Urodziłem się 100 lat temu
Fragmenty rozmowy z prof. ALEKSANDREM KRAWCZUKIEM
– Panie profesorze, jest pan wybitnym znawcą historii starożytnej. Proszę powiedzieć, skąd wzięło się to zainteresowanie, pasja właściwie, bo przecież historii starożytnej poświęcił pan prawie całe swoje życie. Kiedy pan się zainteresował historią?
– Proszę pani, to z natchnienia bogów olimpijskich (śmiech). A bogowie zadziałali poprzez łacinę, bo musi pani wiedzieć, że w moich czasach gimnazjalnych i licealnych, przed wojną, łacina i historia to były najważniejsze przedmioty. A więc podsumowując, umiłowanie łaciny, a poprzez umiłowanie tego języka także świata i ludzi, którzy się nim posługiwali. Otóż tam właśnie, w gimnazjum i liceum, pokochałem łacinę, która jest cudownym językiem, a obecnie u schyłku swoich dni jestem świadkiem, że łacina umiera; zniesiono ją nawet jako przedmiot fakultatywny, maturalny. Trudno tą jedną rozmową ogarnąć całe stulecie wspomnień, przemyśleń i refleksji. Obserwuję z przykrością wielką dekadencję naszych czasów, i to w bardzo wielu dziedzinach życia społecznego, świadome przekreślanie wielowiekowego postępu myśli ludzkiej, szlachetnych działań wielu jednostek, patriotycznych dążeń do wolności. I umiera też historia, historii można już na maturze nie zdawać, nie jest już przedmiotem maturalnym. To jest zupełna zmiana świata, nauczania, obyczajów, patrzenia na świat w ogóle.
– Ale zacznijmy od początku. Kraków to pana rodzinne miasto.
– Ja jestem arcyrodowitym krakowianinem! Urodziłem się tu w roku 1922! 7 czerwca, w środę, w dniu Merkurego (...), w kamienicy przy Rynku Głównym 15 – tam, gdzie teraz jest „Wierzynek”, to znaczy restauracja. Trzecie piętro. To było mieszkanie moich rodziców, a przedtem moich dziadków. I muszę pani powiedzieć jako ciekawostkę, że moim dalekim powinowatym był Stanisław Wyspiański. Kiedyś jakaś dziennikarka zapytała Irenę Sendlerową, czy się nie bała, bo ratowanie Żydów było bardzo niebezpieczne, a ona na to, że niebezpieczne to było wtedy nawet wyjście na ulicę. Tu, proszę pani, wielu moich sąsiadów rozstrzelano – jednych za to, że przechowywali Żydów, a innych zupełnie przypadkowo, ale tych przypadków było mnóstwo.
– No, proszę!
– To bardzo zwyczajna rzecz. Otóż moi dziadkowie mieszkali najpierw przy placu Dominikańskim 3. Ale około roku 1890 przejęli mieszkanie po swojej powinowatej, pani Parwi. To właśnie mieszkanie Rynek Główny 15, trzecie piętro. Otóż pani Parwi, wdowa po cukierniku, ich powinowata, była rodzoną ciotką Stanisława Wyspiańskiego, który tam bywał codziennie, bo tam są ogromne pokoje i on tam pracował i malował. I ja się urodziłem w mieszkaniu właśnie tym, w którym gościem stałym, niemal mieszkańcem, był Wyspiański. Powinowactwo nie było wtedy czymś niezwykłym. Kraków był w tamtym czasie małym miastem, wszyscy się znali i byli ze sobą spokrewnieni, spowinowaceni, a akurat to była ta sama warstwa społeczna zamożnych rzemieślników i inteligencji. Więc to było zupełnie normalne.
– A kim byli pana rodzice, jaki to był dom?
– Mój ojciec był drukarzem, kierownikiem drukarni związkowej, która wydawała pismo socjalistyczne „Naprzód”. Był nawet prezesem Związku Zawodowego Drukarzy. Był bliskim współpracownikiem Ignacego Daszyńskiego – tego, który kierował ruchem socjalistycznym. A moja matka była nauczycielką polonistką. Więc tam się urodziłem, w Rynku. To było wspaniałe, ogromne mieszkanie, a pokoje tam to są wręcz komnaty, z cudownym widokiem na Rynek.
I tam spędziłem dziesięć pierwszych lat życia. Od roku 1932 mieszkam nieprzerwanie tutaj, lat już dziewięćdziesiąt. Czyli ja przez całe życie pilnuję Krakowa. Najpierw na Rynku Głównym, a teraz tu, w Podgórzu, u stóp kopca Krakusa (...).
– A jeśli chodzi o szkołę? Jaki to był czas dla pana?
– Najpierw Czwarta Miejska Szkoła Powszechna imienia św. Jana Kantego, która mieściła się przy ulicy Smoleńsk. Teraz chyba Traugutta się nazywa, bo zmieniono nazwę szkoły, nie wiem czemu. A moje pierwsze zabawy to na Plantach oczywiście, te Planty zwłaszcza na odcinku od Wiślnej do Wawelu. Zaś szkoła średnia to już tu w Podgórzu, gimnazjum na ulicy Zamojskiego, a obecnie bliżej telewizji na Krzemionkach, czyli Tadeusza Kościuszki. Łacina to był wtedy jeden z najważniejszych przedmiotów. Ważne były wtedy polski, historia, łacina i oczywiście matematyka.
– Typowo humanistyczne wykształcenie.
– Tak. A moi nauczyciele gimnazjalni byli jeszcze z czasów galicyjskich, wielcy patrioci, choć jak tak patrzę teraz w tył, to wszyscy mieli nazwiska niemieckie, węgierskie, czeskie, a dyrektor gimnazjum nazywał się Tiurschmidt – cóż, typowo „polskie” nazwisko (śmiech). Ale faktycznie wszyscy byli wielkimi patriotami, co sprawdziło się w czasie okupacji. Jestem więc wierny Krakowowi, ale też wierny temu miejscu, a to ważna zasada: nie zmieniać lekkomyślnie miejsca swojego pobytu ani adresu zamieszkania. Ja tu, w tym miejscu, spałem 1 września 1939 roku. Zbudziło mnie gwałtowne tłuczenie do tego właśnie okna, jeden z sąsiadów tłukł i krzyczał: wojna, wojna wybuchła! Bombardują! Myśmy nie byli na to przygotowani, nikt nie wierzył, że tak się może stać. Miałem wtedy 17 lat, ukończyłem pierwszą klasę licealną. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to będzie coś aż tak strasznego. Myśmy jeszcze do południowych godzin nie wierzyli, że to naprawdę wojna. Niektórzy wręcz twierdzili – ależ nie, to tylko takie próby, próbne bombardowania, sami Polacy to zrobili, żeby bomby sobie wypróbować.
– Jak pan przeżył wojnę?
– Cudem. Cudem... Natychmiast po rozpoczęciu wojny uciekaliśmy wraz z młodszym bratem Włodzimierzem z Krakowa na wschód z całą rzeszą ludzi, byle dalej od Niemców. 17 września zastał nas w Kowlu, skąd musieliśmy wracać, bo tam weszli Rosjanie. A w Krakowie nieustanny głód i strach. Czasem spotyka się takie stwierdzenia, że była pierwsza okupacja, a potem była ta druga, narzucona przez nowy ustrój. Ale proszę mi wierzyć, że ci, co tak mówią, nie wiedzą, o czym mówią. Tego porównać się nie da. Dla mnie, młodego chłopaka, też było straszne, że nagle straciłem możliwość kształcenia. W czasie wojny
Polak nie mógł się kształcić, mógł być tylko parobkiem, siłą roboczą. Oczywiście było tajne nauczanie, ja maturę robiłem na tak zwanych tajnych kompletach, ale z duszą na ramieniu. We wrześniu 1944 roku przechodziłem koło Bramy Floriańskiej, złapał mnie pijany oficer niemiecki, przyłożył mi pistolet do skroni i mówi do mnie po niemiecku pijanym bełkotem, żebym go prowadził tam, gdzie on mieszka. A ja pojęcia nie miałem przecież, gdzie on mieszka. Co by pani zrobiła na moim miejscu? Pierwszy odruch – uciekać. Ale on wtedy strzeliłby do mnie. Przybiegnie ktoś z posterunku przy dworcu i on powie, że ja na niego napadłem. I co będzie, jak znajdą przy mnie jakieś papiery, a ja miałem akurat przy sobie jakieś gazetki podziemne. Wtedy mnie natchnął Petroniusz, ten znany z „Quo vadis”. Zachowała się we fragmentach jego powieść, jeszcze pisana po łacinie, a ja przez cały czas okupacji uczyłem się łaciny, bo kochałem ten język, więc ja tego Petroniusza przeczytałem. I tam jest taka scena: idzie młody chłopak, zgubił się w jakimś mieście w południowej Italii i tak łazi po tych ulicach, nie wie, gdzie iść, nagle widzi staruszkę na rogu, która na ulicy handluje warzywami. Podchodzi do niej tak z głupia frant i pyta: Nie wiecie, matko, gdzie ja mieszkam? A ona: Oczywiście, że wiem. Ten się dziwi, co to bogini jakaś czy co, ale idzie za nią. Ona go prowadzi jakimiś zaułkami i wprowadza go do jakiegoś domu, rozsuwa zasłony, on patrzy, a tam burdel. I ona mówi do niego: Tu powinieneś mieszkać. I mnie to natchnęło, bo scena podobna. Pomyślałem sobie, że nie będę uciekał, tylko go poprowadzę przez Planty do domu publicznego na Przemyską. Na szczęście przeszedłem raptem tylko kilkadziesiąt kroków, gdy napatoczył się jakiś żołnierz niemiecki. Zobaczył, co się dzieje, i do mnie po niemiecku, że teraz on go bierze pod swoją opiekę i go dalej poprowadzi, więc szybko uciekłem. I widzi pani – Petroniusz mnie uratował. Opisałem tę historię w mojej książce „Spotkania z Petroniuszem”. I dlatego boleję nad tym, że łacina została całkowicie skreślona z programu nauczania, a z historią dzieje się to samo. To jest katastrofalne dla bytu narodowego. Bo przecież właśnie historia określa byt narodowy. Ja w swojej naiwności wyobrażałem sobie, że obecnie, kiedy wróciliśmy do zintegrowanej Europy i kiedy nasza wspólna historia europejska stała się naszą historią, to od razu zrodzi się zainteresowanie historią starożytną. Nic z tego. Nasze władze zdecydowały wprost przeciwnie. Żadnej historii, żadnej wiedzy o wspólnych naszych korzeniach (...).
– Wróćmy do pytania.
– Jak przeżyłem wojnę? Wegetowałem, bałem się – jak wszyscy wtedy.
Byłem też w takich specjalnych oddziałach, które były zorganizowane przez Niemców i skoszarowane na wypadek nalotów. To było dla nas bardzo wygodne, bo myśmy mieli pewną ochronę, nie musiałem najciężej pracować i niby byłem gdzieś zatrudniony, więc zwolniony od wywózki do Niemiec. Muszę też pani powiedzieć, że było wtedy bardzo trudno o książki, a ja kochałem je, więc zdobycie książki to była rozkosz i dopiero przeżycie. Jak wtedy zacząłem gromadzić książki, tak gromadzę do dzisiaj. Teraz ratuje mnie to, że choć jestem ubogim emerytem i nie mogę kupować ich do woli czy szperać po antykwariatach, to kupuję w „Taniej książce”. W czasie wojny zdobywałem książki z antykwariatów właśnie, o których Niemcy, o dziwo, zapomnieli, choć księgarnie Niemcy przejęli. Ta księgarnia Gebethnera i Wolffa, sławna, przy Rynku, została przecież też przejęta. A w antykwariatach właśnie można było zdobyć coś cennego, po łacinie, po grecku, książki historyczne i inne. W czasie wojny byłem też oczywiście w Armii Krajowej. A pod sam koniec zagarnęła nas Armia Ludowa. W 1944 roku byłem w II Zapasowym Pułku Łączności. Część mojego pułku walczyła pod Berlinem, a tam śmierć kosiła bezlitośnie. Po wojnie zacząłem studiować języki klasyczne i historię.
– W Krakowie, oczywiście.
– W Krakowie, oczywiście. Jestem wierny temu miastu i Uniwersytetowi Jagiellońskiemu – jako student, asystent, docent, profesor i profesor emerytowany do dzisiaj. Z placówką tą jestem związany prawie przez całe życie i bardzo jestem z tego dumny. Trochę książek napisałem i wydałem, ale w Polsce Ludowej – pani nie uwierzy – za publikacje książek płacono honoraria, a teraz trzeba dopłacać, aby coś wydać.
– Mówi się, że pisanie książek to wielki dar, ale pisanie ciekawych książek to dopiero jest umiejętność, a pan tę umiejętność posiadł!
– Wie pani, ja dużo zawdzięczam Władysławowi Tatarkiewiczowi, znakomitemu profesorowi filozofii. Otóż on w okresie stalinowskim został odsunięty od wykładów, że on taki idealista, nie na tamte czasy. On nad tym bolał, ale tak umiarkowanie, przesiadywał w naszym zakładzie i pisał „Historię estetyki”. I tam się wtedy z nim spotykałem, ale ja byłem tylko studentem, a potem asystentem, a on profesorem, więc patrzyłem na niego jak na Platona. Tymczasem on był bardzo sympatyczny i bardzo przystępny. Kiedy tak na niego patrzyłem z podziwem, on powiedział do mnie słowa, które do dzisiaj pamiętam: Ja nie jestem twórcą jakiegoś systemu filozoficznego. Mnie największą przyjemność intelektualną sprawia przedstawienie skomplikowanego problemu tak, żeby to było przystępne i interesujące dla każdego.
– Świetna rada.
– I to właśnie od niego przejąłem. Tę maksymę, którą kieruję się przez całe życie, pisząc. Teraz jest moda na pisanie bardzo uczone, trudnym, niezrozumiałym językiem, czyli tak zwanym naukowym, więc jak ktoś pisze w sposób taki popularny, że każdy może to zrozumieć, nawet człowiek niewykształcony, to uchodzi to wręcz za zniewagę. Że jak można tak zwyczajnie pisać, a gdzie odpowiednie słownictwo, terminologia, składnia, zdania rozbudowane? Tymczasem ja się czuję w tym przypadku uczniem Tatarkiewicza. Ale to wymaga dużego wysiłku, tak lekko, w taki sposób pisać (...).
– Ma pan ogromny księgozbiór. Proszę powiedzieć, co zawiera?
– Głównie są to książki dotyczące historii starożytnej, przeważnie teksty greckie i łacińskie, autorów greckich i łacińskich. Wygląda może imponująco, ale jego wartość jest znikoma, bo – jak pani wie – nikt dziś po łacinie ani po grecku nie czyta. Teraz na aukcjach dobre ceny osiągają dobrze zachowane książki polskie, a takie jak moje, cóż... Cycero, Platon? Po co to komu?
– Dla koneserów.
– Ale ilu ich jest? Takich jak ja? W czasach nie tak odległych, bo jeszcze po wojnie, było oczywiste, że ktoś otwiera książkę i czyta Cycerona w oryginale. A dziś to już przeszłość. Dziś odcinamy się od korzeni europejskich. A to mnie bardzo, bardzo boli.
– Ma pan piękny dom, niezwykły ogród...
– Ten dom zbudowali moi rodzice. Zaczął budować mój ojciec, ale nie dożył końca budowy. Zmarł w roku 1928, kiedy ja miałem sześć lat. Jego śmierć jest wciąż we mnie obecna. Dlatego uważam, że moja mama była bohaterką. Bo proszę sobie wyobrazić, że gdy ojciec zmarł, ja miałem sześć lat, mój brat był dwa lata ode mnie młodszy, a siostra dopiero miała się narodzić. I mimo to moja matka zdołała ukończyć budowę tego domu, wychować nas i przetrwać wojnę. To wszystko jej zasługa. Ona temu wszystkiemu podołała i im dłużej żyję, tym większym podziwem ją obdarzam. Dlatego staram się ten dom ratować, idą na to wszystkie moje oszczędności i wysiłki. A co do ogrodu, ma pani rację. Ja kocham naturę. Nie wiem, czy moja matka byłaby zachwycona tym, co ja zrobiłem z tym ogrodem. Bo jak pani widzi, zrobiłem tutaj las. Jest tu masa szpilkowców, to jest ładne i zdrowe, ale matka pewnie by wolała drzewa owocowe.
– A bogowie żyją w tych drzewach?
– Raczej nimfy ogrodowe. Każde drzewo według wierzeń starożytności ma swoją nimfę. Ja staram się być praktykującym chrześcijaninem i doceniać wartości świata antycznego. Praktykujący chrześcijanin powinien przestrzegać trzech podstawowych przykazań Chrystusa: po pierwsze, chcę miłosierdzia i dobrych uczynków, a nie ceremonii ofiar; po drugie, wybaczaj, a będzie ci wybaczone, co jest bardzo trudno praktykować, bo jak się komuś wybacza, często się go tylko rozzuchwala, gdyż on tego nie docenia; a po trzecie, kiedy się modlisz, zamknij się w izdebce swojej, bo modlitwa to jest chwila skupienia i nie obnoś się ze swoją pobożnością i religijnością. Stosuj się do Dekalogu i to wystarczy. Jednym słowem – bądź przyzwoity. Ale jeśli chodzi o bogów, to doceniam ich świat i wartości antyczne (...).