Czerpię z życia przyjemność
Feliks Falk należy do najwybitniejszych polskich artystów ostatniego półwiecza
Jest jednym ze współtwórców kina moralnego niepokoju. Malarz i grafik, ale przede wszystkim reżyser teatralny i filmowy. Autor wielu scenariuszy filmowych, spektakli i słuchowisk radiowych. Twórca blisko dwudziestu filmów, w tym kultowego już „Wodzireja”. Ostatni swój spektakl zrealizował dziesięć lat temu. Film jeszcze wcześniej. Od tego czasu nie angażuje się już w żadne projekty. Poza jednym. Napisał książkę.
– Książka pojawiła się na rynku kilka miesięcy temu – w grudniu ubiegłego roku. Nosi tytuł „Wodzirej i inni”. Jest o mojej pracy artystycznej. W filmie, w teatrze, w telewizji. Wiele miejsca autor poświęca w niej swojej tożsamości i rodzicom, którzy byli komunistami. – Piszę o sporze z nimi, bo kiedy miałem już pewną świadomość, dowiedziałem się, czym jest naprawdę komunizm. Czym była ta ideologia – mówi. – To takie życiowe résumé. Wiele już lat jest na formalnej emeryturze. – Ostatnia rzecz, którą zrobiłem, to sztuka telewizyjna. Nie mojego autorstwa, tylko izraelskiej pisarki Savyon Liebrecht. Jej „Rzecz o banalności miłości” nawiązuje do książki Hannah Arendt „Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła”. To bardzo ciekawy spektakl, z dobrymi aktorami. Zaprezentowany został w Teatrze Telewizji. Ale to było dziesięć lat temu. Ostatnia moja rzecz... Przestał pracować, bo był już nieco zmęczony. – Zrobiłem dziewiętnaście filmów i serial. Można więc zrozumieć, że odechciało mi się zrywać wcześnie rano na plan filmowy. Nie miałem już specjalnej motywacji do realizacji nowych obrazów. Po transformacji, kiedy filmy musiały już być samofinansujące się, przy pewnej pomocy instytucji państwowych, straciłem cierpliwość do zbierania pieniędzy.
Urodził się w Stanisławowie, dzisiejszym Iwano-Frankiwsku. Pochodzi z rodziny o korzeniach żydowskich. – Ledwo się urodziłem, piszę o tym zresztą w książce, mama uciekła do ZSRR. W Stanisławowie byłem raptem kilka miesięcy. Ojca Rosjanie wcielili do armii, gdzie się rozchorował i znalazł się w kołchozie, gdzie przebywaliśmy z mamą. W 1946 r. rodzice postanowili wrócić do Polski. Przyjechali do Wałbrzycha na ponad rok. – Potem była już Warszawa, gdzie ojciec znalazł pracę. I tam zacząłem chodzić do szkoły. Przed maturą zainteresował się plastyką. – Wcześniej miałem inne plany. Myślałem, że pójdę na medycynę. W pewnym momencie jednak zaczął rysować: – Często spotykałem się z moim przyjacielem, który stwierdził, że idzie na studia artystyczne, chciał studiować na ASP. Zaczęliśmy razem rysować i poszliśmy wspólnie na egzamin. Nie zdaliśmy! Udało się dopiero za drugim razem.
Studiował malarstwo i rysunek. A później dodatkowo grafikę. Kiedy z dyplomem odszedł z uczelni, od razu znalazł pracę. – Miałem to szczęście, że załapałem się jako grafik w miesięczniku „Magazyn Polski”. Dawało mi to swobodę i bezpieczeństwo. W pewnym momencie uległ namowie swojego przyjaciela ze szkoły podstawowej Marcela Łozińskiego, dziś sławnego dokumentalisty, który już wtedy studiował w łódzkiej szkole filmowej, aby zdawać na tę uczelnię. – Wszyscy kochaliśmy kino, to było coś magicznego, ale nigdy wcześniej nie myślałem, żeby robić filmy. Poszedł na egzamin i zdał. – To był szczególny rok, gdyż dwanaście miesięcy wcześniej, w 1968 r., zawieszono nabór na studia, a potem obowiązywały już punkty dodatkowe za pochodzenie. Ówczesne władze uznały, że w Filmówce jest za dużo inteligentów, zwłaszcza z Warszawy. Chcieli to wymieszać. I dopuścili do egzaminów ponaddwukrotnie więcej osób. Później oczywiście duża ich część się wykruszyła.
Mimo silnej konkurencji zdał na dziewiątym miejscu. – Studia trwały cztery lata, ale ja je skończyłem w trzy. Zrobiłem etiudę dokumentalną i jako absolutorium obraz fabularyzowany pt. „Siła przebicia”. Wcześniej dostałem pracę asystenta przy „Weselu” Andrzeja Wajdy. Na planie spędziłem jednak tylko jeden dzień. Dlaczego? Bo dowiedziałem się, że są pieniądze na film absolutoryjny i wolałem skończyć szkołę. Zaraz po jej ukończeniu trafił do „Zespołu X”, który nieco wcześniej założył Andrzej Wajda. – I Wajda mnie przyjął. Ale nie na ładną twarz, tylko dlatego, że miałem pewną legitymację, bowiem na Festiwalu Etiud Szkolnych dostałem dwie nagrody za te moje filmy na studiach. Stał się jednym z pierwszych członków „Zespołu X”. Potem doszli m.in. Agnieszka Holland i Ryszard Bugajski. – Bardzo szybko udało mi się zrobić film telewizyjny. Nazywam to przeddebiutem. Był to półgodzinny „Nocleg”. Udał się, nawet zdobył jakąś nagrodę na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdańsku. I to otworzyło mi drzwi.
Andrzej Wajda uznał wtedy, że nadaje się już do debiutu. – I bodaj jako pierwszy zadebiutowałem w tym zespole. Był to film „W środku lata”, który jednak nie okazał się zbytnim sukcesem. Został dostrzeżony, ale bez cudów. Później nakręcił „Wodzireja”. – Zainspirowała mnie pewna opowieść, ale scenariusz napisałem już od siebie, oryginalny. W trakcie realizacji filmu, kiedy widział, jak gra Jerzy Stuhr, gdy obserwował jego energię, dynamikę, to wiedział, że będzie to wyjątkowy obraz. – Potem, niestety, skrzydła mi opadły, bo poszedł na rok „na półkę”. Komercyjny sukces „Wodzireja” przeszedł jednak jego oczekiwania. – Początkowo w dystrybucji była zaledwie jedna kopia. Potem dwadzieścia. Przez rok film obejrzało milion widzów. A kolejna była „Szansa”, która otrzymała nagrodę za scenariusz.
Wyróżniano go wielokrotnie na różnych festiwalach. Trzy razy nagradzany był za reżyserię. Podobnie było ze scenariuszami. Po „Szansie” miał chwilę przerwy. A później zrealizował „Był jazz”, temat ważny politycznie. Pokazał w nim zderzenie dwóch kultur – podziemnej, zakazanej, i tej oficjalnej. Przez to zresztą film przez kilka lat przeleżał na półce. Potem były kolejne produkcje – kontynuacje „Wodzireja” – „Idol” i „Bohater roku”, a także „Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce”, i „Koniec gry”.
Po transformacji z Dorotą Ostrowską i Jerzym Sztwiertnią założyli wytwórnię filmową Focus Film. I tam powstała „Samowolka” – głośny obraz o rządzącej w wojsku fali. W wielu swoich filmach reżyser wykazywał dużą wrażliwość społeczną, poruszając często kontrowersyjne tematy i przedstawiając swoich bohaterów w określonym świetle. Tak też było z „Komornikiem”. – To był dobry scenariusz Grzegorza Łoszewskiego. Od razu mi się spodobał. Świetny bohater. Nie wszystkim jednak „Komornik” przypadł do gustu. Ale i tak odniósł duży sukces i zdobył główną nagrodę na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Do którego z filmów z bogatego dorobku twórczego ma największy sentyment? – Do „Wodzireja”. Zawsze lubi się ten film, który miał sukces i potwierdził, że zamierzenie było słuszne. To był obraz, który chciało się robić, wyzwalał we mnie energię, włożyłem w niego całego siebie. Ale również dlatego, że grał Jurek Stuhr. To była wielka frajda patrzeć na jego pracę na planie. Generalnie każda produkcja była inna, trudno porównywać.
Teraz odpoczywa, spotyka się z przyjaciółmi, podróżuje. – Czerpię z życia przyjemność. Czasu nie nadrobię, ale mogę cieszyć się dniem dzisiejszym. Czy chciałbym jeszcze coś zrobić? Chętnie zrealizowałbym coś w Teatrze Telewizji. Ale z tą telewizją nie jest mi po drodze. Bardziej interesuje mnie teraz oglądanie filmów i seriali streamingowych niż własna praca. Czytam też książki, udzielam się towarzysko, póki jeszcze mogę. Nie jest ze mną jeszcze tak źle.