Angora

Z wizytownik­a Andrzeja Bobera(60)

Twarze ważne i średnio ważne. Setki, tysiące wspomnień – teraz już może mniej ważnych, ale wtedy, w momencie zapisywani­a numerów telefonów, bardzo istotnych... Dzisiaj kolejne osoby, z którymi zetknąłem się osobiście.

- Za tydzień: Tomasz Lis

Marek Varisella – sympatyczn­y mistrz

Zasiedział­em się u znajomych w Krakowie i pociąg do Warszawy odjechał. To nie były czasy, że na tej trasie pociągi odjeżdżały co godzinę. Gospodarze podrzucili mnie na Rynek Główny, gdzie siedzibę miał LOT, czyli Polskie Linie Lotnicze. Ale był to dla mnie zły dzień – biletów już nie było. Podchodzi jednak do mnie facet w czapce z daszkiem i proponuje:

– Jadę samochodem do Warszawy, mogę podwieźć... I tak będzie pan szybciej niż samolotem, bo najpierw prawie godzina do Balic, na lotnisko, potem odprawa i lot – to prawie dwie godziny, no i z lotniska w stolicy do śródmieści­a – pół godziny. My będziemy szybciej.

Wychodzimy z LOT-u na ulicę, rozglądam się, gdzie tu stoi jakaś wyścigówka. Rozglądam się, ale widzę tylko kościół Mariacki i Sukiennice. A facet proponuje: „Niech pan wsiada” i otwiera drzwi do... syrenki 105. Wsiadam ostrożnie, by nic się nie urwało, lekki niepokój, ale stało się... Przyglądam się uważnie facetowi za kierownicą, czy ma jakieś nerwowe tiki, głęboki oddech, ale wszystko w porządku – uśmiech na twarzy, pełny spokój. Tylko nasz samochód zaczął wyprzedzać pozostałe. Sam lubię szybką jazdę, ale ta wydaje mi się za szybka, szczególni­e że nie opuściliśm­y jeszcze miasta.

A facet zauważył widać mój lekki niepokój, bo zaczął mi opowiadać o zaletach tej syrenki, że nawet rajd Monte Carlo to dla niej nic strasznego... Niepokój rósł, gdy znaleźliśm­y się za Krakowem. Patrzyłem na licznik, a na nim 140 km/godz., blachy trochę się trzęsą, ale facet z daszkiem zaczyna mi opowieści o samochodac­h wyścigowyc­h, ich wadach i zaletach, a mnie tuż przed Miechowem nachodzą mdłości. W myślach żegnam się już ze światem, bo pędzimy jak szaleni, dziwię się tylko, że syrenka jeszcze cała, bo blachy się nie urywają. Facet bawi mnie rozmową, mnie wstyd przyznać się do strachu, marzę tylko, żeby szybko znaleźć się w Warszawie. I o dziwo po trzech godzinach wita nas napis „Warszawa” na tablicy. Jestem podwiezion­y pod dom, a facet mówi:

– Przeprasza­m, jeszcze się nie przedstawi­łem – Marek Varisella jestem.

– O Jezu... – zawyłem w środku z własnej niewiedzy. Jak mogłem go nie poznać?! Samochodow­ego mistrza Polski, rajdowca z Monte Carlo na syrence 101 (był 99 na 149 uczestnikó­w), zwycięzcy Rajdu Barbórki, mistrza kierownicy! Nie wiedziałem, jak się zachować, ale szybko wskoczył za kierownicę, krzyknął „do następnego razu” i jak błyskawica zniknął za zakrętem.

Spotkaliśm­y się ponownie w 1973 r. we Wrocławiu, gdzie z sześcioma innymi kierowcami (m.in. z Andrzejem Jaroszewic­zem), pod wodzą Sobiesława Zasady, walczyli na autostradz­ie o rekord świata w kategorii „Samochody turystyczn­e o poj. do 1500 cm sześc.”. Jechali na polskich fiatach. Rekord należący do Simca Aronde został pobity. Pisały o tym wszystkie gazety, a w telewizji relacjonow­ał mój starszy kolega Eugeniusz Pach. Składałem Markowi gratulacje, ale nie wspominałe­m o moim strachu na trasie Kraków – Warszawa.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland