SZUKAMY CIĄGU DALSZEGO Góry bardziej mnie pociągały
Magdalena Sadłecka należała do najlepszych polskich kolarek górskich. Kilka lat temu zakończyła karierę, ale nie pożegnała się ze światem sportu
Ambitna, energiczna i bardzo waleczna. Kolarstwo zaczęła uprawiać w wieku 13 lat. Cztery lata później trafiła do kadry narodowej. Wielokrotnie zdobywała medale mistrzostw Polski w kolarstwie szosowym i górskim. Wywalczyła tytuł wicemistrzyni świata i mistrzyni Europy juniorek oraz srebrny medal mistrzostw świata w maratonie rowerowym. Uczestniczyła w igrzyskach olimpijskich w Atenach.
Od kilku lat mieszka w Pruszkowie. – Najpierw sprawy prywatne sprowadziły mnie do Warszawy. Do stolicy przyjechała dwanaście lat temu. Wtedy jeszcze wyczynowo uprawiała sport. – Cały czas się ścigałam. Byłam czynnym sportowcem, członkiem kadry narodowej. Karierę zakończyłam pięć lat temu. Mieszkałam już wówczas w Pruszkowie.
Był to trudny moment w jej życiu, bowiem wciąż nie wiedziała, co będzie robić dalej. – Dlatego tak naprawdę przedłużyłam moment odejścia od czynnego sportu.
Ostatecznie podjęła jednak taką decyzję. – Miałam już obrzydzenie do roweru. Nie chciało mi się trenować, trzymać rygorów żywieniowych. A teraz mogę jeść wszystko (śmiech). Szukała pracy, aby zaczepić się chociaż gdziekolwiek. – Chciałam, by nowe zajęcie związane było ze sportem. Za namową przyjaciółki złożyłam papiery do Polskiego Związku Kolarskiego i zostałam tam koordynatorem kolarstwa.
Dla niej to duża wygoda, ponieważ siedziba centrali PZKol znajduje się właśnie w Pruszkowie. – Mam zatem do pracy rowerem 10 minut. Opowiada, że usiadła za biurkiem, przy komputerze. – Pojawiły się pierwsze maile z zadaniami. Jakimi? Na przykład zgłaszanie zawodników do różnych międzynarodowych imprez. Musiałam się z tym wszystkim zapoznać i ogarnąć. Ale udało się.
Urodziła się w Łodzi, gdzie ukończyła liceum ogólnokształcące. – Tata był kolarzem szosowym. Występował w barwach Społem Łódź. I od niego wszystko się zaczęło.
Śmieje się, że ojciec do niczego jej nie zmuszał, nie namawiał do jazdy na rowerze, ale motywował. – To była czysta przyjemność, najlepsze czasy. Jazdy na rowerze nauczyłam się sama w wieku pięciu lat. Złapałam równowagę na zakręcie i dotarło wtedy do mnie, o co w tym chodzi. Później były rodzinne wycieczki rowerowe, dzięki czemu jazda na rowerze stała się moim hobby, była czystą przyjemnością.
Wspomina, że mocno zmotywował ją wujek Sławek Krystkowski. – Widząc, ile mam w sobie energii i że dobrze mi idzie, namówił mnie, bym wystartowała w wyścigu na Rudzkiej Górze w Łodzi. Była to rywalizacja górska. Miałam wtedy 11 lat. Pojechała i wygrała. – Za konkurentki miałam zawodniczki, które trenowały już w klubach. Mimo to udało mi się zwyciężyć. To był jej pierwszy duży sportowy sukces. – Wtedy stwierdziliśmy z tatą, że zajmiemy się tym na poważnie, że będziemy jeździć na wyścigi. I tak się stało.
Tata był jej pierwszym trenerem. – Na początku była to rywalizacja górska, a potem też szosowa. Trwało to około roku. Na tyle wystarczyło nam bowiem pieniędzy. Przez ten czas nie wygrała żadnego wyścigu, ale jak zauważa, były to zawody otwarte, więc startowały w nich zawodniczki w każdym wieku, przeważnie starsze. – Zawsze jednak walczyłam i byłam w czołówce. Był to bardzo intensywny okres w moim życiu. Startowałam bowiem niemalże co tydzień. Kiedy zabrakło pieniędzy, razem z tatą zaczęli szukać klubu. – Padło na Optex Opoczno, bo to i dobry klub, i w miarę blisko. Trenerem był Zbigniew Dziurdź. Chętnie mnie przyjął.
Twierdził nawet, że sam chciał do mnie dzwonić.
Nadal też trenowała z tatą, a z klubem jeździła na zgrupowania i zawody. – Na pewno ważny był wyścig na mistrzostwach Europy juniorów w kolarstwie górskim w Holandii. Był to mój pierwszy sukces międzynarodowy. Wcześniej wielokrotnie zdobywała już tytuł mistrzyni Polski juniorów, była także w kadrze narodowej. Została też wicemistrzynią świata juniorek na szosie. – Z pewnością do zdobycia tego tytułu przyczynił się trener Marek Szerszyński, który przez rok opiekował się mną.
Jako juniorka występowała zarówno w wyścigach górskich, jak i na szosie. Lepiej czuła się jednak w rywalizacji górskiej. – Tam jest ciekawiej. Urozmaicony teren, nie ma nudy i wygrywa najmocniejszy. A na szosie to raczej liczy się zespołowość i taktyka. Góry bardziej mnie pociągały. Kiedy przestała być juniorką, w Polsce powstała pierwsza kolarska grupa zawodowa Lotto PZU SA. – Była to grupa mieszana, damsko-męska. Odeszłam więc z Opoczna i zaczęłam reprezentować nowy zespół. Tam były lepsze warunki, choć Optex naprawdę zawsze dobrze wspominam.
Zawodowe ściganie zmieniło jej życie. – Zgrupowania, międzynarodowe zawody, przez prawie cały rok sportowe życie. Było wiele sukcesów, często stawałam na podium. Najlepszy był jednak rok 2003, kiedy zdobyłam drugie miejsce na mistrzostwach świata w maratonie w Lugano. Dodaje, że dla niej jednak większe znaczenie miały sukcesy juniorskie. Dlaczego? – Osiągnęłam je po ciężkich treningach z tatą i pracy w klubie z Opoczna i w reprezentacji. Uczyłam się wtedy wszystkiego, dojrzewałam, poznawałam tę dziedzinę sportu. Nigdy nie liczyła swoich trofeów, ale jak dodaje, na pewno jest ich kilkadziesiąt. – Mam mnóstwo pucharów. I w Łodzi, i tutaj, w Pruszkowie. Trudno się dziwić, bo przecież przez lata byłam w narodowej kadrze, obok Mai Włoszczowskiej i Anny Szafraniec. Za sukces uważa też to, że udało się jej połączyć karierę sportową z zaocznymi studiami na Uniwersytecie Łódzkim. – To była pedagogika i kultura fizyczna. Mogę być nauczycielką.
Nie ustrzegła się licznych wypadków. Kilka razy miała złamany obojczyk, wstrząśnienie mózgu, artroskopie kolana, stłuczone mięśnie. Te wypadki i kontuzje pozbawiły ją kilku ważnych tytułów. – Myślę, że miałam szansę na medal podczas mistrzostw świata w Hiszpanii, ale przeszarżowałam na treningu. Spadłam ze skarpy, nie pamiętam nawet, jak dowieźli mnie do szpitala. Podobnie było na igrzyskach w Atenach. Podczas wyścigu uderzyłam barkiem w drzewo. Złamany obojczyk i zerwane więzadło. Odpadłam z rywalizacji.
Po tym zdarzeniu przyszedł spadek formy i brak chęci do kontynuowania kariery. – Zresztą w klubach były różne zawirowania. O niektórych akurat było głośno (chodzi o seksualne molestowanie zawodniczek przez trenera – przyp. red.), ale o szczegółach nie chcę rozmawiać. Nie chcę nawet o tym wszystkim myśleć. Cały czas wywołuje to we mnie złe emocje. Mimo różnych problemów wciąż jeszcze jeździła na zawody międzynarodowe. – W końcu był to mój zawód. Dodaje, że odżyła, podobnie jak jej koleżanki, kiedy trenerem grupy został Marek Galiński. – Wtedy znowu bardziej się chciało. W tym składzie pracowaliśmy przez dwa lata. A potem każdy poszedł swoją drogą. Poczułam ulgę, bo miałam wrażenie, że stałam się wolna, z nikim już niezwiązana. Jeszcze jeździłam, ale to był mój schyłek kariery. Miałam dosyć, byłam zmęczona. Chciałam odpocząć. Potrzebowałam oddechu od roweru i kolarstwa.
Nie oznaczało to jednak, jak wyjaśnia, że całkowicie uciekła od sportu.–Z Mariuszem Rajzerem przebiegłam na przykład Bieg Rzeźnika. Jednak wiele osób namawiało mnie do powrotu i w efekcie znowu wsiadłam na rower i poczułam, że sprawia mi to wielką przyjemność. Wróciłam, ale już zdecydowanie dojrzalsza, bez ciśnienia i presji. Startowałam już bez przynależności klubowej, jakby zupełnie prywatnie. Wspomina, że po jednym z takich wyścigów podszedł do niej Ryszard Pawlak, miłośnik kolarstwa. – Powiedział, że chce mi pomóc. Miałam do dyspozycji dobry sprzęt, mogłam wybrać wyścigi. I jeździliśmy na różne zawody. Przyjęłam barwy jego klubu Euro Bike Kaczmarek Electric
Team. Była to jedna z największych amatorskich drużyn w Polsce, w której startowały osoby w bardzo różnym wieku.
Trwało to kilka lat. – Miałam już kończyć karierę, lecz koleżanka namówiła mnie jeszcze na wyścigi szosowe. I tak jeździłam przez niecałe dwa lata. A potem już skończyłam na dobre.
Od tego czasu jest, jak to określa, kolarską biurwą. – Na razie lubię tę pracę. Ale mam też świadomość, że zawsze trzeba coś zmieniać. Na pewno nie będę tu pracowała do końca życia. Muszę znaleźć sobie jakieś nowe wyzwanie.
Tekst i fot.: TOMASZ GAWIŃSKI