Miasto, które umiera
Mało kto narzeka tu na problem „overtourismu”, który dotyka coraz dotkliwiej popularne miasta nie tylko Italii. Turystów postrzega się tu jako szansę na uratowanie miasta, które niedługo może przestać istnieć.
Jest słoneczny, bardzo ciepły jak na kwiecień poranek. Do architektonicznej perły regionu zmierza wielu turystów. Głównie to Włosi, którzy świętują Wielkanoc w Wiecznym Mieście, a do miasteczka przyjeżdżają na jednodniową wycieczkę. Nie brakuje wielopokoleniowych rodzin. Po średniowiecznych uliczkach spacerują młodzież, małżeństwa i dziadkowie z wnukami. Co niektórzy poszukują idealnych ujęć na selfie, by zaraz opublikować zdjęcia na Instagramie. Inni próbują głaskać albo dokarmiać wszechobecne koty, wygrzewające się na słońcu. Wszyscy chcą zobaczyć i poczuć atmosferę cieszącego się coraz większą popularnością miasta, które umiera – „la città che muore”.
Chwytliwe, trochę przerażające hasło pojawia się na znakach i banerach prowadzących do Civita di Bagnoregio już kilkadziesiąt kilometrów przed miejscowością. O umierającym mieście piszą blogerzy i trendsetterzy, którzy w mediach społecznościowych namawiają do odwiedzin miasta, zanim się zapadnie.
Każdy odwiedzający musi kupić bilet wstępu do najstarszej części miasta, czyli Civity. Opłatę wprowadził kilka lat temu burmistrz Francesco Bigiotti. Początkowo bilet kosztował 1,5 euro. Potem jego cenę podwojono, a teraz wynosi 5 euro. Dochód z opłat przeznaczany jest na walkę o przetrwanie miasta. A ta trwa od wielu lat. Spektakularna lokalizacja miejscowości założonej na szczycie tufowego wzgórza, które zdominowało okoliczny krajobraz, była przez wieki jej wielką zaletą, a zarazem przekleństwem. Z jednej strony skała otoczona przepaściami, które porastały gęste lasy, była twierdzą nie do zdobycia. Umiejscowienie dawało spokój i bezpieczeństwo jej mieszkańcom. Z drugiej – wzgórze zbudowane z tufu wulkanicznego, który jest miękkim materiałem powstałym z konsolidacji zanieczyszczeń wulkanicznych, podlega szybkiej erozji, co prowadzi do obsuwania się ziemi i zmniejszania się powierzchni miasta. Przepaść pochłania skałę stopniowo i brutalnie.
Izolacja
Civita di Bagnoregio znajduje się na pograniczu Lacjum i Umbrii, w odległości 120 kilometrów od Rzymu. Osadę założyli ponad 2500 lat temu Etruskowie. Kolejne pokolenia wznosiły budowle z tufu, który był popularnym i łatwo dostępnym materiałem budowlanym na Półwyspie Apenińskim już od starożytności. W czasach swej świetności miasto było stolicą diecezji. W 1217 roku urodził się tutaj i żył słynny włoski filozof, teolog i doktor Kościoła katolickiego – św. Bonawentura. Koniec XVII wieku to jednak kres świetności miejscowości, który nastąpił wskutek trzęsienia ziemi. Zniszczona została wtedy część zabudowy oraz prowadzący do miasteczka most. Wydarzenie to odizolowało osadę na wiele lat od świata. Erozja i proces osuwania się skały postępowały, ze wspaniałego azylu pozostał jedynie fragment. W efekcie większość mieszkańców wyprowadziła się z Civity. Część z nich założyła osadę nieopodal i nazwała ją Bagnoregio. Z czasem dwa ośrodki połączyły się w jeden zespół miejski pod nazwą Civita di Bagnoregio. Ostatecznie w latach 20. XX wieku rząd włoski postanowił ewakuować mieszkańców ze wzgórza. Wbrew zarządzeniu kilkanaście mniej pokornych osób zdecydowało się jednak na nim pozostać.
Nie dla arystokratów
Taki stan oficjalnie utrzymuje się do dzisiaj. Na co dzień w Civicie mieszka 12 osób. – Miejscowości połączone były tylko na papierze. W praktyce, żeby dostać się z Bagnoregio na skałę, trzeba było przejść przez głęboki wąwóz, a następnie pokonać wiele schodów – mówi właścicielka kawiarni „Bonawentura”. Postać świętego, który według legendy jako dziecko został cudownie uzdrowiony przez wstawiennictwo św. Franciszka, jest tutaj niczym Noe w Nachiczewaniu albo Matka Teresa w Kosowie i Albanii wykorzystywana do firmowania wielu rodzajów usług. Lokal się nie wyróżnia. Za ladą sporych rozmiarów stary ekspres do kawy, nad nim wystawka z alkoholami, na której znalazło się miejsce na portret świętego, który „patronuje kawiarni”, i duża fotografia papieża Jana XXIII. – Życie zaczęło wracać na skałę 60 lat temu, wtedy odbudowano most częściowo zniszczony przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej, który ponownie połączył miejscowości. Przy jego budowie pomagał mój ojciec, wtedy jako młody chłopak – dodaje Włoszka, podając filiżankę kawy. Wielu obecnych właścicieli lokali w Civicie to przybysze z zewnątrz, zauroczeni bajkową scenerią i odosobnieniem. – Wraz z mężem wykupiliśmy budynek obok i od kilku lat prowadzimy w nim nieduży hotel. Mamy tylko kilka pokoi, ale wszystkie są bardzo urokliwe, z pięknym widokiem – dodaje z dumą, wskazując na kamieniczkę po drugiej stronie ulicy.
Emerytowany gospodarz
W XXI wieku życie rzeczywiście powróciło do Civity. Miejscowość zdecydowanie nie wygląda, jakby zamieszkiwało ją kilkanaście osób. Tylu mieszkańców jest oficjalnie zameldowanych tutaj, ale do pracy w gastronomii i hotelarstwie codziennie przychodzi około 150 osób. Pracownicy „przychodzą”, bo Civitę z Bagnoregio łączy wciąż długi na 366 metrów i szeroki na 2,5 metra most. Można tu się więc dostać wyłącznie na piechotę, skuterem albo na traktorku, którym przywozi się zaopatrzenie, materiały budowlane i wywozi odpady. Znakomitą większość domów odbudowano z zachowaniem typowego dla Włochów szacunku dla wspólnej przestrzeni i porządku architektonicznego. Przy niedużym, ozdobionym fontanną głównym placu stoi kościół ze sporą dzwonnicą pod wezwaniem Świętych Donata i Bonawentury. Świątynia, której początki sięgają VII wieku, jest najlepszym dowodem dawnej świetności miasteczka. Do 1699 roku służyła jako katedra i siedziba biskupa. Jej trochę zaniedbane i ciemne wnętrze, które wciąż jeszcze nie wróciło do stanu sprzed trzęsienia ziemi, dodaje uroku zabytkowi. Na ławeczce przy sklepiku z souvenirami siedzi w przyłbicy staruszek, pomaga kobiecie sprzedającej dewocjonalia. Zagaduje do mnie, gdy kupuję pocztówki, pyta, skąd pochodzę. Okazuje się emerytowanym proboszczem, który kiedyś pracował w tej parafii. Żwawo zdejmuje okulary, bierze laskę w rękę i prowadzi mnie do portretu Jana Pawła II, kiedy mówię, że jestem Polakiem. Po drodze z dumą pokazuje najważniejsze zabytki wnętrza kościoła: XV-wieczny renesansowy drewniany krucyfiks ze szkoły Donatellego i freski uczniów Perugina. – Bardzo przydałby się remont. Trzeba odnowić posadzki, pomalować ściany, naprawić dzwon, no i dach oczywiście – wylicza, pokazując ręką na sufit. – Niestety, są inne priorytety, najpierw trzeba ratować skałę, na której położone jest miasto, potem można inwestować w świątynię – tłumaczy łamanym angielskim kapłan. – Ciężko nam, w czasach epidemii mało turystów kupuje pamiątki. Wcześniej poprzedni sindaco nas dofinansowywał. A teraz musimy sobie radzić sami. Ale będzie dobrze. Z Bożą pomocą damy radę – dodaje z uśmiechem dziarski staruszek, który wciąż czuje się gospodarzem świątyni.
Odważny burmistrz
Mężczyzna ma na myśli wspomnianego wcześniej Francesca Bigiottiego, burmistrza, który rządził Civitą di Bagnoregio do kwietnia 2019 roku. To właśnie ten sindaco przeforsował rewolucyjny pomysł pobierania opłat za wstęp na teren Civity. Pomysł początkowo spotykał się z niechęcią. Jego krytycy wskazywali na ryzyko odwrócenia się turystów od miejscowości i zastopowania jej rozwoju. Nic takiego jednak się nie stało. Opłaty nie zraziły przyjezdnych, co więcej, podziałały zachęcająco na gości, których zaintrygowała wizyta w pierwszym włoskim mieście, do którego za wstęp trzeba zapłacić. Był to marketingowy strzał w dziesiątkę, w którego efekcie liczba turystów do czasu wybuchu epidemii rosła z roku na rok. W 2010 roku miasteczko odwiedziło około 40 tysięcy gości, a po dziewięciu latach liczba ta przekroczyła milion. Co więcej, burmistrz stał się przykładem dla włodarzy innych włoskich miast. Opłaty planuje wprowadzić między innymi Wenecja. Tam od lata ma działać szereg środków regulujących lokalną turystykę, w tym opłaty za wejście do centrum. Podróżni mają płacić od trzech do dziesięciu euro, w zależności od pory roku. O ile jednak mekka turystów, jaką jest miasto na wodzie, chce w ten sposób ograniczyć liczbę turystów tam przyjeżdżających, o tyle celem Civity jest zbieranie funduszy na ratowanie miejscowości.
Większość mieszkańców i władze nie narzekają na problem „overtourismu” (wzmożenie ruchu turystycznego, skutkujące gwałtownym i systematycznie rosnącym napływem turystów, przekraczającym pojemność i chłonność turystyczną miast), który dotyka coraz dotkliwiej popularne miasta Europy Zachodniej i Południowej, a w szczególności Italię. To, co staje się niedogodnością dla mieszkańców Wenecji, Dubrownika czy Barcelony, jest tutaj postrzegane jako szansa na przetrwanie. Turyści nie tylko przywożą pieniądze, które przeznacza się na walkę z niszczycielskimi siłami natu
ry, lecz także pomagają rozwiązać problemy społeczne. Bezrobocie, stagnacja ekonomiczna, wyludnianie na skutek ucieczki młodych ludzi do większych ośrodków miejskich od lat trapią miejscowości w środkowych i południowych Włoszech. Ale nie Civitę di Bagnoregio. W dużej mierze te problemy zostały tu rozwiązane dzięki turystyce.
Od kilku lat okolice miasteczka cieszą się zerową stopą bezrobocia. Dzięki 400 miejscom pracy utworzonym przez około 200 firm związanych z turystyką mieszkańcy Civity i okolic nie muszą wyjeżdżać za chlebem do Rzymu czy Mediolanu. Udało się poprawić dostęp do ochrony zdrowia, odbudować siatkę połączeń komunikacyjnych i wprowadzić transport dla osób niepełnosprawnych. Pobór opłaty za wejście pozwolił ratuszowi na zniesienie podatków komunalnych dla mieszkańców (podatki trafiające do kasy państwa płacą normalnie). Dzisiaj to jedyne włoskie miasto, w którym nie płaci się tej daniny.