Świętokradztwo?
Koniec legendy, koniec motoryzacji, a właściwie to... koniec świata! Głosów oburzenia po premierze elektrycznego Forda Mustanga Mach-E, który jest dużym SUV-em, było mnóstwo. Sam podchodziłem sceptycznie do nieco sztucznego nazwania tego rodzinnego wozu kultowym Mustangiem. Po tygodniowym teście, który okazał się kompletnym zaskoczeniem, zmieniłem zdanie. Wszystko przez to, że zasilany prądem Ford jest po prostu wyśmienitym samochodem!
Ford, wprowadzając na rynek swój pierwszy w pełni elektryczny samochód (pomijając projekty sprzed dziesięcioleci), postawił wszystko na najmocniejszą kartę. Chodzi o bezpośrednie nawiązanie do ikonicznego Mustanga, który od lat 60. budował swoją – trwającą do dziś – legendę. Co poza nazwą i logo z charakternym koniem na masce łączy sportowy wóz o rasowym benzynowym silniku pod maską z elektrycznym SUV-em o modnej linii w stylu coupé? Wielu stanowczo krzyknie, że absolutnie nic. Sprawa jednak nie jest tak oczywista...
Już w samym wyglądzie zewnętrznym najnowszego elektryka można dopatrzyć się pewnych podobieństw do obecnej, piątej generacji „prawdziwego” Mustanga. Jasne, mówimy o zupełnie innych pojazdach, o kompletnie różnej charakterystyce. Niemniej za sprawą specyficznie wydłużonej maski, dynamicznej linii bocznej i charakterystycznych tylnych lamp Mustang Mach-E jasno sugeruje, że należy do tej samej rodziny co jego słynny brat. Abstrahując od poszukiwania dalszych cech wspólnych, elektryczna odmiana jest najzwyczajniej w świecie bardzo atrakcyjnym i nowoczesnym wozem, który może się podobać. To jeden z najładniejszych i najbardziej wyrazistych reprezentantów popularnego obecnie segmentu SUV-ów coupé.
Długość nadwozia przekraczająca 4,7 metra oraz rozstaw osi sięgający prawie 3 metrów zapowiadają przestronne wnętrze. I tak dokładnie jest. W kabinie Mustanga Mach-E miejsca jest naprawdę sporo i nikt nie będzie narzekał na ciasnotę. Jedynie bagażnik mógłby być większy, bo 400 litrów pojemności nie jest oszałamiającym parametrem. Na szczęście z przodu, pod maską, mamy do dyspozycji dodatkowy 80-litrowy schowek, co nieco ratuje sytuację. Na tylnej kanapie siedzi się wygodnie i mimo ściętej linii dachu nawet wysokie osoby nie będą szorowały głową o sufit, który w tym wypadku jest szklanym dachem. Fotel kierowcy także należy do komfortowych – zaprojektowanych w amerykańskim stylu – choć brakuje mu odpowiedniego trzymania w szybko pokonywanych zakrętach, co akurat ten Ford zaskakująco – jak na swój gabaryt – lubi robić. We wnętrzu najbardziej szokuje olbrzymi, 15,5-calowy, umieszczony centralnie ekran. Jego ponadprzeciętny rozmiar tylko na początku przytłacza. Szybko się do niego przyzwyczaiłem i doceniłem wygodę obsługi multimediów czy klimatyzacji. Nietypowa w samochodach pionowa orientacja wyświetlacza, niczym w tabletach, okazała się dobrym, praktycznym patentem. Innym niecodziennym bajerem jest brak typowych klamek. Drzwi otwieramy elektrycznie, wciskając dyskretnie ukryty okrągły przycisk. Kilka osób, którym prezentowałem ten samochód, myślało, że Mustang Mach-E jest autem dwudrzwiowym, bowiem naprawdę ciężko w pierwszej chwili odnaleźć sposób na otwarcie drzwi.
Elektryczne SUV-y o dużej, a nawet bardzo dużej mocy prowadzą się bardzo podobnie. Wgniatają w fotel swoim oszałamiającym przyspieszeniem i robią furorę błyskawiczną reakcją napędu na wciśnięcie pedału gazu. Z Mustangiem Mach-E jest podobnie, ale też... zupełnie inaczej! Ford proponuje trzy tryby jazdy. Normalny, czyli wyważony; oszczędny – nazwany „szeptem” – i ostatni, zdecydowanie najciekawszy, tzw. nieujarzmiony. To właśnie w nim przyjemność prowadzenia tego ciężkiego SUV-a jest największa. W przeciwieństwie do konkurentów Mustang Mach-E po komendzie „gaz do dechy” nie szarpie brutalnie, aby wyrwać przed siebie. Auto oczywiście rozpędza się bardzo szybko (testowana, 351-konna odmiana pierwszą setkę osiąga w niecałe 6 sekund), ale robi to szokująco płynnie, niczym wóz z mocnym, wolnossącym silnikiem. Z głośników płynie wówczas cichy dźwięk imitujący jednostkę V8. Nie jest to jednak zbyt natarczywa, przeszkadzająca, sztuczna, tandetna symfonia, lecz miłe dla ucha tło. Właśnie frajdą z dynamicznej jazdy ten elektryk kupił mnie całkowicie. Trzeba też wspomnieć, jak ciężki SUV odnajduje się w ostrych zakrętach. A robi to kapitalnie, wręcz nieprzystająco do segmentu SUV-ów! Co więcej, mimo dwóch silników elektrycznych i napędu na obie osie, da się go sprowokować do kontrolowanego poślizgu i lekkiej „jazdy bokiem”, czego kompletnie bym się nie spodziewał. Nie stylistyczne zabiegi, nie nazwa ani logo z dzikim koniem, a właśnie odczucia zza kierownicy pozwoliły mi zaakceptować i zrozumieć, dlaczego elektryczny rodzinny Ford jest... Mustangiem. Oburzonych tą tezą uspokajam: amerykański producent wciąż oferuje klasycznego, sportowego Mustanga z 5-litrowym benzynowym motorem pod maską.
Zasilany prądem Mustang jest dostępny w kilku odmianach. Od najtańszej – choć z taniością nie ma nic wspólnego (niemal 300 tysięcy złotych) – z napędem wyłącznie na tył i słabszą baterią (75 kWh), przez napęd na obie osie i mocniejsze akumulatory (98 kWh) – tak jak w prasowym, bardzo sensownym egzemplarzu, aż po 487-konny wariant GT, który kosztuje już ok. 400 tysięcy złotych. Sprawdzana przeze mnie wersja, według danych technicznych, może przejechać 540 kilometrów na w pełni naładowanej baterii. W praktyce pokonanie 400 kilometrów należy uznać za sukces, co i tak nie jest złym wynikiem. Pewnie, jeżdżąc do granic ekonomicznie i oszczędnie, da się zbliżyć do liczb podawanych przez producenta, ale przecież nie tylko do takich „wyczynów” stworzono ten pojazd, który – nie zapominajmy – szumnie okrzyknięto kolejnym rasowym Mustangiem nowej ery...