Przypadki starszej pani(105) Weekend bez pracy na zmarnowanie
Dni wolne od pracy są niezbędne, bo kiedy by człowiek zrobił porządki w domu. Pajęczyny wciąż się zbierają, zwierzęta codziennie gubią sierść, a warstwa kurzu staje się coraz grubsza. Sobota i niedziela to zatem najbardziej zajęte dni w tygodniu. Z łazienkowych szafek i spod zlewu wyjeżdżają butle z różnymi chemicznymi świństwami. Uzbrojona w przyjemne dla oka kolorowe szmateczki zabieram się do walki z uporczywie powracającym brudem. Niewolnik w postaci samojezdnego odkurzacza rozpoczyna pracę. Oprócz niego potrzebny jest samochodowy do szperania w zakamarkach, do których goście i tak nie zaglądają. Miotełką do odkurzania książek, zużytą do granic niemożliwości, ściągam pajęczyny. Głupio ustawiona na chybotliwej drabince startuję z najwyższego poziomu, by skończyć na czołganiu się po podłodze. W połowie wysokości są jednak półki, na których już po pięciu godzinach i tak będzie widać kurz. Wycieranie bibelotów i ramek ze zdjęciami zajmuje najwięcej czasu. Człowiek traci cenne minuty na próbie rozpoznania siebie z młodości. Potem wszystko trzeba ustawić na swoim miejscu, bo w babcinym mieszkaniu nic nie ma prawa się zmieniać. Wszelkie przestawienia zaburzają bowiem wypracowany przez lata stan ducha i przyzwyczajenia, w sumie niegodne poważnego traktowania. Ale co zrobić, gdy opcja robienia rewolucji nie jest zbyt interesująca. Szuflady pożerają bowiem połowę szpargałów, które na co dzień jednak cieszą oko i przypominają, że kiedyś to człowiek był w stanie nawet na skakance skakać. Teraz chodzi o to, żeby w łazience nie wyrósł grzyb, a za szafką kuchenną nie pojawiła się pleśń. Dlatego psiuk i psiuk, gdzie się da, aż opary pozbawią człowieka tchu. I tak w poczuciu spełnienia obywatelskiego obowiązku mija weekend. Ale nie każdy taki jest. Niekiedy godziny mijają, a tu nic nie jest zrobione, poza zjedzeniem obiadu. Wtedy jestem w szoku, jak wiele można nie zrobić, mając do dyspozycji wolne całe dwa dni.
MIROSŁAWA KAMIŃSKA