Kto jej dał skrzydła?
Rozmowa z JOANNĄ JAKUBAS, polską sopranistką, która śpiew studiowała w Nowym Jorku i Londynie
nr 9 (5 V). Cena 4,99 zł – Skąd się wziął u pani talent muzyczny? Może pani mama śpiewała?
– (śmiech) Każdy profesor, z którym miałam zajęcia, tak myślał. Ale nikt mnie o to nie zapytał.
– To po kim odziedziczyła pani głos?
– Wydaje mi się, że po babci ze strony mamy. Miała piękny głos. W ogóle jestem do niej bardzo podobna.
– Wspomniała pani, że studiowała ekonomię. To kompletnie inna dziedzina niż śpiew.
– Tak, na University of Michigan w Ann Arbor. Uczelnia miała specjalny pięcioletni program podwójnego dyplomu licencjackiego. Studiowałam równolegle ekonomię i śpiew.
– Niezły rozstrzał.
– To prawda, lecz po trzech semestrach przeniosłam się do akademii muzycznej w Nowym Jorku.
– Znudziła się pani ekonomia?
– Nie. Mam ścisły umysł. Na studiach w Michigan byłam jednak daleko od domu. Rodzina była w Polsce, siostra w Nowym Jorku. Po półtora roku postanowiłam, że zmienię uczelnię. Przeniosłam się do Manhattan School of Music, gdzie kontynuowałam tylko studia muzyczne.
– Półtora roku nauki poszło na marne?
– Wiedza to siła, a więc nie był to czas stracony. Manhattan School of Music uznała dużą część moich przedmiotów z Michigan i przyjęła mnie na drugi rok studiów. Ponadto zdobyłam podstawy ekonomii, które są pomocne.
– W śpiewaniu?
– W prowadzeniu mojej firmy, komunikowaniu się z wytwórniami. Przy pracy nad płytą „My New Wings” miałam przyjemność obserwować cały proces nagrywania płyty. Było to dla mnie niesamowite doświadczenie. Troszcząc się o projekt, nauczyłam się nie tylko, jak się nagrywa płytę, ale również przeszłam całą drogę biznesową. Rozmawiałam z prawnikami, uczyłam się o prawach własności intelektualnej, poznawałam proces zamieszczania utworów na wiodących platformach streamingowych, dowiedziałam się, jak się dzieli tantiemy. Zdobyłam wiedzę, która jest tak bardzo potrzebna.
– Jest pani artystką, a z drugiej strony mówi pani jak... bizneswoman.
– Gdy śpiewam, piszę teksty i nagrywam, jestem artystką. Gdy chcę podzielić się ze światem tym, co robię, i zrozumieć proces produkcyjny, jestem bizneswoman.
– Od kiedy wiedziała pani, że chce śpiewać?
– Od zawsze. Mama opowiadała mi, że jak miałam dwa i pół roczku, siedziałam u niej na kolanach, kiedy śpiewała kolędę „Lulajże, Jezuniu”. Podobno z szeroko otwartymi oczami, zafascynowana dotykałam jej szyi, aby sprawdzić, skąd wydobywa się głos. Byłam zauroczona tym, że człowiek, który na co dzień mówi, jest w stanie z siebie wydobyć tak piękne dźwięki. Gdy miałam sześć lat, dostałam od mamy pierwszą płytę z muzyką baletową. To był świetny pomysł, mogłam osłuchać się z piękną muzyką klasyczną, którą znałam z baśni Disneya. Ta pasja, którą odkrywałam jako mała dziewczynka, jest ze mną do dziś.
– Tę pasję widziała rodzina? Kiedy dostrzeżono w pani talent do śpiewania?
– Tak, widziała. Gdy miałam około 10 lat, premierę miał film „Król Lew”. Za pierwszym razem poszłam do kina na film, za drugim, aby jeszcze raz posłuchać przepięknej ścieżki dźwiękowej. Później dostałam płytę z muzyką z „Króla Lwa” od taty pod choinkę. Jest jedną z moich ukochanych płyt. Uwielbiam muzykę Hansa Zimmera, jest tak wzruszająca. Mniej więcej w tym samym czasie mama usłyszała, jak śpiewam utwory Whitney Houston oraz Julie Andrews z filmu „Dźwięki muzyki” i postanowiła zabrać mnie na konsultacje wokalne. Pani profesor przyznała, że rzeczywiście posiadam słuch i dobry głos, ale jednocześnie stwierdziła, że jestem za młoda, aby rozpocząć profesjonalne szkolenie głosu. Poprosiła, abym poczekała do 16. roku życia, a do tego czasu śpiewała w chórze. I tak trafiłam do chóru w Teatrze Narodowym, ale krótko tam śpiewałam.
– Chór to nie było to?
– Nie, wolałam śpiewać solowo. Zaczęłam uczyć się gry na fortepianie, a później kształcić głos. Ogromną przyjemność sprawiały mi zajęcia u wybitnej śpiewaczki Urszuli Trawińskiej-Moroz. Uczyła mnie śpiewu, ale również z ogromnym zaangażowaniem dzieliła się wiedzą sceniczną. Zawsze powtarzała, jak ważne jest obycie ze sceną, uczucie odpowiedzialności za występ. To prawda, w spektaklu wszyscy artyści tworzą całość. Zawsze dbam o formę, staram się być dobrze przygotowana, rozśpiewana, aby wszystko wyszło na najwyższym poziomie.
– To dlatego zdecydowała się pani na angaż w Teatrze Muzycznym w Łodzi?
– Tak, chciałam zdobywać doświadczenie. Występowałam w operetce „Wielka księżna Gerolstein” Offenbacha, w musicalu „Nędznicy”, w koncertach „Step by Step” oraz „Muzyczna podróż z Wiednia do Rio”. Miałam przyjemność wykonania takich utworów, jak „Caruso” czy „Time to Say Goodbye”. Wypracowałam swój styl, który jest klasyczny, ale jest też śpiewem plasującym się pomiędzy wokalem operowym a rozrywkowym. Rodzaj crossovera.
– Artysta musi się ciągle rozwijać.
– Tak, będę zawsze wdzięczna za moje klasyczne wykształcenie. Studia w Nowym Jorku oraz dalsze studia magisterskie w Royal College of Music w Londynie dały mi wspaniały warsztat. Natomiast swój styl śpiewania musiałam dalej wypracować. Technika stanowi tylko jeden z elementów twórczości artysty i nie powinna być jedyną rzeczą, na której się koncentrujemy. Miałam kiedyś przyjemność pracować z coachem operowym, który w trakcie
lekcji narysował stonogę i powiedział: „Pamiętaj: nie jak, tylko co”. Gdyby stonoga miała skupiać się na wszystkich swoich nogach, nie zrobiłaby kroku. Ma cel i idzie. Powiedział mi, że jeżeli znajdę „co”, to „jak” samo się ułoży. Wszystko to, co nas inspiruje, wyzwala w nas energię do działania – to ta odrobina dobra, którą chcemy dać od siebie.
– Wspominała pani, że pisze lirykę.
– Tak, pisanie sprawia mi dużo radości. Jest innym rodzajem ekspresji. Zawsze staram się, aby moje słowa miały głębię.
– Dlaczego po angielsku?
– Chciałabym podzielić się moją sztuką ze wszystkimi, a angielski jest językiem międzynarodowym.
– Po studiach mieszkała pani w Mediolanie. Żeby nauczyć się włoskiego?
– Między innymi. Uczyłam się języka w szkole Dantego Alighieri, a na lekcje śpiewu chodziłam do maestry Canetti, profesorki ze studia wokalnego w La Scali.
– Kolejnym krokiem jest wydanie płyty. Pani to właśnie teraz zrobiła.
– Tytuł „My New Wings” zasugerował Jan A.P. Kaczmarek, muzyczny producent albumu. Na płycie znajdą się bardzo znane utwory: „Hallelujah”, „Besame mucho”, „My Heart Will Go On” czy „I Will Always Love You”. Aranże zostały specjalnie napisane przez Nicka Ingmana, przy nagraniu płyty towarzyszyła nam wspaniała London Symphony Orchestra i chór London Voices, znany ze ścieżek dźwiękowych do takich filmów jak: „Harry Potter” czy „Władca Pierścieni”. Jest to płyta dla wielu, łączy świat muzyki klasycznej z utworami ze świata popu. – Czyli z tym, w czym odnalazła się pani najlepiej. – Głos śpiewaka ewoluuje. Odkryłam, że to jest dla mnie wspaniały kierunek, kocham to, co robię. Podczas pandemii, kiedy dużo ćwiczyłam w domu, zrozumiałam, że mogę użyć głosu, aby zaśpiewać inaczej – zrobić jeszcze jeden krok w stronę popu. Może kiedyś wrócę do śpiewu operowego, ale czuję się szczęśliwa w tym, co robię teraz.
– I tak jak chciał Bogusław Kaczyński, który wierzył, że odniesie pani sukces?
– To był niesamowity człowiek, zawsze bardzo mnie wspierał.
– Debiutowała pani u niego na Festiwalu imienia Jana Kiepury w Krynicy?
– Byłam studentką Manhattan School of Music. Wtedy miałam po raz pierwszy w życiu wystąpić razem z orkiestrą. Bardzo się denerwowałam i cały czas pytałam mamę, czy łatwiej się śpiewa właśnie z orkiestrą, czy z akompaniamentem fortepianu. Niesamowite rzeczy pamięta się z takiego występu. Na przykład kolory sukienek. Utwór „Nella Fantasia” śpiewałam w czarnej, „Przetańczyć całą noc” w czerwonej. Ale chyba najbardziej przejęty był mój tata. Filmował mój występ i tak się wzruszył, że nawet nie zauważył, że wystąpiłam w dwóch bardzo różnych sukienkach (śmiech).
– Od tego momentu minęło kilka lat. Przed ukazaniem się pani nowej płyty towarzyszą pani takie emocje jak wtedy?
– Podobne. Cieszę się bardzo i mam nadzieję, że płyta spodoba się słuchaczom i będzie niosła dużo radości. Z ogromnym sercem została nagrana.
– To musi być wielkie przeżycie pracować z takimi sławami i to w miejscu, gdzie nagrywali The Beatles, U2 i Pink Floyd.
– Wyjątkowy team sprawił, że podczas nagrań albumu panowała niesamowita atmosfera. Płyta była nagrywana w Lyndhurst Hall – AIR Studios, jednej z największych sal nagrań na świecie, oraz w Abbey Road Studios, gdzie, tak jak pani wspomniała, nagrywali The Beatles, U2 czy Pink Floyd. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie klatka schodowa, na której ścianach widnieją zdjęcia wszystkich artystów, którzy tam nagrywali. Studio ma cudowną energię. – Jest pani zadowolona z efektu? – Jestem bardzo zadowolona i szczęśliwa, wszystko zostało bardzo starannie dopracowane, ale...
– Jest jakieś ale?
– (śmiech) Chyba jak każdy artysta analizuję, czy dzisiaj bym coś inaczej zaśpiewała. – Inaczej nie znaczy lepiej.
– To samo mówią mi moi rodzice. Jest to tylko kwestia wyboru interpretacji. Obydwie mogą być świetne, lecz inne.
– Jest pani perfekcjonistką? Reżyser teatralny Eugeniusz Korin mówił mi, że jest perfekcjonistą i już podczas premiery widzi błędy i nie może w pełni cieszyć się z sukcesu.
– Dobrze to rozumiem. Jestem perfekcjonistką, co przekładało się na moje śpiewanie.
– To znaczy?
– Gdy byłam młodsza, zależało mi, żeby być technicznie doskonałą. Wszystkie nuty analizowałam jak komputer i chciałam każdą zaśpiewać idealnie.
– A teraz?
– Wciąż łapię się na tym, że szukam perfekcji. To chyba normalne, kiedy nam zależy, ale zrozumiałam, że bardziej liczy się coś innego – teraz zależy mi przede wszystkim na tym, aby przekazać emocje. Moja znajoma, architekt, pięknie mi to kiedyś wytłumaczyła. Powiedziała: „Wyobraź sobie, że malujesz obraz. Namalowałaś wspaniałą kompozycję, ale wpatrując się w nią, zauważasz, że ręka, którą namalowałaś, jest niewyraźna. A więc ją poprawiasz, po czym oddalasz się kilka kroków od obrazu i widzisz tylko tę rękę – za wyraźną, za ostrą. Zachwiałaś całą kompozycję, bo to nie ta ręka była najważniejsza, stanowiła jedynie fragment całości”.
– Teraz jest pani nieperfekcyjna.
– Zamieniłam perfekcjonizm na autentyczność.
– Zmiana jest naturalną częścią drogi, tak jak naturalną częścią życia śpiewaków jest samotność.
– To jest właśnie jedna z wielu przyczyn, które sprawiły, że zdecydowałam się iść w stronę nagrania solowej płyty. Owszem, promując ją, będę musiała jeździć na koncerty, ale potem zawsze będę mogła wrócić do domu. Świat śpiewaków operowych to niekończąca się podróż. Dwa miesiące tu, dwa tam. Szczęściem jest, jak w przypadku Aleksandry Kurzak, gdy partner też jest śpiewakiem i można podróżować razem. Ja nie lubię samotności. Źle się z tym czuję i to był właśnie ten element, który był dla mnie trudny do zniesienia. Kocham być otoczona rodziną i przyjaciółmi. Dlatego na przykład występując w teatrze w Łodzi, w każdy weekend wracałam do domu, do Warszawy. To nie znaczy, że w Łodzi nie miałam znajomych. Wręcz przeciwnie, bardzo polubiłam się ze wszystkimi, z którymi pracowałam. Ale mimo wszystko wołałam wrócić do domu, napić się herbaty we własnej filiżance.
– Co pani daje śpiewanie?
– Radość. I błysk w oku. Widać to na nagraniu z backstage’u, gdy pracowałam nad płytą w Londynie. Po prostu spełniło się moje marzenie.