstawie tekstu.
– Skąd czerpie pani inspirację na tym etapie?
– Inspiruję się malarstwem, fotografią, ilustracjami historycznymi, czasopismami. Wymyślam, jak postacie będą różnić się od siebie, każdej z nich dobieram paletę barw, tekstur. Ważne jest, aby dbać o kreatywność i otwartość, dostarczać głowie odpowiednich bodźców. Aby mieć dużo do zaoferowania, trzeba nieustannie przyswajać nowe informacje. Dlatego często chodzę do muzeów, na wystawy, oglądam filmy, seriale, czytam. Pod tym względem moja praca nigdy się nie kończy, a czasu jest zawsze za mało. Przez cały okres produkcji jestem w stałym kontakcie z autorem scenariusza, aktorami, scenografami, autorami zdjęć, a przede wszystkim moim zespołem krawców, szewców i projektantów, którzy pomagają przenieść moją wizję do rzeczywistości. To oni wykonują realną, fizyczną pracę przy tworzeniu strojów, butów, kapeluszy. W przypadku „Pozłacanego wieku”, w którym tylko do pierwszego sezonu powstało ponad 5 tysięcy strojów, w zespole miałam 65 osób. Przy takiej skali współpraca z ekipą filmową i obsadą, zarządzanie tak silnymi i kreatywnymi osobowościami staje się kluczową umiejętnością. Na samą myśl o wadze odpowiedzialności, jaka się z tym wiąże, można dostać ataku paniki. Dlatego ja staram się nigdy nad tym nie zastanawiać. Skupiam się na tym, co i jak mamy wykonać jako zespół. To jest jak kierowanie jachtem.
– W jakim sensie?
– Pływanie jachtem kojarzy się na pierwszy rzut oka z beztroską, luksusem i blichtrem. Tymczasem żeby maszyna w ogóle ruszyła z miejsca, potrzeba ogromnej technicznej wiedzy i umiejętności zarządzania zespołem. W przeciwnym razie same romantyczne wyobrażenia na temat odpływania w kierunku zachodzącego słońca w niczym nam nie pomogą. Po prostu utoniemy.
– Aktorzy często podkreślają, że dopóki nie założą kostiumu, nie potrafią wczuć się w postać. Jak ważny jest strój w budowaniu postaci?
– Kostium jest ostatnią warstwą w tworzeniu bohatera i opowiada historię człowieka. Pomaga zrozumieć, kim jest osoba, w którą aktor czy aktorka ma się wcielić – z jakiej sfery pochodzi, jaki wykonuje zawód, co jest dla niej ważne, na co zwraca uwagę w swoim wyglądzie. Czy to ktoś, kto spędza dużo czasu, wybierając swoje stroje, czy liczy się dla niego przede wszystkim wygoda? Każdy element garderoby, sposób, w jaki noszone są ubrania, mówi coś ważnego o bohaterze. W przypadku „Pozłacanego wieku” chcieliśmy, żeby tylko jeden rzut oka wystarczył do scharakteryzowania konkretnej postaci. Stonowane, utrzymane w przygaszonych barwach stroje bohaterek Christine Baranski i Cynthii Nixon, wcielających się w „starą” elitę Nowego Jorku, są zupełnie
Fot. YouTube i materiały prasowe HBO inne od bombastycznych, bajecznych i bardziej ekstrawaganckich sukni postaci Carrie Coon – przedstawicielki „nowej” elity, która nie ma szlacheckich korzeni, dorobiła się wspólnie z mężem dzięki własnej pracy i sprytowi. Przyznaję, że na początku te niuanse w strojach mi umykały. Kiedy jednak zaczęłam zagłębiać się w historię i otoczenie postaci, zaczęłam zwracać uwagę na każdy detal. Na ogromne kapelusze, odważne kolory i dodatki, które w oczach dawnych mieszkanek Nowego Jorku dyskredytują nowych przybyszy. Sposób, w jaki zmienia się z odcinka na odcinek styl „nowej” elity, usiłującej dopasować się do społeczności, która jej nie akceptuje, to niemalże osobna historia, opowiedziana wyłącznie za pomocą kostiumów. Lata 80. XIX wieku to był niezwykle ekscytujący czas naznaczony eksperymentami, wynalazkami i zmianami społecznymi. Dynamicznie rozwija się kolej, powstają nowoczesne maszyny, kobiety zaczynają się emancypować, raptem kilkanaście lat wcześniej zniesiono niewolnictwo. Wyłania się zupełnie nowa grupa społeczna, która bogaci się dzięki własnej pracy i inwestycjom. Ci ludzie podróżowali regularnie między Stanami Zjednoczonymi a Europą, szukali nowości. Wtedy w Nowym Jorku po raz pierwszy na taką skalę pojawia się paryska moda. W tym samym czasie wynaleziono sztuczne barwniki do tkanin, co przełożyło się na istną rewolucję w strojach. Suknie wyglądały jak kolorowe cukiereczki i ciasteczka, pełne zdobień i bajecznych detali. Bogate kobiety przebierały się kilka razy dziennie i wydawały na ubrania niewyobrażalne pieniądze.
– Co daje więcej satysfakcji: tworzenie kostiumów historycznych na podstawie materiałów źródłowych, jak w „Pozłacanym wieku”, czy osadzonych w alternatywnej rzeczywistości, jak chociażby w horrorze „Ciche miejsce” z Emily Blunt?
– Proces jest bardzo podobny, bo w obydwu przypadkach na podstawie analizy materiałów i rozmów z twórcami powstają pewne koncepty, które muszą złożyć się w logiczną i spójną całość. W przypadku produkcji kostiumowych możemy się odnieść do materiałów źródłowych, zestawić je z własnymi projektami. Nie możemy jednak wyłącznie imitować, trzeba podejść do zadania twórczo, bo najważniejsza jest opowiadana historia. Kostiumy mają służyć opowieści, wzbogacać ją, sprawiać, że widzowie będą się dobrze bawić podczas seansu.
– Czasami też filmowe kreacje zaczynają żyć własnym życiem i przenikają do codzienności. Pani kostiumy z „Kochanków z Księżyca: Moonrise Kingdom” Wesa Andersona były po premierze filmu najpopularniejszym przebraniem na Halloween. Taka reakcja widzów to najwyższa forma uznania dla kostiumografa?
– Bardzo nas to ucieszyło, że nasza praca została doceniona przez widzów i stała się na tyle popularna, że posłużyła za inspirację do świątecznych strojów. To była taka wisienka na torcie. Ten zawód jest tak wymagający i trudny, że każda nagroda, dostrzeżenie naszej pracy daje ogromną satysfakcję. Dużo mówi się też o kostiumach z „Pozłacanego wieku”, chyba pierwszy raz spotkałam się z tak dużym odzewem ze strony publiczności. Ludzie reagują na piękno, rozmach, w mediach społecznościowych prowadzą dyskusje, analizują konkretne suknie. Zawsze staram się temu wszystkiemu przyglądać z bezpiecznego dystansu. Każda stylizacja ma swoich fanów i przeciwników, nie da się zadowolić wszystkich. A my jesteśmy tak nieludzko zajęci podczas pracy nad filmem czy serialem, że nie zostaje nam dużo czasu na rozważania, jak widzowie odbierają naszą pracę. Kiedy po kilkunastogodzinnym dniu zdjęciowym wracam do domu, w którym czeka na mnie dwójka moich cudownych dzieci, nie mam ochoty siadać do komputera i czytać wszystkich wpisów na Facebooku na temat moich sukienek. Trzeba zachować umiar. Wolę spędzić czas z rodziną, pograć na pianinie.
– W dorobku ma pani współpracę między innymi ze Stevenem Spielbergiem, Wesem Andersonem. Ubierała pani największe gwiazdy hollywoodzkiego kina – od Tildy Swinton, Matta Damona przez Bruce’a Willisa po Jennifer Aniston czy Nicole Kidman. Te nazwiska to spełnienie marzeń kostiumografa. Ma pani ulubioną gwiazdę, którą lubi pani ubierać?
– Każda z tych produkcji czegoś mnie nauczyła i każda była pewnego rodzaju wyzwaniem. Miałam ogromny przywilej pracować z bardzo dobrymi reżyserami, aktorami. Wnoszą do współpracy swoje doświadczenie, wizję, wrażliwość. Wtedy dzieje się magia kina. W naszej pracy jest dużo niewiadomych, niezależnie, czy produkuje się film, czy serial. Ogromną przyjemnością było dla mnie przygotowanie kostiumów do serialu HBO „To wiem na pewno” z moimi przyjaciółmi Markiem Ruffalo i Derekiem Cianfrance’em – to było moje pierwsze spotkanie z formułą miniserialu, które pozwoliło mi nabrać pewności siebie. Dzięki temu, kiedy pojawiła się szansa na dołączenie do ekipy kolejnego serialu HBO, „Pozłacanego wieku”, czułam, że sobie poradzę, mimo że nigdy nie pracowałam nad tak dużą produkcją. Teraz ze spokojem zaczynam pracę nad drugim sezonem. Dzisiaj dzielę swój czas między filmy i seriale, nie zamykam się na żadną formę. Szukam materiału, który jest ciekawy, dzięki któremu będę mogła się czegoś nauczyć. Żałuję, że nie mam okazji pracować obecnie w teatrze, ale bardzo trudno połączyć to logistycznie z pracą nad innymi produkcjami – każda z tych dziedzin wymaga dużej dyspozycyjności. Niedawno skończyłam pracę przy kryminale „The Pale Blue Eye” Scotta Coopera z Christianem Bale’em i nowym filmie Wesa Andersona z Benedictem Cumberbatchem. Teraz wracam ponownie do „Pozłacanego wieku”. Wybieram takie projekty, które mnie interesują. Jeżeli coś do mnie nie przemawia, wydaje mi się nudne, nie idę w to. Trudno jest wtedy wykonać dobrą pracę.
– Ma pani jakieś nazwisko marzeń? Aktora, aktorkę, twórcę, z którym chciałaby pani współpracować?
– Nie myślę o tym teraz. Bardzo ważne jest dla mnie to, co dzieje się w Polsce, którą regularnie odwiedzam, i na świecie – kryzys migracyjny, wojna w Ukrainie. Uważam, że w obecnych warunkach nie możemy sobie pozwolić na neutralność.
– Jaka jest pani reakcja? Jak zamierza pani pomóc?
– Z jednej strony jestem częścią eskapistycznego systemu, który dostarcza ludziom rozrywki. Wszyscy potrzebujemy chwili wytchnienia, żeby móc nabrać sił i zmierzyć się z tym, co dzieje się obok nas. Moim zadaniem jest więc opowiadanie historii, które dając widzom oddech, jednocześnie przekazują im pewne wartości. Mimo to czuję, że powinnam robić więcej.
Moją drugą ogromną pasją jest fotografia, robiłam zdjęcia przez całe życie. Moja rodzina mieszka przy granicy. To, co dzieje się w Polsce od kilku miesięcy, jest mi ogromnie bliskie. Obecnie przygotowuję album poświęcony tematyce migracji i uchodźcom. Zapraszam do współpracy polityków, aktywistów. Chcę uchwycić moment, w którym znaleźliśmy się jako ludzkość. W ciągu ostatnich kilku miesięcy książka rozrosła się już kilkukrotnie i nie wiem, dokąd mnie to doświadczenie zaprowadzi. Zauważam, że zaczyna być to dla mnie tak samo ważne jak praca zawodowa.