Po co mi była ta zmywarka
Dałam się namówić dzieciom na kupno zmywarki. Kupowałam ją w sklepie, ale się nie cieszyłam. Nigdy nie pałałam sympatią do tego urządzenia. Zgodnie z moim przeczuciem wprowadziło straszne zamieszanie. Najpierw przez kilka dni stało na środku kuchni jako zawalidroga. Wysiudało jedną szafkę, w której trzymałam odziedziczony i nigdy nieużywany stos talerzy. W dodatku miało swoje wymagania odnośnie do podłączenia, co zdemolowało pół pomieszczenia. Nie dość, że wcisnęło mi się na siłę do kuchni, to jeszcze jego działanie trzeba było rozgryźć. A kto lubi czytać instrukcję obsługi, tym bardziej że brzmi, jakby była pisana dla inżyniera. A nie każdy miał zaszczyt studiować na politechnice, niektórym trafił się wydział humanistyczny. Po rozpoznaniu programów problemy się nie skończyły. Okazało się, że przy zaledwie dwóch osobach skompletowanie w krótkim czasie odpowiedniej ilości brudnych naczyń, żeby zebrał się cały wsad, to nie taka prosta sprawa. Przecież nie będzie mi zmywarka ciągnęła prądu z niepełnym ładunkiem. A ile jednego dnia dwie osoby mogą nabrudzić? Nawet jakby na siłę postanowiły się przejadać. I co – brudy ze śniadania i obiadu mają stać do wieczora, żeby po kolacji całkowicie wypełnić tę pralkę do naczyń? Więc ganiam za mężem po domu i proszę go, żeby koniecznie zabrudził jakieś kolejne talerzyki, bo jak najszybciej muszę wystartować z programem. I nie ma to tamto – i tak niektóre rzeczy trzeba przedtem opłukać pod kranem. W dodatku żywotność zmywarki skończy się wraz z gwarancją. W końcu producenci muszą sprzedawać następne i następne egzemplarze. Czyli jak tylko się do niej przyzwyczaję, to wtedy okaże się przestarzała i trzeba ją będzie wymienić na nowszy model. A poza tym ręczne zmywanie to chwile prawdziwego relaksu. Bez myśli o kłopotach. I ten boski zapach płynu do mycia naczyń... Maszyna mi tego nie da.