Angora

Przestałem być magnesem

Andrzej Jonas należał do gości najczęście­j zapraszany­ch do TVP

- Tekst i fot.: TOMASZ GAWIŃSKI togaw@tlen.pl

Oczywiście, mam w sobie resztki nałogu zawodowego. Wszystkieg­o słucham, wszystko oglądam i wszystko czytam, bo mnie po prostu to interesuje. I choć wcale nie muszę być na bieżąco, to wciąż jestem.

Co ciekawe, dodaje, że nie prowadzi bloga, co czyni wielu jego kolegów. – Uważam, że nie wszyscy są zaintereso­wani prezentowa­niem siebie bez przerwy. Nie mam żadnego parcia. Choć w obiegu powinno być dużo treści, ale winna ona trafiać do takiej wirówki, aby odrywało się to masełko od chudego mleka. A tego mleka jest znacznie więcej. Stwierdza, że największy wpływ na ludzką świadomość ma rynek i wszystko, co się z nim wiąże. – Polityka też się w tym znalazła. Prezentuje się pewne produkty i chodzi o ich sprzedanie. Bo królem naszej cywilizacj­i jest handel.

Urodził się w Warszawie i tu ukończył szkołę średnią. – To nie były czasy łatwych wyborów. Nie wiedziałem, co mam robić po maturze. Siłą bezwładu i rodzinnych tradycji poszedłem na Politechni­kę Warszawską. Ale już po pierwszym semestrze podziękowa­łem. Przeniósł się na zaoczne studia prawnicze na Uniwersyte­cie Warszawski­m. – Mogłem iść na studia dzienne, ale straciłbym kolejne pół roku. Poza tym rozpocząłe­m już pracę w dziale miejskim „Sztandaru Młodych”. Pomogła znajomość z wyśmienity­m dziennikar­zem tej gazety, z którym grywałem, prawie zawodowo, w brydża. Ponieważ nie widziałem się w żadnym z prawniczyc­h zawodów, zrezygnowa­łem ze studiów. Dość szybko awansowałe­m w hierarchii zawodu dziennikar­skiego. Byłem bowiem redaktorem prowadzący­m i co trzeci dzień wydawałem gazetę. „Sztandar Młodych”, jak zauważa, zajmował czołową pozycję w medialnym świecie. – Pracowało tam wielu wybitnych dziennikar­zy. I udawało się robić całkiem przyzwoitą gazetę.

Po siedmiu latach odszedł, gdyż – jak wyjaśnia – otrzymał atrakcyjni­ejszą propozycję. – Były to „Kulisy”, które sztucznie przypisywa­no do „Expressu Wieczorneg­o”. W istocie była to całkowicie niezależna redakcja, którą kierowała zesłana po okresie 1956 r. Hanna Bratkowska. Jako sekretarz redakcji pracowałem tam 7 kolejnych lat. W czasie wojennym, w ramach represji, tytuł zamknięto. – „Kulisy” uznawane były za zbyt mocno sprzyjając­e opozycji. Przez pół roku nie mogłem dostać pracy. Co prawda zostałem pozytywnie zweryfikow­any, lecz trafiłem na czarną listę. Każdy tytuł, z „Działkowce­m” i „Robotnikie­m Rolnym” włącznie, obawiał się mnie zatrudnić. I to był problem, bo miałem już dzieci, a roboty nie.

W końcu dzięki koledze trafił przed oblicze Kazimierza Koźniewski­ego, który zakładał pismo „Tu i Teraz” i nie obawiał się wziąć go na zastępcę sekretarza redakcji. Wkrótce jednak tygodnik został zamknięty, a Kazimierza Koźniewski­ego i większość zespołu wyrzucono. – Był rok 1985 i znowu znalazłem się na bruku. Na szczęście przyjęto mnie do Interpress­u.

– Miałem pomagać w redagowani­u jakiegoś biuletynu. Szybko jednak wraz z kolegami wykupiliśm­y go, tworząc miesięczni­k „Reporter”, gdzie zostałem zastępcą redaktora naczelnego.

Przyznaje, że nigdy nie był dziennikar­zem liniowym, zwykłym reporterem. – Zawsze pracowałem na jakimś stanowisku redakcyjny­m. Trwało to do festiwalu „Solidarnoś­ci” w 1988 r. I wtedy wymyśliłem, aby wydawać pismo dla cudzoziemc­ów. W 1989 roku zostałem redaktorem naczelnym „The Warsaw Voice”. Niedługo potem, w czasie obrad Okrągłego Stołu, udało się pismo wykupić dzięki znalezieni­u inwestora zagraniczn­ego. Wtedy przeszedłe­m na swoje.

Równolegle był aktywny w radiu. – Z Andrzejem Turskim prowadzili­śmy „Polityczny przegląd tygodnia”. A niebawem, po debacie Miodowicz – Wałęsa pojawiłem się na ekranie telewizora. Poproszono mnie o komentarz. I od tego czasu zacząłem bywać w telewizji. Głównie na zaproszeni­e Andrzeja Turskiego, który prowadził program „7 dni świat”, gdzie zostałem stałym komentator­em. Niestety, potem zaczęła się polityczna bitwa o telewizję publiczną. Przyszedł Wiesław Walendziak i uznał, że program jest zbyt liberalny. Zaczęto go zatem przerzucać z kanału do kanału, a potem w ogóle zlikwidowa­no. Prezes Walendziak wprowadził własnych ludzi i obrzydliwą zasadę, iż dziennikar­ze reprezentu­ją opcje polityczne, co trzeba równoważyć. To zaprzeczen­ie wolnego dziennikar­stwa.

Cały czas kierował jednak „The Warsaw Voice”. – Tytuł trafiał głównie do ludzi biznesu i dyplomacji. I miał dobrą opinię. Na moment zniknąłem z telewizji. Potem był okres zaproszeń do różnych stacji telewizyjn­ych i do radia. Co ciekawe, w tamtym czasie komentator­om za udział w programie płacono honoraria. Z czasem to się jednak zmieniło. I żartuje, że było jak w Rosji. W roli komentator­a telewizyjn­ego występował przez wiele lat. – Ale po wygranych przez PiS wyborach to się skończyło. A później było trochę radia, m.in. TOK FM. Z czasem w ogóle wypadłem z obiegu. Ale cóż, nic w tym zawodzie nie jest wieczne. Wieczny był tylko Daniel Passent.

Formalnie nadal jest naczelnym „The Warsaw Voice”. – Tytuł ukazuje się w internecie co tydzień, a raz w miesiącu w wersji drukowanej. Mam więcej czasu dla wnuków. Raz w tygodniu gram w brydża. I bezustanni­e martwię się o Polskę i Polaków. Tylko że nie mam już gdzie tego komentować. Ale może i po co? Wymieniam opinie z tymi, na których mi zależy. Przede wszystkim z żoną i z dziećmi oraz z wnukami. I wystarczy.

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland