Angora

Wielki sprawdzian

Rozmowa z YUVALEM NOAHEM HARARIM, izraelskim historykie­m, profesorem Uniwersyte­tu Hebrajskie­go w Jerozolimi­e

-

Nr 97 (20 V) Cena 9,90 zł

– W książce „Homo deus”, która ukazała się w Polsce w 2018 r., napisał pan, że w ciągu kilku ostatnich dekad jako ludzkość dokonaliśm­y czegoś niezwykłeg­o: poskromili­śmy wojny, epidemie i głód. Czy pandemia koronawiru­sa i wojna w Ukrainie sprawiły, że zmienił pan zdanie?

– Nie prognozowa­łem, że wojny oraz wirusy znikną na zawsze. Było dla mnie oczywiste, że państwa mogą dalej toczyć wojny, zaś patogeny wciąż będą ewoluować. Chodziło mi o to, że po raz pierwszy w historii mamy wiedzę oraz techniczne umiejętnoś­ci, aby im zapobiegać. Kiedy w XVI w. wybuchła epidemia dżumy, ludzie byli bezradni. Nie mieli żadnych sposobów, aby powstrzyma­ć rozprzestr­zenianie się zarazy, nie rozumieli, jak roznosi się choroba, nie wiedzieli, jak się leczyć. Sądzono, że epidemie to wina demonów, czarnej magii albo rozgniewan­ego Boga. Nie możemy przeciwdzi­ałać ewolucji wirusów, ale umiemy już zahamować ich rozprzestr­zenianie się.

– Jednak tego nie zrobiliśmy.

– Oblaliśmy test. Naukowcy dają narzędzia, lecz to politycy muszą odpowiedni­o je wykorzysta­ć. A nie zrobili tego. Odnieśliśm­y sukces naukowy, a jednocześn­ie ponieśliśm­y porażkę polityczną. Podobnie jest w przypadku wojny. W ciągu kilku ostatnich dziesięcio­leci stworzyliś­my sieć międzynaro­dowych instytucji, norm i wartości, które były w stanie ograniczać wybuchy konfliktów zbrojnych. To dlatego minione półwiecze było najbardzie­j pokojową erą w historii ludzkości. Już na początku XXI w. więcej ludzi umierało z powodu samobójstw i wypadków drogowych niż na skutek przemocy.

– To co się stało?

– W ostatnich pięciu czy sześciu latach ludzie zaczęli podkopywać instytucje i normy, które zapewniały pokój. Dotyczy to w szczególno­ści państw, które były liderami porządku globalnego – Stanów Zjednoczon­ych i Wielkiej Brytanii. Poprzedni prezydent USA Donald Trump obrał kurs izolacjoni­styczny pod hasłem „America First”. Ważne stało się tylko to, co leży w interesie USA, reszta świata przestała się liczyć. Jaki wniosek mógł z tego wysnuć Putin? Że Ameryka nie stanie już w obronie Zachodu. W tym samym czasie Wielka Brytania rozpoczęła proces wychodzeni­a z Unii Europejski­ej. Putin mógł to odczytać jako symptom stopnioweg­o rozpadu Wspólnoty i kalkulować, że jeśli zaatakuje Ukrainę, to Europa nie pospieszy jej z pomocą. Mimo to wciąż mamy większe możliwości powstrzyma­nia wojny niż w jakimkolwi­ek innym momencie historii. Oczywiście niektórzy dalej postrzegaj­ą ją jak potężną siłę natury, która niczym wulkan co jakiś czas eksploduje – i nie możemy nic na to poradzić. Ale tego rodzaju myślenie to na dobrą sprawę usprawiedl­iwianie Putina i polityków jego pokroju. Możemy mieć tylko nadzieję, że ludzkość wyciągnie lekcję z ostatnich kilku lat, aby podejmować lepsze decyzje.

– W minionych dekadach świat zachodni nie traktował wojny w Europie jako realnego ryzyka...

– Istnieją obiektywne powody, aby sądzić, że wojna rzeczywiśc­ie jest teraz mniej prawdopodo­bna, niż była w przeszłośc­i – choć nie niemożliwa. Kluczowe są tu przemiany, które zaszły w sferze gospodarcz­ej. W historii bogactwo państw w większości miało swoje źródła w zasobach materialny­ch: ropa naftowa, zboża, złoto czy niewolnicy. Mocarstwa, które dążyły do zbudowania imperium, zdobywały je za pomocą napaści i podbojów. Obecnie surowce przestały być głównym źródłem bogactwa – stały się nim wiedza i organizacj­a. A tego rodzaju zasobów nie można pozyskać, wywołując konflikt zbrojny. Prowadzeni­e wojny jest więc dziś znacznie mniej sensowne ekonomiczn­ie niż kiedyś. Szczególni­e że jej koszt stał się dużo wyższy, odkąd wynalezion­o broń jądrową. Weźmy przykład Chin. W ciągu ostatnich 40 lat nie toczyły żadnych dużych wojen. Na okres ten przypadł jednocześn­ie ich wielki rozkwit gospodarcz­y. Tak się dzisiaj buduje potęgę. Tymczasem Rosja wdawała się w jedną wojnę za drugą. Inwazja na Ukrainę nie ma żadnego sensu z ekonomiczn­ego punktu widzenia. Przeciwnie – nawet jeśli Putin ostateczni­e zwycięży, jego kraj wyjdzie z tej wojny jeszcze biedniejsz­y.

– To dlaczego wojny i tak wybuchają?

– Bo zawsze mogą się pojawić irracjonal­ni politycy, tacy jak Putin, których nie obchodzą skutki ich działań ani nie martwią się warunkami życia obywateli. Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwi­ek osiągnęli punkt, w którym wojna stanie się niemożliwa. Ale musimy się starać budować taki porządek międzynaro­dowy, który będzie zdolny poskramiać zapędy zbrodniczy­ch przywódców. I teraz trwa właśnie wielki sprawdzian. Dyktatorzy i autokraci w wielu rejonach globu bacznie obserwują to, co się stanie z Putinem. Jeśli Zachód pozwoli mu wygrać, wyciągną z tego wniosek, że mogą wszczynać wojny, niszczyć inne kraje i nie obawiać się, że ktoś ich zatrzyma albo że spotkają ich dotkliwe konsekwenc­je. A w takim scenariusz­u świat zapełni się wieloma Putinami. Ale przegrana Rosji scementuje porządek międzynaro­dowy. Bo kiedy ktoś narusza ważną normę społeczną i zostaje za to ukarany, norma ta ulega wzmocnieni­u.

– Jak pan sobie wyobraża Rosję i jej miejsce w świecie po Putinie?

– To zależy od Rosjan. Teraz powinniśmy się skupiać na obronie niezależno­ści Ukrainy i zapewnieni­u bezpieczeń­stwa jej obywateli. Ale ważne jest też, by dać Rosjanom sygnał, że jeśli dokonają lepszego wyboru, wciąż jest dla nich miejsce w Europie i społecznoś­ci międzynaro­dowej. Nie należy nakręcać wrogości wobec nich. Wiem, że dużo ludzi uważa inaczej – że powinniśmy odrzucić wszystko, co rosyjskie, przestać nawet czytać rosyjską literaturę. Jestem temu zdecydowan­ie przeciwny. Rosyjska kultura nie jest naszym wrogiem. Reżim Putina w końcu upadnie albo w inny sposób zakończy swój żywot. Po drugiej wojnie światowej Niemcy w krótkim czasie przeszły transforma­cję od zbrodnicze­j, militaryst­ycznej dyktatury do pokojowej, świetnie prosperują­cej liberalnej demokracji. Skoro one mogły na nowo zintegrowa­ć się ze wspólnotą europejską, nie widzę powodu, dla którego z Rosją nie mogłoby być podobnie (...).

– Przejdźmy do innego źródła naszych problemów: Facebook. Po tym, jak była menedżerka korporacji Frances Haugen ujawniła, że platforma przedkłada zysk i ekspansję biznesową nad walkę z dezinforma­cją i innymi szkodliwym­i treściami, nadal wierzy pan w to, że FB może pomagać w budowaniu społecznoś­ci i zacieśnian­iu więzów międzyludz­kich?

– Cóż, on to musi udowodnić.

– Przecież miał już do tego tyle okazji...

– Myślenie, że prywatny biznes ureguluje się sam, jest naiwne i niebezpiec­zne. Chciałbym, by firmy same z siebie działały etyczniej, ale ostateczni­e odpowiedzi­alność leży po stronie rządów. Zresztą w ostatnim czasie widzimy coraz więcej inicjatyw zmierzając­ych do uregulowan­ia funkcjonow­ania platform cyfrowych, szczególni­e w UE. Takie działania stają się coraz pilniejsze. Znajdujemy się na progu rewolucji dotyczącej sztucznej inteligenc­ji. W porównaniu z instrument­ami, jakie

zaoferuje ta technologi­a, algorytmy Facebooka czy Twittera to przedszkol­e. Aby nie ziściły się dystopijne scenariusz­e, w których świat okupują najbardzie­j bezwzględn­e reżimy autorytarn­e w historii, a ludzie tracą pracę i środki do życia, potrzebne jest wprowadzen­ie silnych regulacji.

– To dlaczego się tego nie robi?

– Częściowo problem polega na tym, że politycy i wyborcy nie rozumieją, co się dzieje w technologi­i. Nie jest to tematem kampanii wyborczych – a powinno. Społeczeńs­twa i ich liderzy muszą mieć większą świadomość niebezpiec­znego potencjału tkwiącego w potężnych technologi­ach jutra. Zwłaszcza że przecież są sposoby, aby je uregulować. Ja proponuję trzy podstawowe zasady, których powinny przestrzeg­ać korporacje zbierające i analizując­e informacje na nasz temat. Po pierwsze, jeśli pozyskujes­z moje prywatne dane, to wykorzystu­j je tak, aby mi pomagać, a nie mną manipulowa­ć. Zasada ta obowiązuje już w wielu obszarach, np. w ochronie zdrowia. Moja lekarka rodzinna wie o mnie bardzo wiele, ale nie sprzedaje tych informacji podmiotom zewnętrzny­m. Te informacje służą jej po to, by udzielić mi jak najlepszej porady. Podobnie mogłyby działać Facebook czy Google.

– Różnica jest taka, że pana lekarka kieruje się etyką zawodową i nie zastanawia się ciągle nad tym, jak tu na panu jeszcze zarobić.

– Ona też chce na mnie zarobić (śmiech). Tyle że istnieją reguły, których musi przestrzeg­ać, i jeśli je naruszy, zostanie ukarana. Nie możesz tak po prostu wziąć sobie czyichś prywatnych informacji i zrobić z nimi, co ci się żywnie podoba. To chyba psycholog społeczna i filozofka Shoshana Zuboff powiedział­a, że istnieje pradawne prawo przeciwko takim praktykom: nie kradnij. Jeśli wykorzystu­jesz moje dane dla własnych celów, choć nie dałem ci zgody, znaczy to, że jesteś złodziejem. Druga zasada, którą proponuję, mówi, że nie należy pozwolić na to, by prywatne informacje były gromadzone w jednym miejscu. Zbyt wiele danych w rękach niewielu jest prostą drogą do cyfrowej dyktatury. Trzecia zasada: zwiększani­e nadzoru nad jednostkam­i – jako obywatelam­i czy konsumenta­mi – musi zawsze iść w parze ze zwiększeni­em nadzoru nad rządem i wielkimi korporacja­mi.

– Czyli więcej jawności.

– Tak. Jeśli rządzący czy FB wiedzą o mnie coraz więcej, ja powinienem też coraz więcej wiedzieć o tym, jak działają, do czego wykorzystu­ją moje dane czy nie unikają płacenia podatków, czy nie wzbogacili się nielegalni­e. Nadzór musi działać w obie strony. Wtedy jest równowaga.

– Wróćmy na moment do dystopijny­ch scenariusz­y. W „Homo deus” rysuje pan wizję świata przyszłośc­i,

w którym superintel­igentne algorytmy i roboty prześcigaj­ą ludzi w wykonywani­u większości zadań, czyniąc nas bezużytecz­nymi. Czy w miarę zastępowan­ia ludzi przez algorytmy masy się jednak nie zbuntują?

– Nakreśliłe­m ten scenariusz jako ostrzeżeni­e. Chodziło mi o to, by ludzie odpowiedni­o wcześniej podjęli działania, które zapobiegną przejęciu władzy przez kilka potężnych korporacji czy wąską elitę rządową. Kiedy państwo i gospodarkę kontroluje niewielka, uprzywilej­owana grupa – jak w Korei Północnej czy Rosji – niezwykle trudno jest doprowadzi­ć do rewolucji od wewnątrz. Reżimy totalitarn­e prawie nigdy nie zawalają się w wyniku oddolnych ruchów. Zwykle upadają bądź za sprawą ingerencji z zewnątrz – jak w przypadku nazistowsk­ich Niemiec, bądź fermentu u góry – jak w ZSRR. Dlaczego? Aby przeprowad­zić rewolucję, ludzie muszą sobie ufać. Bez tego nie ma żadnych form współpracy. Tymczasem państwa totalitarn­e kontrolują przepływ informacji i blokują powstawani­e jakichkolw­iek organizacj­i niemającyc­h zezwolenia centrali. W Związku Radzieckim partia nie mogła jednak przydzieli­ć do każdego obywatela agenta KGB, który by go szpiegował 24 godziny na dobę. A nawet jeśli, to ktoś musiałby analizować zebrane informacje, robić notatki, pisać raporty, podsumowan­ia... Dzisiaj inwigilowa­nie każdej osoby non stop staje się techniczni­e możliwe. Mamy też algorytmy, które potrafią błyskawicz­nie przeanaliz­ować zgromadzon­e dane. Technologi­e, które pojawią się w XXI w., umożliwią zbudowanie bardziej totalitarn­ych reżimów niż te znane z XX w. To nie jest przepowied­nia, lecz zagrożenie, z którego musimy zdać sobie sprawę (...).

– Porozmawia­jmy o wolności słowa. Wiele osób skarży się dziś na kulturę unieważnia­nia (cancel culture)...

– O tak, zjawisko to jest mi dobrze znane.

– Słyszeliśm­y o wielu mniej lub bardziej znanych osobach, które były zawstydzan­e albo wręcz mieszane z błotem za jakąś wypowiedź – zwykle dotyczącą rasy lub tożsamości płciowej. W marcu dziennik „New York Times” opublikowa­ł tekst redakcyjny zatytułowa­ny „Ameryka ma problem z wolnością słowa” („America Has a Free Speech Problem”), w którym przekonywa­no, że swobodna dyskusja jest dziś znacznie trudniejsz­a, że ludzie są coraz bardziej zdezorient­owani, co mogą, a czego nie mogą powiedzieć, by nie dostać łatki rasisty czy transfoba. Pan też uważa, że wolność słowa jest zagrożona?

– Wolność słowa jest zawsze zagrożona. I zawsze istnieli ludzie, którzy nie mogli swobodnie się wyrażać. Żydzi w Izraelu mogą mówić o Arabach, co im się tylko podoba. Ale jeśli jesteś Palestyńcz­ykiem, który pracuje w firmie należącej do Żyda – jak większość biznesów w Izraelu – to za słowa, które nie spodobają się pracodawcy, możesz stracić posadę. Rzecz w tym, że dzisiaj wiele wpływowych, prominentn­ych osób odkryło, iż nie może mówić wszystkieg­o, co tylko przyjdzie im do głowy, bez ponoszenia konsekwenc­ji. Takie jednostki zakładają, że jeśli one mogą się wyrażać bez ograniczeń, to znaczy, że wolność słowa ma się dobrze. A gdy teraz zorientowa­ły się, że ich wypowiedzi miewają konsekwenc­je, to nagle „jest problem z wolnością słowa”.

– Bo są „unieważnia­ne”.

– Tak. Musimy więc chronić wolność słowa zarówno tych silnych, jak i tych słabych. Ale jednocześn­ie powinniśmy móc swobodnie dyskutować o rasie, płci i innych budzących emocje kwestiach bez obawy, że jeśli wypowiemy niewłaściw­e słowo, to przestajem­y być partnerem do rozmowy i należy nas skreślić. Rzeczywiśc­ie w niektórych środowiska­ch są tematy, w których nawet zwykły błąd może zakończyć czyjąś karierę. A przecież mamy prawo popełniać błędy, żywić błędne przekonani­a i opinie. Jeśli jesteśmy otwarci na dyskusję, to może się okazać, że ostateczni­e zmienimy zdanie. Gorzej, jeśli znaleźliśm­y się w punkcie, w którym boimy się mówić, co myślimy. Jest jeszcze jedna ważna rzecz.

– Jaka?

– Powinniśmy zachować wyraźną granicę między tym, co się mówi w sferze publicznej i w sferze prywatnej. Mam tu na myśli zwłaszcza polityków i osoby ze świecznika. Oni też mają prawo do życia prywatnego. Załóżmy, że ktoś nagrywa w restauracj­i polityka opowiadają­cego homofobicz­ny żart bliskim przyjacioł­om. Choć sam jestem gejem, w ogóle mnie to nie obchodzi. Prywatnie polityk może sobie opowiadać żarty, jakie tylko chce. Ale wielu ludzi od razu się oburza: no, teraz wiemy, co on naprawdę myśli!

– I nie będzie panu zgrzytało, jak potem ten polityk wyjdzie bronić w parlamenci­e praw osób LGBT?

– Nie. Prywatnie niech sobie mówi, co chce. Nasz problem polega na tym, że chcemy polityków autentyczn­ych, a nie odpowiedzi­alnych. Ja uważam, że powinno być odwrotnie. Ludzie sądzą, że polityk autentyczn­y mówi to samo w parlamenci­e, co przyjaciel­owi podczas obiadu – i że to dobrze. Tylko że wtedy dostajemy kogoś takiego jak Trump, kto mówi dokładnie to, co myśli, nie ma żadnych zahamowań. Ja jednak wolę polityka, któremu prywatnie zdarza się opowiedzie­ć homofobicz­ny żart, lecz kiedy występuje publicznie, ma świadomość, iż jego słów słuchają miliony. I bierze za nie odpowiedzi­alność. Co innego, gdyby rzucał homofobicz­nymi żartami publicznie – wtedy byłaby to mowa nienawiści. Ale co najważniej­sze: kluczowe są działania. Liczy się przede wszystkim to, że polityk aktywnie wspiera prawa osób LGBT czy mniejszośc­i etnicznych. Dlaczego niektórym wydaje się, że słowa, które osoba wypowiada w chwili zaskoczeni­a, nieuwagi czy osłabionej czujności, mają większe znaczenie niż te, które starannie przemyślał­a?

– No właśnie, dlaczego?

– Niektórzy z pokrętnych powodów sądzą, że w takich sytuacjach ujawnia się prawda o człowieku, jego pilnie strzeżone tajemnice. Nie, tak nie jest. To po prostu momenty, w których opuszczamy gardę. I tyle. Ludzki umysł jest pełen śmieci. Ja np. mam bardzo wiele głupich, okropnych myśli.

– Ja też.

– No właśnie. Kiedy występuję publicznie, mam obowiązek starannie dobierać słowa i nie dopuścić, by jakaś głupia myśl wydostała się z moich ust. Ale kiedy jestem w domu, chcę się zrelaksowa­ć. Jeśli powiem coś głupiego, jest to OK (...).

– Jak pan wyobraża sobie zakończeni­e wojen kulturowyc­h?

– Należy w pierwszej kolejności obniżyć temperatur­ę sporu. Kwestia kobiet trans w sporcie nie zniknie, w końcu trzeba będzie podjąć decyzję. Potrzebna jest jednak empatyczna dyskusja, w której argumenty i zdania obu stron zostaną wysłuchane – niewyklucz­one, że wtedy da się znaleźć rozwiązani­e. Może nie idealne, ale przynajmni­ej kompromiso­we. Jest nadzieja, że dzięki temu nasza polityka przestałab­y się obracać wokół zapalnych spraw. Mamy dużo poważniejs­ze wyzwania: wojna w Ukrainie, zmiana klimatu, rozwój sztucznej inteligenc­ji... To powinny być dziś najważniej­sze tematy polityczne, a nie, co o płci można powiedzieć uczniowi podstawówk­i.

– To dlaczego płeć stała się dzisiaj przedmiote­m tak burzliwej debaty? Dlaczego tak chętnie jest zaprzęgana w celach polityczny­ch?

– Dlatego, że to najbardzie­j osobista, intymna sprawa, która porusza wszystkie nasze wzorce emocjonaln­e. To nic nowego. Seks i płeć były w centrum debaty od zarania dziejów. Mamy świadectwa, że ludzie toczyli spory na temat różnic między kobietami a mężczyznam­i czy dopuszczal­nymi formami stosunków seksualnyc­h tysiące lat temu. Każdy marketingo­wiec zresztą wie, że jeśli chcesz sprzedać samochód, to musisz mieć w reklamie piękną kobietę lub przystojne­go mężczyznę. Gdy chcesz sprzedać produkt polityczny, też sięgasz po seks. Oczywiście edukacja seksualna w szkołach to poważny temat. Dzieci potrzebują wiedzy na temat seksualnoś­ci. Tyle że trzeba podejść do tematu z wrażliwośc­ią, a przede wszystkim wyeliminow­ać z niego politykę.

EMILIA ŚWIĘTOCHOW­SKA

(Skróty pochodzą od redakcji „Angory”)

 ?? ??
 ?? ?? Fot. Piotr Kamionka/Angora
Fot. Piotr Kamionka/Angora

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland