Syndrom norweski
W psychologii i kryminalistyce znane jest pojęcie „syndrom sztokholmski”. Nazwa wzięła się od zachowania zakładników – trzech pracowników rabowanego banku w Sztokholmie – którzy po przetrzymywaniu ich przez 131 godzin przez porywaczy pożegnali się czule z oprawcami i zadeklarowali wobec nich pełną lojalność. Wydarzyło się to pięćdziesiąt lat temu, a policyjny konsultant negocjujący z porywaczami, Nils Bejerot, w ten sposób określił zjawisko zbliżenia się przestępcy i ofiary.
Zdaje się, że my, w Polsce, po wystąpieniu premiera będziemy mówili wkrótce o „syndromie norweskim”, przy czym jest to raczej obsesja, a nie sympatia. Morawiecki zaapelował bowiem, by Norwegowie obniżyli swoje oczekiwania co do cen gazu, który będą nam sprzedawali, a który zdrożał po wiadomym zamieszaniu z dostawami z Rosji. To zasadnicza zmiana narracji, w której premier – z przywódcy doskonale zarządzanego kraju powszechnej szczęśliwości – przemienia się nagle w króla biedaków, prosząc o ustępstwa dla poddanych.
Porównanie postępowania naszego kraju z tym, co od lat robi Norwegia, może być bardzo wymowne i pouczające. Kiedy w Norwegii odkryto złoża ropy naftowej i gazu, został utworzony jedyny w swoim rodzaju fundusz, by inwestować rządowe przychody z przemysłu paliw kopalnych w sektory uważane za bardziej zrównoważone. Innymi słowy, by odkładać na chudsze lata. Norwegia w ten sposób chce obywatelom zapewnić przyszłość, gdy kraj nie będzie już mógł polegać na dochodach z ropy. Norweski rządowy fundusz emerytalny jest aktualnie największy spośród wszystkich państwowych funduszy majątkowych na świecie, a jego aktywa mają wartość ponad 1,3 bln dolarów. W samych akcjach mają Norwegowie tyle, że teoretycznie mogliby kupić czterokrotnie wszystkie akcje spółek z GPW. Norweski bank centralny, który zarządza inwestycjami, raz w roku podaje dokładne zestawienie aktywów funduszu. Można podejrzeć, ile pieniędzy norweski fundusz emerytalny trzyma w każdej z ponad 9000 spółek z całego świata, których akcjonariuszami – pośrednio – są obywatele Norwegii. Rząd norweski może przeznaczyć na bieżące cele społeczne, czyli „przejeść”, do trzech procent wartości funduszu rocznie – obecnie daje to astronomiczną kwotę 33 mld dolarów.
A jak to robimy w Polsce? Dokładnie odwrotnie – zamiast oszczędzać zadłużamy się bez przerwy. Na koniec 2021 r. państwowy dług publiczny, liczony według krajowej metodologii, wynosił niemal 1,15 bln zł, najwięcej w historii. To o 3 proc. więcej niż rok wcześniej i aż o 41 proc. więcej niż przed dziesięcioma laty. Ale ten sam dług, liczony według unijnego kryterium fiskalnego z Maastricht, wyniósł na koniec 2021 r. rekordowe 1,41 bln zł, czyli o 5 proc. więcej niż w 2020 r. i aż o 65 proc. więcej niż dziesięć lat temu. Widać więc, że tak liczony dług rośnie szybciej niż obliczany według polskiej metodologii.
Te prawie 1,5 bln zł oznacza, że w 2022 r. na każdego obywatela przypada ok. 40 tys. zł długu. Ponadto istnieje też trudny do precyzyjnego oszacowania ukryty dług publiczny. Tworzą go przyszłe zobowiązania państwa wynikające np. z tytułu wypłat emerytur. I są to emerytury, do których beneficjenci nabyli prawa, a nie jakieś kolejne 14. czy – może przed wyborami – nawet 15. świadczenie. Nie to jest jednak najgorsze. Kreatywna księgowość polskiego rządu, czyli ukrywanie długu po kątach poprzez powoływanie specjalnych funduszy i wehikułów finansowych, powoduje, że z jednej strony nie wiemy, ile tak naprawdę ten dług wynosi, z drugiej – nie ma nad nim społecznej kontroli.
Mówiąc w największym skrócie: Norwegowie odkładają z myślą o przyszłych pokoleniach i ich finanse są jawne, a my zadłużyliśmy się na kilka pokoleń naprzód i ten fakt staramy się skrzętnie ukryć. A żądanie zwrotu nadzwyczajnych zysków może niech rząd rozpocznie od Orlenu. ELA (nazwisko i adres internetowy do wiadomości redakcji)