Czworonożni uchodźcy
Z Hubertem umawiam się na rozmowę na warszawskim Dworcu Centralnym. Polowe łóżko wciśnięte pomiędzy worki karmy, stolik zastawiony sprzętem medycznym, a wszystko stłoczone na powierzchni kilku metrów w szklanym boksie przy hali głównej – tak wygląda obecnie biuro prezesa Specjalistycznej Jednostki Ratownictwa Weterynaryjnego. – Znajdziesz mnie tu przez 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu – mówi energicznym, choć mocno schrypniętym głosem. – No, chyba że jest akurat wezwanie na peronach lub w poczekalni. A tych nie brakuje (...). Wąż z hodowli w Mariupolu tak wychłodzony, że trzeba było ściągać dla niego w trybie pilnym specjalne lampy grzewcze. Kot maine coon niemal bez oznak życia, którego pani najpierw uciekała przez siedem dni pieszo do granicy Polski, a potem kolejny tydzień zajął jej dojazd do Warszawy. Dziennie na warszawskich dworcach wolontariusze z SJRW udzielają pomocy kilkudziesięciu zwierzakom – w większości skutecznej. Ale bardzo często medycznego wsparcia wymagają też ludzie. – Pacjentów, ludzkich i zwierzęcych, liczymy już w tysiące – Hubert ma zmęczony uśmiech, ale w oczach wciąż widać błysk. – Trudno spamiętać wszystkie interwencje. Chociaż... niektóre zostaną w nas na zawsze. Jak ta sprzed kilku dni, kiedy zgłosił się tutaj 30-latek spod Charkowa. Wiózł kota w nieco podniszczonym transporterze, a na Centralnym zatrzymał się, czekając na żonę i córkę, które miały wkrótce dojechać. Wymieniliśmy kotu transporter na nowy, pana przebadaliśmy (miał nadciśnienie), zaopatrzyliśmy w leki i życzyliśmy powodzenia. Chwilę później woła nas przez radio policja, prosząc o pilne przybycie na peron. Próba samobójcza, mężczyzna chciał rzucić się pod pociąg! Jakież było nasze zdumienie, kiedy na miejscu zobaczyliśmy „naszego pana z kotem”. Co się stało?! Otóż przed chwilą zadzwoniła do niego szwagierka, informując, że właśnie rozpoznała zwłoki jego żony i córki. Obie zginęły podczas rosyjskiego bombardowania...