Z wizytownika Andrzeja Bobera(60)
Twarze ważne i średnio ważne. Setki, tysiące wspomnień – teraz już może mniej ważnych, ale wtedy, w momencie zapisywania numerów telefonów, bardzo istotnych... Dzisiaj kolejne osoby, z którymi zetknąłem się osobiście.
Marek Varisella – sympatyczny mistrz
Zasiedziałem się u znajomych w Krakowie i pociąg do Warszawy odjechał. To nie były czasy, że na tej trasie pociągi odjeżdżały co godzinę. Gospodarze podrzucili mnie na Rynek Główny, gdzie siedzibę miał LOT, czyli Polskie Linie Lotnicze. Ale był to dla mnie zły dzień – biletów już nie było. Podchodzi jednak do mnie facet w czapce z daszkiem i proponuje:
– Jadę samochodem do Warszawy, mogę podwieźć... I tak będzie pan szybciej niż samolotem, bo najpierw prawie godzina do Balic, na lotnisko, potem odprawa i lot – to prawie dwie godziny, no i z lotniska w stolicy do śródmieścia – pół godziny. My będziemy szybciej.
Wychodzimy z LOT-u na ulicę, rozglądam się, gdzie tu stoi jakaś wyścigówka. Rozglądam się, ale widzę tylko kościół Mariacki i Sukiennice. A facet proponuje: „Niech pan wsiada” i otwiera drzwi do... syrenki 105. Wsiadam ostrożnie, by nic się nie urwało, lekki niepokój, ale stało się... Przyglądam się uważnie facetowi za kierownicą, czy ma jakieś nerwowe tiki, głęboki oddech, ale wszystko w porządku – uśmiech na twarzy, pełny spokój. Tylko nasz samochód zaczął wyprzedzać pozostałe. Sam lubię szybką jazdę, ale ta wydaje mi się za szybka, szczególnie że nie opuściliśmy jeszcze miasta.
A facet zauważył widać mój lekki niepokój, bo zaczął mi opowiadać o zaletach tej syrenki, że nawet rajd Monte Carlo to dla niej nic strasznego... Niepokój rósł, gdy znaleźliśmy się za Krakowem. Patrzyłem na licznik, a na nim 140 km/godz., blachy trochę się trzęsą, ale facet z daszkiem zaczyna mi opowieści o samochodach wyścigowych, ich wadach i zaletach, a mnie tuż przed Miechowem nachodzą mdłości. W myślach żegnam się już ze światem, bo pędzimy jak szaleni, dziwię się tylko, że syrenka jeszcze cała, bo blachy się nie urywają. Facet bawi mnie rozmową, mnie wstyd przyznać się do strachu, marzę tylko, żeby szybko znaleźć się w Warszawie. I o dziwo po trzech godzinach wita nas napis „Warszawa” na tablicy. Jestem podwieziony pod dom, a facet mówi:
– Przepraszam, jeszcze się nie przedstawiłem – Marek Varisella jestem.
– O Jezu... – zawyłem w środku z własnej niewiedzy. Jak mogłem go nie poznać?! Samochodowego mistrza Polski, rajdowca z Monte Carlo na syrence 101 (był 99 na 149 uczestników), zwycięzcy Rajdu Barbórki, mistrza kierownicy! Nie wiedziałem, jak się zachować, ale szybko wskoczył za kierownicę, krzyknął „do następnego razu” i jak błyskawica zniknął za zakrętem.
Spotkaliśmy się ponownie w 1973 r. we Wrocławiu, gdzie z sześcioma innymi kierowcami (m.in. z Andrzejem Jaroszewiczem), pod wodzą Sobiesława Zasady, walczyli na autostradzie o rekord świata w kategorii „Samochody turystyczne o poj. do 1500 cm sześc.”. Jechali na polskich fiatach. Rekord należący do Simca Aronde został pobity. Pisały o tym wszystkie gazety, a w telewizji relacjonował mój starszy kolega Eugeniusz Pach. Składałem Markowi gratulacje, ale nie wspominałem o moim strachu na trasie Kraków – Warszawa.