„Trubadur” w Maladze, „Don Carlos” w Łodzi
Wszystko wyreżyserowane precyzyjnie i z fantazją na tle malowniczego dziedzińca pałacowego, co uczyniło akcję zwartą i potoczystą, mimo że libretto zakłada aż czterokrotne zmiany miejsca akcji. Dyrygował Carlos Aragon, młody dyrygent, którego chcielibyśmy mieć w Polsce, chociaż nasi najlepsi mogą mu łatwo dorównać. Obsada solistów – wyłącznie hiszpańskich – była doprawdy znakomita. Manrica śpiewał Jorge de Leon, tenor z głosem i aparycją mogący stawać na najlepszych scenach świata. Hrabią de Luna był baryton Juan Jesus Rodriguez, który zastąpił niedysponowanego pierwszoplanowego kolegę i zaśpiewał tak, że tamten mógłby już w ogóle nie wracać. W partii Leonory, wymagającej perfekcyjnych umiejętności technicznych, wystąpiła młoda, urodziwa i pięknogłosa sopranistka Rocio Ignacio, a Azucenę wspaniale zagrała i zaśpiewała donośnie brzmiąca mezzosopranistka Carmen Topciu, o nazwisku zabawnie brzmiącym dla polskiego ucha. Patrząc na dwumetrowej wysokości basa José Antonia Garcię w roli Fernanda, odniosłem wrażenie, że powinien otrzymać dodatek specjalny za długość ciała, ale śpiewał również znakomicie.
Kilka dni potem, 5 czerwca znalazłem się na widowni mojego ukochanego Teatru Wielkiego w Łodzi, odsiadując niewidziane na premierze przedstawienie
Don Carlosa w równie znakomitej co hiszpańska polskiej obsadzie, co powinno uwalniać nas od konieczności angażowania kosztownych cudzoziemców. Tytułowy Dominik Sutowicz w młodym pokoleniu jest tenorem najlepiej dysponowanym do ról dramatycznych, a w macierzystym teatrze czekają go niedługo Requiem i Otello Verdiego oraz Manon Lescaut Pucciniego. Króla Filipa zaśpiewał ostrożnie, acz z cenną wrażliwością Grzegorz Szostak, którego głos basowy rozwija się z sezonu na sezon. Natomiast rewelacją wokalną była kreacja Łukasza Motkowicza w roli Markiza Posy. Pięknymi niskimi głosami popisali się Robert Ulatowski (Inkwizytor) i Rafał Pikała (Mnich). Czarującą Królową Elżbietą była Iwona Sobotka, której spintowy głos brzmiał tak, jakby kompozytor tę partię napisał właśnie dla niej. Talentu, temperamentu i walorów wokalnych nie brakowało Agnieszce Makówce w roli Księżniczki Eboli, chociaż wszystko to poszłoby lepiej, gdyby przestała zajmować się absorbującymi obowiązkami związkowymi.
Na afiszu napisano, że to wersja koncertowa. Nic bardziej bałamutnego. Wszyscy soliści, zespół chóru i baletu odziani byli w kostiumy z epoki. Szczególnie piękne były suknie Królowej Elżbiety i Księżniczki Eboli. Proszę – na Boga – usunąć głupawe czerwone kokardy z obuwia Don Carlosa, bo odciągają uwagę od śpiewu i wyglądu tego przystojnego solisty. Wszystkie sceny odbywają się w wyświetlanych, markowanych lub realnych dekoracjach, z teatralnie konkretną grą aktorską, dobrze wykorzystując dwie płaszczyzny na poziomie sceny i na górnym podeście.
Toż to wspaniały spektakl operowy, a nie wersja koncertowa, gdzie orkiestra powinna siedzieć na scenie, za nią stać chór, a na proscenium protagoniści. Całość ubrana na czarno z wyjątkiem solistek, które mają przecież w domach pełne szafy rozmaitych kreacji.
Mojemu ukochanemu Teatrowi życzę wielu dalszych, równie udanych wykonań Don Carlosa, a dyrygującemu tym przedstawieniem Adamowi Banaszakowi (trafnie wybranemu dyrektorowi artystycznemu przez dyr. Stachurę, a mianowanemu przez Marszałka) wytrwałości, cierpliwości, pracowitości i dobrego kontaktu z wykonawcami, czym w pełni wykazał się już w pierwszym sezonie.
Natomiast nie muszę życzyć talentu, bo go posiada w całej rozciągłości, wraz z muzykalnością, wrażliwością na styl, klarowną techniką manualną, a nawet kulturą osobistą i zdolnościami krasomówczymi, z czym u dyrygentów w bogatej historii Teatru Wielkiego w Łodzi nie zawsze było najlepiej.