Nie usiedziałbym na wygodnej kanapie
Rozmowa z RYSZARDEM HOPPE – trenerem reprezentacji Polski kajakarzy
– Ile dokładnie masz lat? – Siedemdziesiąt jeden. – A widzę ciągle zapał dwudziestolatka.
– Dopiero kiedy spojrzę w lustro, to sobie uświadamiam, że skończyłem już siedemdziesiątkę, ale z tyłu głowy absolutnie tego nie czuję. Źle bym się czuł, siedząc na wygodnej kanapie, nie lubię bezczynności, na odpoczynek przyjdzie czas.
z kadrą
– Ponownie pracujesz polskich kajakarzy.
– W listopadzie miną pięćdziesiąt dwa lata mojej trenerskiej pracy. Nakręca mnie obecna współpraca z kadrowiczami, mamy cel – Igrzyska Olimpijskie w Paryżu w 2024 roku. Praca z młodymi zawodnikami szczególnie motywuje, u większości z nich widzę ogromny zapał. Chcę im przekazać swoje wieloletnie doświadczenie, poprawiają już swoje rekordy, choć starty w zawodach Pucharu Świata nie do końca nas jeszcze zadowalają. W pracy szkoleniowej warto być cierpliwym. Konkurencja w świecie jest ogromna, bo zmniejszono liczbę olimpijskich wyścigów. W zawodach Pucharu Świata, w wyścigu dwójek na 500 metrów, walczyły pięćdziesiąt cztery osady. To absolutny kosmos. Wysoki poziom zapowiada trudną walkę o awans na igrzyska.
– Łatwo dogadać się z młodymi zawodnikami?
– Mentalnie nie czuję się siedemdziesięciolatkiem, mam dobry kontakt z młodymi, dogadujemy się pod każdym względem. Chłopaki zaakceptowały moje reguły, dobrze się z nimi pracuje, oczywiście nie wszyscy załapią się do pociągu, który pojedzie na mistrzostwa świata czy igrzyska olimpijskie, ale większość uwierzyła, że trzeba pracować jednak inaczej niż do tej pory. Niektórzy przez ostatnie cztery lata nie biegali, co w kajakarstwie jest nie do wyobrażenia. Nie jestem typem krzykliwego trenera na siłę wdrażającego swoje metody. Mam łagodniejszy styl bycia i relacja z zawodnikiem musi polegać na zrozumieniu. Uważam, że i on, i trener musi czuć zadowolenie w pracy.
– Dlaczego już w wieku dziewiętnastu lat zostałeś instruktorem kajakarstwa?
– Miałem dwóch braci, wszyscy trenowaliśmy kajakarstwo. Najstarszy, który nas wciągnął do sportu, ostatecznie pokrzyżował rodzinne plany. W 1967 roku wybrał wolność, uciekł do Szwecji jako zawodnik wojskowego klubu Zawisza Bydgoszcz. To spowodowało, że z drugim bratem musieliśmy zakończyć występy w reprezentacji młodzieżowej, nie wypuszczono nas na zawody poza Polską. Trenerka powiedziała: „Ryszard, chcesz ćwiczyć, żeby ścigać się tylko w kraju? Zostaniesz moim pomocnikiem”. Sport był dla mnie wszystkim, ukończyłem kurs instruktorski i tak zaczęła się ta przygoda. Właściwie to mam trzy zawody: jestem nauczycielem wychowania fizycznego i biologii, technikiem technologiem obuwnikiem, ale zafiksowany od początku byłem wyłącznie na sporcie.
– Znasz się na produkcji butów?
– Tata był szewcem i zaniósł moje papiery do szkoły obuwniczej. To nie było moje marzenie, ale uczyłem się projektowania butów i stałem przy maszynie w bydgoskiej Kobrze. Przed laty czegokolwiek się stworzyło, to na pniu było sprzedawane, a dzisiaj wybór jest ogromny i można grymasić przy zakupie obuwia.
– Jakie buty kupujesz dzisiaj?
– Najlepsze to te, które są najwygodniejsze, a niekoniecznie te najmodniejsze. Lubię eleganckie buty, ale przecież dwieście osiemdziesiąt dni przebywam poza domem na zgrupowaniach i wrosłem w adidasy. Mam takie ulubione eleganckie buty, w ciemnowiśniowym kolorze, kupiłem je za parę groszy, włożyłem raz – na galę, kiedy wybrano mnie na trenera roku w Portugalii. – Długo pracowałeś w Portugalii? – Łącznie prawie szesnaście lat. Po igrzyskach w Atenach przypadkowo odebrany telefon z ofertą pracy w Portugalii zmienił moje życie. Nie chciano mnie w Polsce i przyznam, że kolejne trzynaście lat pracy trenerskiej wspominam najmilej. Z ambitnymi działaczami zaczynaliśmy w Portugalii właściwie od zera. Interesowały ich sukcesy i choć początki były bardzo trudne, to się udało. Nikt nie wtrącał się do mojej pracy, nie podszeptywał, nie był mądralą, dano mi szansę spokojnej pracy. Zawodnicy zaakceptowali plany, dziennikarze początkowo nazywali mnie szarlatanem, bo uważali, że Portugalczycy nie są przyzwyczajeni do ciężkiej i wyczerpującej pracy. Musiałem wprowadzić dyscyplinę, południowcy nie mają jej we krwi. O dziesiątej umawialiśmy się na wyjazd na trening, ale pierwszego dnia byłem sam w samochodzie, zawodnicy schodzili się bardzo długo. Czekałem cierpliwie. Następnego dnia tylko dwie minuty, kolejnego już minutę. Kilku Portugalczyków przebiegło dodatkowo trzy kilometry na miejsce treningu i później nie było już problemów z dyscypliną. Moi kajakarze zaczęli odnosić sukcesy, które zmieniały ich życie. Na początku tylko jeden z nich miał samochód, a po kilku latach dorobili się nawet mercedesów. W słynnym piłkarskim klubie – Benfice – powstała sekcja kajakowa, podobnie uczynił Sporting Lizbona. Pojawili się sponsorzy, dla kajakarzy otworzył się zupełnie inny świat, zdecydowanie poprawiły się ich warunki życiowe.
– Twoi podopieczni wywołali sensację na igrzyskach olimpijskich w Londynie.
– Fernando Pimenta i Emanuel Silva zdobyli srebrny medal w wyścigu dwójek na 1000 metrów. Jedyny, jaki Portugalia wywalczyła w Londynie.
– Złoto przegraliście nieznacznie z silnymi Węgrami.
– Decydowały setne sekundy. W połowie dystansu płynęli jeszcze na piątym miejscu, ale wierzyłem, że będzie medal, byli mocni. Prezes związku rozpaczał, upadł na ziemię, niemal płakał, że jednak nie będzie medalu, a ja spokojnie odpowiadałem: „Mamy go”. Mogło być nawet złoto, ale wtedy nie zrealizowałby się mój sen. W nocy w Londynie obudził mnie własny krzyk, wołałem: „Pimenta, wracaj!”. Śniło mi się, że mój podopieczny opuszcza olimpijski tor, a ja wrzeszczę, by wracał, bo musi odebrać srebrny medal. Wstałem oblany potem, napisałem na kartce papieru – „godzina 2.05, II miejsce w finale”. Karteluszek włożyłem do koperty, zakleiłem, i kiedy rano przyjechałem na tor, oddałem ją mojemu asystentowi i powiedziałem: „Otworzysz po finale”. Wszyscy po wyścigu byli zaskoczeni moim proroczym snem. Karteczka z igrzysk w Londynie jest jedną z moich cenniejszych pamiątek.
– Wybrano cię na trenera roku, a to w Portugalii nie takie proste.
– Piłka nożna jest przecież tam sportem narodowym, ale jedyny medal olimpijski był decydujący. Na trenera roku w Portugalii wybrała mnie tamtejsza konfederacja sportu, również dziennikarze, wygrałem także prestiżowy plebiscyt organizowany przez ceniony klub kolarski. W Portugalii kajakarstwo jest po piłce nożnej najważniejszą i najpopularniejszą dyscypliną sportu. Od kilku lat nie pracuję już tam, ale „moi” zawodnicy nadal stanowią trzon reprezentacji. Mam z nimi dobry kontakt. Portugalia to cudowny kraj z niezwykle przyjaźnie nastawionymi ludźmi, nadal tam jeżdżę. Nigdzie na świecie nie podaje się tak dobrej kawy, jest nie do podrobienia.
– Mówisz po portugalsku?
– Początkowo miałem trzydzieści dwie stronice zapisanych słów i zwrotów sportowych, ale i takich codziennych – „poproszę pół kilograma chleba czy szynki” – i z tym zeszytem się nie rozstawałem. Dość szybko opanowałem jednak język i bez problemu potrafiłem się porozumieć, a nawet udzielać wywiadów. Dziennikarze byli zadowoleni, że potrafię swobodnie się wysławiać. Śmiali się, że pracujący w Sportingu i Porto słynny piłkarski trener Bobby Robson każdy wywiad zaczynał jednym zdaniem po portugalsku: „My graliśmy dobrze, przeciwnik też był mocny”, a dalej mówił już po angielsku. Żartowali, że byliby szczęśliwi, gdyby Robson mówił po portugalsku tak jak trener kajakarstwa z Polski.