Czas na elektryka?
Cena benzyny w Polsce przekroczyła kolejną psychologiczną barierę. Za litr bezołowiowej 95 płacimy już ponad 8 złotych i – jak wiele wskazuje – na tym nie koniec drastycznych podwyżek! Codzienna jazda samochodem spalinowym staje się coraz droższa. Alternatywą są promowane od dłuższego czasu przez koncerny motoryzacyjne auta na prąd. Te jednak nie sprawdzą się dla każdego i ewentualny zakup elektryka trzeba dobrze przemyśleć...
Od elektromobilności, prędzej czy później, nie uciekniemy. Ostatnia, kontrowersyjna decyzja Parlamentu Europejskiego o całkowitym zakazie sprzedaży nowych aut z silnikami spalinowymi (mowa o jednostkach benzynowych, dieslach, ale i hybrydach) na terenie Unii Europejskiej od 2035 roku jest tego najlepszym dowodem. Choć do tego czasu pozostało jeszcze kilkanaście lat, już teraz zainteresowanie elektrykami w Polsce rośnie. Wpływ na to mają szalejące ceny paliw, a także planowane obostrzenia dla właścicieli pojazdów spalinowych. Coraz częściej mówi się nie tylko o zakazie wjazdu do centrów miast, ale też o dodatkowym opodatkowaniu kierowców.
Jak to jeździ?
O samochodach elektrycznych krąży wiele mitów. Często mam wrażenie, że ich największymi antagonistami są ci, którzy nigdy nie doświadczyli jazdy autem na prąd. Trzeba być naprawdę zatwardziałym miłośnikiem klasycznej motoryzacji, dla którego praca i dźwięk rasowego spalinowego silnika są najwyższymi wartościami, żeby z pogardą patrzeć na elektromobilność. W pozostałych przypadkach trudno nie docenić wygody, ale i frajdy, jaką potrafią zapewnić elektryki. Prowadzą się banalnie łatwo. Z założenia nie mają skrzyni biegów i da się nimi jeździć, korzystając jedynie z pedału gazu. Mowa o rozbudowanych systemach rekuperacji (jak słynny „e-Pedal” w Nissanie Leafie, jednym z najpopularniejszych elektryków na europejskich drogach), czyli odzyskiwaniu energii elektrycznej przy „hamowaniu silnikiem”. Wciskając gaz, auto przyspiesza. Odpuszczając, stanowczo wytraca prędkość. Oczywiście w odwodzie mamy klasyczne hamulce, lecz przy nabraniu wprawy zużycie klocków hamulcowych staje się znikome. Wpływa to na koszty corocznych przeglądów, które są zdecydowanie niższe niż w wypadku aut spalinowych. Ponadto elektryki są bardzo dynamiczne i nawet te najsłabsze potrafią spod świateł wyrwać do przodu szybciej niż niejeden sportowy wóz. Jazda w ciszy – nie ryczy przecież pod maską żaden motor – dziwi tylko na początku. Kierowcy elektryków są w Polsce specjalnie uprzywilejowani. Autami z zielonymi tablicami rejestracyjnymi (znak rozpoznawczy pojazdów na prąd) wolno jeździć po buspasach, unikając tym samym potężnych korków. Do tego darmowe są parkingi w płatnych strefach parkowania w miastach. – Oszczędzasz czas i pieniądze! – można zatem krzyknąć niczym w reklamie proszku do prania.
Żeby nie było jednak tak kolorowo, auta elektryczne mają swoje istotne wady. Przede wszystkim to zasięg tego typu pojazdów. Od i tak niezbyt imponujących wartości, jakie deklarują producenci, zwykle trzeba odjąć około 20 procent. Jeśli czytamy, że dany wóz przejedzie na pełnej baterii 300 kilometrów, oznacza to, że w rzeczywistości pokona ich o jakieś kilkadziesiąt mniej. Wszystko zależy od stylu jazdy. Ta powolna, miejska będzie oczywiście najbardziej ekonomiczna. Gdy całkowicie wyładujemy baterie, jedynym ratunkiem będzie wezwanie lawety, bo przecież nikt nie poratuje nas „kanistrem z prądem”. Elektryki najbardziej lubią umiarkowaną pogodę, gdy nie musimy ogrzewać bądź chłodzić klimatyzacją kabiny. Zimą i latem zużycie prądu mocno wzrasta. Choć w Polsce stale rozwija się infrastruktura do ładowania aut elektrycznych, to wciąż bardzo daleko nam do europejskich, a zwłaszcza skandynawskich standardów. O ile w dużych miastach sytuacja z dostępnością ładowarek wygląda coraz lepiej, tak w mniejszych miejscowościach czy przy krajowych trasach sprawy mają się już bardzo kiepsko. Dlatego niestety – póki co – należy zapomnieć o spontanicznych wyprawach elektrykiem w Polskę. Brak poczucia niezależności za kierownicą, jakie gwarantuje spalinowe auto, które wystarczy w kilka minut zatankować na stacji paliw, żeby jechać dalej, jest według mnie największym minusem elektryków. Tu każdą wyprawę, nawet niezbyt odległą, trzeba skrzętnie zaplanować. Dlatego najlepszym rozwiązaniem jest posiadanie elektryka jako drugiego auta w rodzinie, do codziennych dojazdów do pracy, szkoły czy sklepu. A na dalsze, choćby wakacyjne podróże, zostawić sobie spalinowy samochód.
Ile kosztuje?
Na taki luksus jednak nie każdy może sobie pozwolić, zwłaszcza że elektryczne auta są drogie. Można mieć złudne wrażenie, że w ostatnim czasie trochę potaniały, niemal zrównując się z ich spalinowymi odpowiednikami. Sęk w tym, że to ceny tych drugich mocno poszły w górę. Dla zainteresowanych nabyciem elektrycznego auta ruszył specjalny program „Mój elektryk”, dzięki któremu możemy uzyskać dotację sięgającą nawet 27 tysięcy złotych. Dotyczy to zarówno zakupu za gotówkę, leasingu, jak i kredytu. Jego obecne warunki są bardziej sensowne niż przy poprzednich projektach. Jak czytamy na rządowej stronie internetowej, wystarczy „zarejestrować pojazd na terytorium RP, ubezpieczyć go i zobowiązać się, że nie pozbędzie się go przez dwa lata od uzyskania dotacji”. Należy też przez ten okres jeździć z pokaźnych rozmiarów naklejką na karoserii, informującą o „dofinansowaniu ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej”. Na tym jednak nie koniec. Aplikując o 27 tysięcy złotych zwrotu, zobowiązujemy się przejechać w jednym roku co najmniej 15 tysięcy kilometrów, co wcale nie jest małą wartością jak na użytkowanie auta wyłącznie w naturalnym środowisku
elektryków, czyli w mieście. Przy braku takiej deklaracji dotacja wyniesie 18,75 tys. złotych. Kolejnym warunkiem jest całkowita cena zakupu auta, która nie może przekroczyć 225 tysięcy złotych. Chyba że posiadamy Kartę Dużej Rodziny (przywilej dla rodziców mających na utrzymaniu co najmniej trójkę dzieci). Wówczas takiego limitu nie ma. Niemniej wspomniane 225 tysięcy to i tak kwota, w której spokojnie mieści się już bardzo dużo elektrycznych aut. Z wyłączeniem tych najbardziej zaawansowanych technologicznie i najszybszych jak Ford Mustang Mach-E, Jaguar I-Pace czy Audi e-Tron GT.
Zdecydowanie najtańszą propozycją na rynku jest malutka Dacia Spring. Niestety, poza ceną – kosztuje niecałe 90 tysięcy złotych (nie wliczając dotacji) – rumuński elektryk nie kusi absolutnie niczym innym. Raptem 45-konny silnik, fatalne osiągi, bardzo budżetowa – delikatnie mówiąc – jakość wykończenia, brak podstawowych elementów wyposażenia (z regulacją kolumny kierownicy włącznie) powodują, że trudno mi komukolwiek polecać ten wóz, który może być alternatywą jedynie dla komunikacji miejskiej. Dacia jest jednak rodzynkiem, bowiem pozostałe, droższe elektryki są już w pełni współczesnymi i wygodnymi autami. Mając do dyspozycji 120 – 150 tysięcy złotych (podaję wartości bez rządowego dofinansowania), możemy rozglądać się za elektrycznym Oplem Corsą, Renault Zoe, Peugeotem 2008, Mazdą MX-30, MINI Cooperem SE, Volkswagenem ID.3 czy wieloma innymi modelami, bowiem dziś właściwie każda z marek samochodowych ma w swojej ofercie elektryki. Z rozmów z dealerami samochodowymi wynika, że w ostatnich tygodniach zainteresowanie autami na prąd mocno wzrosło. Szczególnie że te są o wiele szybciej dostępne dla klientów niż spalinowe samochody, na które obecnie trzeba czekać miesiącami.
A co z używanymi elektrykami? Poprosiłem o komentarz Juliusza Szalka, dziennikarza motoryzacyjnego dobrze znającego się na autach z drugiej ręki: – Rynek używanych samochodów elektrycznych w Polsce właściwie nie istnieje. Ruch w interesie jest naprawdę niewielki. Co prawda, śledząc portale z ogłoszeniami, trochę tych aut przybywa, ale wciąż są to ilości znikome. Przyczyna jest prosta. Ludzie się boją tego typu aut z drugiej ręki, bo boją się o stan akumulatorów. Sam zakup używanego samochodu jest już dużym ryzykiem, które w przypadku elektryka jeszcze rośnie. Niechętnie kupujemy używane telefony, właśnie ze względu na kondycję baterii, a co dopiero mówić o zakupie auta. Jasne, teoretycznie można zrobić test akumulatora. Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem, który naprawia akumulatory trakcyjne. Usłyszałem, że aby sprawdzić, w jakim stanie jest akumulator, należy go wymontować, przeprowadzić cały cykl skomplikowanych testów i dopiero wtedy da się ewentualnie wydać opinię o jego stanie. Teoretycznie, według tego, co podaje np. Ford, średnio akumulatory tracą dwa procent pojemności rocznie. W praktyce bywa jednak różnie. Zakup za kilkadziesiąt tysięcy używanego elektryka, który będzie mógł przejechać maksymalnie 60 – 80 kilometrów, nie jest najlepszym pomysłem. A możliwości naprawy przecież nie ma. Można wymienić akumulatory, które kosztują około 40 tysięcy złotych, więc wtedy mija się to z celem...
Co z ładowaniem?
Według danych Polskiego Stowarzyszenia Paliw Alternatywnych w naszym kraju mamy zarejestrowanych ponad 22 tysiące pojazdów z napędem czysto elektrycznym. – Rozwija się również infrastruktura ładowania. Pod koniec maja 2022 roku w Polsce funkcjonowało 2190 ogólnodostępnych stacji ładowania pojazdów elektrycznych (4253 punkty). 29 proc. z nich stanowiły szybkie stacje ładowania prądem stałym (DC), a 71 proc. – wolne ładowarki prądu przemiennego (AC) o mocy mniejszej lub równej 22 kW. W maju uruchomiono 24 nowe, ogólnodostępne stacje ładowania (36 punktów) – czytamy w komunikacie PSPA. Na tle Europy te liczby to wciąż kropla w morzu potencjalnych potrzeb. Jednak elektryczne pojazdy najrozsądniej jest ładować we własnym garażu. Idealnym układem jest posiadanie instalacji fotowoltaicznej. Wtedy, doładowując auto w ciągu dnia, faktycznie możemy mówić o tym, że jeździmy niemal za darmo (nie licząc oczywiście wcześniej poczynionych inwestycji). Bez tego, zakładając średnie zużycie energii przeciętnego elektryka na poziomie 20 kWh na 100 kilometrów – producenci aut zwykle podają niższe, zaniżone wyniki – zapłacimy nie więcej niż kilkanaście złotych (precyzyjne wyliczenia są indywidualną kwestią każdego gospodarstwa domowego) za pokonanie 100 kilometrów. Dla porównania przy cenie benzyny na poziomie 8 złotych i przykładowego spalania rzędu 7 litrów na setkę jazda autem spalinowym będzie kosztowała ponad 50 złotych. Przepaść! Trzeba jednak pamiętać, że uzupełnienie prądu ze zwykłego gniazdka trwa bardzo długo i może zająć nawet całą dobę. Procedurę przyspieszają tzw. wallboxy (kosztują kilka tysięcy złotych) przekształcające nasz garaż w prywatną stację ładowania, dzięki czemu tempo uzupełniania prądu w akumulatorach znacząco wzrasta.
Ceny na komercyjnych stacjach ładowania to osobna historia. Wiele zależy od poszczególnych taryf czy wydajności ładowarek, z których chcemy korzystać. Im szybsza, tym droższa. Wpływ na kwoty ma także posiadanie specjalnego abonamentu jak np. w sieci GreenWay Polska. Bez niego cena jednorazowego ładowania wyniesie od 1,49 zł (prąd przemienny AC, najwolniejsza ładowarka) do 2,73 zł (bardzo szybkie stacje, prąd stały DC, dające ponad 100 kW) za 1 kWh. Dopiero rozpatrując tę najdroższą przykładową taryfę, z której właściciele aut elektrycznych rzadko korzystają, zbliżamy się do kosztów, jakie ponoszą obecnie kierowcy aut spalinowych w związku z tankowaniem pojazdów...
Trudno zatem nie dostrzec finansowych korzyści związanych z posiadaniem elektrycznego auta. Wydaje się, że to dobry moment, aby poważnie pomyśleć o nabyciu własnego elektryka. Licząc się oczywiście z pewnymi kompromisami i wysoką ceną zakupu. Inną kwestią jest spekulacja przypominająca wróżenie z fusów o tym, jak sytuacja będzie wyglądać za kilka miesięcy, nie wspominając o latach. Dziś mamy horrendalnie wysokie ceny paliw; pytanie, jak niebawem będą kształtować się stawki za prąd...